Ruiz trzeźwieje
ocena: +4+x

Dawno, dawno temu, w tajemniczej krainie Brooklynu w dzielnicy Nowego Jorku, Ruiz Duchamp upijał się w domu Joeya.

melodia rozkołysanych dzwonków wietrznych

— Ruiz. Twoja sztuka. Mówię ci, że wcale nie jest dobra.

— Wszyscy są pierdolonymi krytykami — powiedział, odrzucając głowę i przełykając.

— Czy naprawdę powinieneś brać to wszystko na raz? Nie wiem, nie zabije cię to?

— Abso-kurwa-lutnie. I co by cię obchodziło, gdybym umarł? A moja sztuka jest zajebista, chuju.

— Przecież to kupa tarcz pilarskich zawieszonych na suficie. Litery na nich tworzą tylko napis „to sztuk wy kurw”.

Ruiz wziął łyk.
— Rzeczywiście tak jest. — Chwycił ptysia. — Ale nie rozumiesz, o co w tym chodzi.

— To znaczy?

Ruiz przygryzł i połknął kawałek.
— Że to jest sztuka, a ty jesteś kurwą.

— O mój Boże.

— Słuchaj, Joey. Jaka była ostatnia fajna rzecz, którą zrobiłeś? Selerowo-serowa przekąska. A ser i seler nawet nie idą ze sobą w parze — pociągnął nosem i oblizał palce.

— Wydawało się, że twój tata je lubi.

— Mój ojciec jest zarozumiałym Krytykiem, zupełnie jak ty! — Ruiz wstał i podszedł do sofy Joeya, a następnie rzucił się twarzą w poduszki. — Problm s tvoą stuką jyst…

— Co?

Ruiz podniósł twarz znad poduszki.
— Problem z twoją sztuką jest taki, Joey, że wszystko musi mieć jakąś funkcję. Musi służyć jakimś celom. Dlaczego nie może po prostu istnieć, i tym istnieniem spełniać zamysł bycia sztuką. Sztuka powinna samoistnie przywoływać wspomnienia i uczucia, a nie zmuszać, żebyśmy to my ich szukali. Sztuka powinna sprawić, że poczujesz, jak tworzysz linie, a nie pomagać ci je rysować. No i oczywiście sztuka stanowczo nie powinna być jedzeniem. To głupie, Joey. Po prostu głupie.

— Skoro nie lubisz moich selerowo-serowych przekąsek, to nie musiałeś ich jeść.

— Ale zjadłem, Joey! I były obrzydliwe.

Joey wziął łyk swojej kawy.
— Jesteś dupkiem, Ruiz.

— Nie, jestem chujem, to różnica. A ten chuj musi się odlać. Masz gdzieś łazienkę?

— Korytarzem prosto.

Ruiz Duchamp wstał z kanapy i potknął się w słabo oświetlonym korytarzu. Poranny brzask ledwo docierał do zaciemnionej łazienki. Ruiz wydłubał kawałek grzyba spomiędzy zębów trzonowych.
— Nikt tego nie rozumie — wymamrotał, zamykając za sobą drzwi. — Nikt tego nie rozumie.

Odgłos moczu i wody toaletowej rwał uszy Ruiza. Dźwięk był ogłuszający. Ruiz patrzył, jak wir w muszli zamienia się w koktajl z mgławicy wykropionej gwiazdami.
— O żesz kurwaaaa

Ruiz zatrzasnął otwarte okno w łazience i przebił cienką metalową osłonę. Następnie zanurkował przez nowopowstały międzymiarowy portal i wylądował na podwórku. Na szczęście łazienka była na parterze, więc Ruiz spadł jedynie 6 stóp, chociaż prawdopodobnie złamał sobie żebro. Z jękiem powoli wstał, po czym zaczął biec w stronę ulicy.

Joey stał w drzwiach do łazienki i przyglądał się scenie. Obok toalety była spora kałuża bardzo ciemnego moczu, na którą nawet nie spojrzał, ale zwrócił uwagę na rozdartą, lekko zakrwawioną, osłonę.
— Cóż. Coś nowego.

Molly zeszła schodami do Joeya.
— Hej. Nie wpuszczaj już Ruiza do domu.

— Jasne.


— „Cause yer friends don’t dance and if they don’t dance, then they’re no friends o’mine”. — Ruiz zwolnił kroku i skręcił na środek ulicy. Na szczęście dla niego, Joey mieszkał w spokojnej okolicy o małym natężeniu ruchu. Na nieszczęście dla całego ruchu, bo większość utknęła za Ruizem. Bolesny fałsz Ruiza był przeplatany wieloma dźwiękami klaksonu i okrzykami wulgaryzmów – większość nie od niego samego.

Trajektoria Ruiza ostatecznie zniekształciła się na tyle, że zszedł on z drogi i skręcił przez chodnik na podwórko obcego człowieka.

Policja była już w drodze.


Ruiz dotarł do salonu dokładnie o 11:46 i natychmiast usiadł w poczekalni. Znak nad drzwiami kołysał się lekko na wietrze: „Fryzjer z Nowego Jorku”. Gdy tylko pojawił się pierwszy pracownik, umówił się na spotkanie.
— Musi być nowa — pomyślał. Zastanawiał się też, ale tylko przez chwilę, dlaczego jest taka spokojna, kiedy płoną jej włosy. Ruiz usiadł i – biorąc pod uwagę jego obecny stan psychiczny – czekał dość cierpliwie. Pan Pico Wilson wyszedł z zaplecza na główne piętro. Nie zauważając swojego brata, który był obecnie skupiony na fioletowej tancerce hula zwisającej z sufitu, poszedł do komputera w recepcji. Pico zajął się rutynową kontrolą liczby klientów oraz obecnymi transakcjami. W końcu sprawdził listę oczekujących.

— Co do pierdolonej kurwy? Kto kurwa pozwolił Ruizowi WEJŚĆ DO BUDYNKU?

— Chyba twoja nowa dziewczyna — powiedział Ruiz, nadal patrząc na sufit.

— WYNOŚ SIĘ — wykrzyczał Pico.

— Pierdol się, Pico.

— Znowu jesteś pijany? — Pico powoli sięgał po telefon.

— Między innymi.

— Dzwonię po policję.

— Nie. Cholera, nie. Ta Ssąca-Chuja Policja nie może mnie znowu złapać.

Ruiz wypadł przez drzwi na zewnątrz. Dzwonek za nim zabrzęczał.


John Nelson siedział przy biurku podczas, gdy jego klasa pracowała nad swoimi projektami. 13:24. Jeszcze trochę i do domu. Nelson wstał, by sprawdzić postępy uczniów. Jane pracowała nad zakrzywionym wazonem dla swojej matki. Wydawało się, że dobrze jej idzie. Steve robił donicę dla swojej dziewczyny… przynajmniej to coś wyglądało na donicę. Ruiz pracował nad. Czekaj. Co kurwa

— Ruiz — wyszeptał — co ty do jasnej cholery tutaj robisz?

— Myślałem, że mogę się trochę pouczyć sztuki od samego Sculptora, ponieważ najwyraźniej sam jestem w tym beznadziejny.

— Ruiz, nie możesz tutaj być. Ile narkotyków teraz bierzesz ?

— Twoja mama.

— Co?

— Jestem na twojej mamie.

— Cholera, Duchamp.

— Wooooaaaahhh. John. Nie chcę was przerazić, ale obecnie jest was chyba 12.

— O czym ty mówisz, Ruizzzzzz
ZZZZZ

O kurwa.

RUIZ.
musisz
WYNIEŚĆ SIĘ stąąąąąąąąą
DDdd
ddd

Kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa kurea

Ramiona Johna Nelsona rozszczepiły się na trzy części.

Ruiz zakrył swoje oczy mackami.

Ruizz


Było tu około

12, 17, w chuj dużo 40 kopii pana Nelsona.
Każdy jeden roztrzaskiwał się na glinę tylko po to, by zostać zastąpionym przez półtora więcej.

— Chyba powinienem wyjść.


— Ruiz. Naprawdę, musisz odstawić te narkotyki — powiedział bezcielesny głos.

Ale ja je lubię

— Nie są dla ciebie dobre. Potrzebujesz pomocy.

Telefon wybuchł z jego pępka.
— Proszę, zobacz się z lekarzem — powiedział.

Nie chcę

— Narkotyki, wyniszczają cię.

— KIEDY. TO. JEST. CEL. NARKOTYKÓW.

— Wiem, rozumiem. Ale musisz szukać ich gdzieś indziej. Wybacz.

Ruiz był zawiedziony. Wszedł do swojego ulubionego pokoju, omijając pudełko tabletek ekstazy z napisem „to są Pigułki Ekstazy”. Spojrzał obojętnie dalej; „tu są strzykawki podskórne”. Miał jeszcze jeden kawałek, który oszczędzał na wyjątkowo rozczarowujące wydarzenie. Zasunął zasłonę prysznicową i oddychał powoli. Wszyscy byli pierdolonymi idiotami. Nikt tego nie rozumie. Nikt NAPRAWDĘ tego nie rozumie. Przekręcił gałkę, woda trysnęła na jego głowę i ciało. To nie miało znaczenia, takie były jego ostatnie myśli. Ważne, że on to rozumiał. Naprawdę to rozumiał. I to było wszystko, czego potrzebował.

Nikt tego nie rozumie.

Ruiz Duchamp obudził się na podłodze w łazience, jego ubrania były całkowicie mokre. Jego głowa niemal eksplodowała, gdy wyłączał prysznic.
— Kurwa mać — powiedział, idąc z półprzymkniętymi oczami do swojego schowka.

— Nigdy więcej — powiedział, wyrzucając wszystko do toalety.

Nigdy więcej.

Nigdy więcej

Nigdy więcej?

NI
GDY

WIĘCEJ?

nigdy więcej
Nigdy więcej.
Nigdy Więcej
NIGDY WIĘCEJ

Pochylił się nad toaletą.

„ten prysznic był całkiem spoko”
zwymiotował kilka razy

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported