Afterparty
18%2Blogo.png

Ze względu na znajdujące tutaj treści, poniższa strona przeznaczona jest dla dorosłych czytelników. Jeżeli nie jesteś osobą pełnoletnią, prosimy o opuszczenie tej strony.


Tagi kontentu: Brutalność; Gore


ocena: +5+x

BAM!

Nowo naoliwione drzwi uderzyły głośno o ścianę, przerywając trwającą w środku małego pomieszczenia rozmowę. Od lat opuszczony budynek stał wypakowany opakowaniami po jedzeniu, butelkami z byłą zawartością alkoholową i słabo schowaną bronią palną. Nagle jedna z prawie pustych butelek po piwie, stojących na stoliku przy drzwiach, zakręciła się i spadła z brzegu stolika na dywan, wylewając pozostałość zawartości. Zza framugi drzwi wyłonił się wysoki kobiecy kształt, machający lekko stopą w powietrzu, chcąc jakoś zniwelować ból po kopnięciu w drewno. W jej rękach znajdował się duży czarny worek, który po chwili został rzucony brutalnie na sam środek pomieszczenia z głośnym łomotem.

— Hej chłopaki — rzuciła, ubrana w jeansy kobieta o krótkich czarnych włosach, z licznymi bliznami na twarzy i szyi, jak i nieśmiało widniejącymi spod podwiniętych rękawów. Na torsie natomiast nosiła czerwoną koszulę w kratkę, z dziwnym nieregularnym ciemniejszym wzorem na przodzie, przypominającym ślady po wylanym płynie.

— Kurwa Dikej — powiedział starszy mężczyzna, ubrany w beżowo-brązowy niedrogi strój, kontrastujący z jego białą puchatą brodą i równie śnieżnymi włosami, utrzymującymi mimo podeszłego wieku mężczyzny dość dobry stan. Podnosząc butelkę z podłogi i ustawiając ją na stolik, z głośnym uderzeniem kontynuował — Nie umiesz korzystać z klamek?

— Miałam zajęte ręce — odpowiedziała nonszalancko Dikej siadając na wolnym fotelu w pomieszczeniu i podciągając rękawy koszuli, ukazując rząd czarnych tatuaży, zajmując całość prawej ręki. — Wypiliście już wszystko? — rzuciła, szukając niepustej butelki. Kilka opróżnionych puszek spadło na podłogę, przerzucane przez kobietę w nadziei znalezienia którejś ciągle zawierającej w sobie (nie)życiodajny płyn.

Nowo przybyła kobieta rozejrzała się po pomieszczeniu, oceniając stan znajomego małego budynku, stojącego na terenie opustoszałego od lat klubu golfowego. W samym pokoju siedziało aktualnie pięć osób, rozłożonych po różnych stronach pomieszczenia, siedząc na starych fotelach i kanapach.

Przez powietrze przeleciała na wpół pełna butelka drogiego whisky, wyrzucona przez młodą dziewczynę o nietrzeźwym wzroku, ubraną w markowe ciuchy.

— Dzięki Al — powiedziała Dikej odkręcając butelkę.

— Dikej, jesteś pijana — powiedział starszy mężczyzna odkładając papierosa do popielniczki.

— A wy nie? — odpowiedziała kobieta kręcąc butelką w powietrzu. — I ja przynajmniej nie palę.

— I tak umrzesz przede mną.

— A spierdalaj. Z ważniejszych spraw widzę, że mamy nowego. Jak się nazywasz?

— Stanowski. Młodszy brat — odpowiedział niepewnie młodzieniec, siedzący na skraju pomieszczenia, starając odnaleźć się w sytuacji.

— Widzę, że leci w rodzinie, ha, drugi Stanowski u nas. Ciekawe czy lepszy niż oryginał — powiedziała czarnowłosa, pijąc z gwinta. — Będziesz Junior.

— No to jak to było młody, masz jakieś akcje za sobą? — powiedział siwy mężczyzna przesuwając ręką z brakującym małym palcem przez swoją brodę.

— Nie, nie mam — odpowiedział, szybko drapiąc się z tyłu głowy ze stresu.

— No to wpasujesz się z Al, może nawet debiut razem zaliczycie — zaśmiał się patrząc na młodego chłopaka po jego prawej. — Jeśli jeszcze tego nie wiesz, to jestem Leonard.

— Widzę, że szybko nawiązujesz znajomości Leo — powiedziała Dikej, znowu kręcąc butelką w powietrzu i patrząc jak przezroczysty płyn krąży po bokach szklanego pojemnika.

— Mówisz to jakby to była zła cecha — odpowiedział staruszek — Opowiesz w końcu, co cię natchnęło z tym workiem?

— Mam wrażenie, że lepiej byłoby nie wiedzieć — rzucił cicho ubrany na niebiesko mężczyzna, patrząc się na sufit w zamyśleniu.

— E tam, dzień jak codzień. Opowiadaj — odparł Leonard.

— Znajomy z dawnych lat — zaczęła Dikej, dopijając zawartość butelki. — Mamy bardzo ważnego wspólnego przyjaciela, więc jak go zobaczyłam kilka dni temu, nie mogłam nie pozwolić sobie na prywatne spotkanie. Tyle niesamowitych rzeczy się dowiedziałam.

— I z tego spotkania jest krew na twojej koszuli? — mruknął Junior.

— Taki młody, a taki mądry, zobaczcie go — zaśmiała się Dikej, podając mu resztkę whisky. — Przyda Ci się.

— …Czemu?

— Potrzeba Ci trochę odwagi, pewności siebie! Po prostu powiem Ci wprost, że pierwsze misje trudno robi się na trzeźwo. Mam dla Ciebie zadanie, chrzest bojowy można powiedzieć — powiedziała Dikej pstrykając na koniec palcami. — Pij.

Chłopak zbliżył koniec butelki, wlewając ostry płyn do ust. Piekący smak rozlał się po języku i gardle, powodując nagły lekki kaszel.

— Widzisz ten piękny worek? Dwie przecznice stąd masz śmietniki, skąd biorą do prywatnej spalarni, a tam z doświadczenia wiem, że nie sprawdzają, co wrzucają. Dowiedzą się, że coś jest nie tak gdy zapach poczują.

— …Okej.

— No to powodzenia — powiedziała kobieta wstając z fotela. — Przypominam, że za tydzień mamy wycieczkę do metra. Wypada przecież dać odpowiednie powitanie dla tak ważnego Bączka.

— Bączka? — zapytał Junior.

— Potem Ci wytłumaczę — mruknął Leonard.

— Było miło, niestety mam jeszcze kogoś do odwiedzenia dzisiaj, przyjaciel z dawnych lat — rzuciła za siebie Dikej wychodząc przez drzwi. — Do zobaczenia jutro.

Gdy drzwi uderzyły głośnym dźwiękiem w drewno, z kanapy zerwał się dwudziestokilkuletni mężczyzna z kilkudniowym zarostem i kilka dni za długo nieumytymi włosami. Rozejrzał się po pomieszczeniu, po czym trzymając przed chwilą wyjętego papierosa w ustach, zapytał.

— Coś ominąłem? — mruknął rozglądając się po pomieszczeniu, ciągle skonfundowany nagłym obudzeniem. — Arnold?

— Nic wartego uwagi — odpowiedział ubrany na niebiesko mężczyzna.

W powietrze wyleciał szary i gęsty dym, wijący niczym zaatakowane zwierzę w stronę najbliższej ucieczki z budynku.

— Git.


Głośna energetyczna muzyka lekko przebijała się przez szczelne drzwi, obejmując położony na piętrze pokój VIP klubu "Sen Czarnego Pacyfiku". Wokół wybrzmiewał niemal zagłuszony dźwięk uderzania sygnetu o górę butelki czystego whisky.

— Nie wiem czemu lubisz to miejsce, muzyka chujowa, alkohol słaby, gdybym miał wybór to nigdy bym tu nie wchodził — powiedział Arnold Rawicki, średniego wieku mężczyzna, zaciągający się z ostukiwanej przed chwilą butelki. Był ubrany w czarny średniej klasy garnitur, niemal maniakalnie wyczyszczony ze wszystkich drobinek brudu i kurzu.

— Alkohol słaby, ale przynajmniej za darmo — odpowiedział siedzący naprzeciwko młody chłopak, ubrany w luźne ubrania, podrzucający plakietką z prostym czarno-białym logiem.

— Schowaj to lepiej zaraz, nie bawisz się identyfikacją.

— E tam, nowy model, zamontowali antymemetyka. Mógłbym dać komuś pod mordę i nic by nie zauważył.

Młodszy mężczyzna włożył odznakę z powrotem do kieszeni i prawie wyzerował butelkę, bujając na krześle.

— Nie przesadzasz z tym trunkiem? Nie jesteśmy tu rekreacyjnie.

— Mam zejść na dół, wyjebać typowi w mordę, on dzwoni po taksówke, w niej jest nasz agent, zgarniamy go, ty ucinasz mu palce na przesłuchaniu. Nie muszę być na moją część trzeźwy, odwalamy manewr co na pierwszych wykładach jest.

— To mimo wszystko nie powód, by ryzykować. W tym tempie spadniesz ze schodów.

— Jak będę pijany, to wszystko wyjdzie bardziej naturalnie. — Młodzieniec spojrzał na towarzysza przekręcającego sygnet. — W sumie nigdy mi nie powiedziałeś, kogo zgarniamy.

— Masz szczęście, że to pomieszczenie jest chronione przed wychodzeniem dźwięków, z tym, jak o wszystkim mówisz.

— Mówię tak, bo jest szczelne — chłopak mruknął z dezaprobatą. — Więc wracając?

— Wedle zebranych danych, pomaga w dystrybucji jakiś anomalnych fantów, głównie drobne anomalie.

— Coś szczególnego?

— Memetyczne narkotyki, wpół skuteczne pigułki Zimorodka, taki rodzaj śmieci za pół banknotu, dla "koneserów" którym heroina już nie wystarcza.

— Ściągamy go by załatwić dystrybucje?

— Nie, "ściągamy go", by odkryć kto przekazuje te fanty dystrybutorom — odpowiedział znudzony, ścierając sobie nieistniejącą plamę z garnituru.

— Czyli bez łamania zębów, zrozumiane. Transport gotowy.

Rawicki wyciągnął stary telefon z kieszeni i kliknął kilka guzików na nie poręcznej klawiaturze. Wchodząc do aplikacji wiadomości, przyłożył na spód telefonu identyfikator z czarno-białym logiem, aż urządzenie zaświeciło ekran i wyświetliło ukrytą wcześniej aplikację.

— Tak, gotowy — odpowiedział chowając telefon.

— W takim razie czas go zaprosić na nasze afterparty — powiedział młodzieniec odkładając butelkę.

Powolnym ruchem otworzył niepozorne drzwi do pomieszczenia, które okazały się wielokrotnie cięższe, niż sugerował ich wygląd. Z ich środka wystawały ślady zamontowanej wewnątrz elektroniki, groźniej ukrytej w nieznanym celu.

Wchodząc przez drzwi, w jego uszy uderzyła fala głośnej muzyki, wybuchająca z parteru budynku. Schodząc po schodach, niczym powoli zagłębiając się w sztorm na morzu dźwięku, sięgnął po saszetkę z białymi niepozornymi pigułkami. Wyjął jedną z woreczka i obracając ją w palcach mruknął pod nosem.

— Udawanie nieodpowiedzialnego młodzika jest męczące.

Szybkim ruchem wrzucił tabletkę do gardła, a ta po kilku minutach zaczęła działać. Młody mężczyzna poczuł jak powoli znika kręcenie się w głowie i niestabilność żołądka, zostawiając za sobą tylko i wyłącznie zimną kalkulację.

Szybkim i ostrym wzrokiem objął salę, szukając osób, które wyglądają na zbyt trzeźwe i skryte, by być zwykłymi imprezowiczami. Z kamienną twarzą wsunął się w tłum spowity mgłą krzyków, potu i słabo zamaskowanych blantów, szukając nie osób, które się wyróżniają, lecz tych, co za bardzo próbują wlać się w tłum.

W bardzo szybkim tempie ograniczył liczbę podejrzanych do trzech. Pierwszym z nich był za bardzo pewny siebie nastolatek, który siedział przy barze bez żadnego drinka i co chwila zaczepiał osoby, które do owego baru podeszły. Jednak jego kandydatura na raz w życiu prywatne spotkanie z agentem Fundacji zakończyła się, gdy wraz z dziewczyną w jego wieku wyszli do łazienki i wypełnili ją przytłumionym jękami, jasno określając intencję jego nachalności.

Drugim podejrzanym był wysoki Azjata, namiętnie trzymający się ścian pomieszczenia. Mężczyzna ten, przywdziewiający nową skórzaną kurtkę, rozglądał się nerwowo po pomieszczeniu, dysząc ciężkim oddechem, a w prawej ręce ściskał fioletowe tabletki, lecz okazały się one być lekami na zaburzenie lękowe, zamiast jakimkolwiek nielegalnym środkiem.

Trzecim celem była około czterdziestoletnia kobieta w drogiej czerwonej sukience. Od razu zauważył w miarę dobrze schowany nożyk u jej pasa, na tyle mały, że da się skutecznie go ukryć, lecz na tyle duży, by dało się nim zadać obrażenia. W jej ręce widniał czerwony drink, luźno opierający się na palcach, który z niezwykłą zaparczywością odmawiała ruszyć od ostatnich dwudziestu minut, będąc w pełni usatysfakcjonowana z traktowaniem go jako prop.

W pewnym momencie podszedł do niej mocno pijany mężczyzna w aksamitnym i trochę pogniecionym garniturze, jego szept ukryty przez ryk głośników. Po chwili zaczął przeszukiwać kieszenie i z jednej z nich wyjął czarną plastikową plakietkę z niewidocznym napisem. Kobieta po zakończeniu oglądania karty uśmiechnęła się i oddała ją mężczyźnie, wraz z jakimś białym paskiem, przypominającym jakiś materiał. Garniturowiec oddał za to w zamian jej kilka banknotów i wsadził otrzymany towar do kieszeni, wraz z kartą.

— I maszyna losowa nareszcie stanęła, mamy zwycięzcę — mruknął młodzieniec pod nosem.

Powolnym krokiem zbliżył się do kobiety, patrząc się we wszystkie strony oprócz jej, uśmiechając się na ludzi, których spotkał wzrokiem. Po odrobinie przechadzki, nagle poczuł jak zatrzymuje się na twardym obiekcie, a na jego ubrania i buty spada słodko-alkoholowy czerwony płyn. Jego oczy wypełniła fikcyjna furia, gdy spojrzał na zmieszaną kobietę, w sukience równo czerwonej co jej drink.

— Ty kurwo! — krzyknął zanim ktokolwiek miał szansę go powstrzymać. Nie miała nawet szansy zareagować, zanim poczuła ból na całej twarzy od pięści.


Junior, z zarzuconym workiem na plecach, rytmicznym krokiem szedł częściowo zarośniętym trawnikiem, o płytkach chodnikowych prawie brązowych od wieloletnich nakładów brudu. Starając się odrzucić myśli tego, co faktycznie robi, zaczął myśleć o osobach, które do teraz spotkał.

Al jest młoda. Nawet młodsza ode mnie. Z wszystkich osób świata, nie umiem sobie wyobrazić, jak to ona wylądowała w tym środowisku. Piękna twarz, aksamitne dłonie, których najcięższą pracą było pewnie trzymanie długopisu, projektanckie ciuchy. Ha, jej pseudo sportowe buty kosztują pewnie więcej niż grat mojego brata, który nazywa samochodem. Bananowe dziecko jakich mało, a jakimś cudem wylądowało niczym natarczywy fan w, nie owijając bez sensu w bawełnę, jebanej grupie terrorystycznej. Jak na moje to spierdoli w pierwszym momencie, gdy sprawy zrobią się choć odrobinę gorętsze.

Ten… leżący typ, chyba nazywali Weles. Wiem o nim więcej z tego, co o nim mówili, niż od niego. To chyba inżynier, czy tam programista. Albo oba. Zdecydowanie nie mistrz pierwszych wrażeń.

Leonard to dobry mężczyzna. Gdyby nie on, to ja i mój brat byśmy pewnie gryźli korzonki kwiatków na tym etapie. Patrząc na to co przeszedł, nie ma co się dziwić, że robi to co teraz robi, tacy ludzie jak on nie potrafią zostawić rzeczy samych sobie. Zjada to ich w środku, aż zostają same skorupy. Potrafi też być straszny na swój sposób, jak na weterana przystało. Nie czuje nigdy w nim jednak agresji czy żądzy zemsty, tylko niepojętą żałobę. Obejmujący smutek, przez który gdy padają na ciebie jego oczy, to boisz się tego, co musiało się wydarzyć, by człowiek tak na kogoś patrzył.

Dikej okazała być się… Dikej. To pierwsza osoba jaką znam, wobec której plotki okazały się być prawdą. W przeciwieństwie do Leonarda, nie czuć w niej smutku, w niej czuć furię, jakby stała sama przeciwko całemu światu i nie dawała mu szansy. Nie trzeba się długo zastanawiać czemu ludzie za nią idą, czy próbują ją naśladować, u niewielu osób można znaleźć taki poziom determinacji. Z tego co słyszałem o niej od reszty…

Przemyślenia chłopaka nagle ustały niczym wyrwane z jego głowy, gdy przed jego oczami ukazał się wielki industrialny żółty śmietnik. Spojrzał na worek na jego ramieniu i rzucił go na ziemię z płaskim hukiem, przypadkiem naruszając odrobinę worek, po czym odszedł kawałek aby otworzyć owy pojemnik na śmieci.

Z wielkim wysiłkiem ruszył stalową pokrywę, po czym usłyszał za plecami nienaturalny gardłowy dźwięk. Szybko odwrócił się by ujrzeć klęczący czarny kształt wijący się z bólu, próbując uwolnić się ze swojego plastikowego więzienia. Po chwili byt odwrócił głowę, ukazując jedno zakrwawione jasno-zielone oko wybałuszone z dziury w worku, prosto w stronę Juniora.

Gdy ich oczy się spotkały, klęczący mężczyzna rzucił się w tył, jego jedno oko objęte czystym strachem, powieka oklejona ciemną krwią. Niczym robak uciekający przed drapieżnym ptakiem nigdy nie miał szans.

Junior bez zastanowienia w momencie czystej paniki złapał za pręt, który miał pod ręką i uderzył. Nie czuł satysfakcji, gniewu czy smutku. Czuł strach. Więc uderzył.

Czuł strach, więc uderzył znowu. Nie obserwował drgania, tego lekkiego spazmu nóg, gdy kręg szyjny został uderzony. Nie widział, jak jeszcze przed chwilą jasnozielone oko zmieniło kolor, zajęte w pełni jaskrawą czerwienią, jak uciekło ku wolności z oczodołu, wisząc mizernie wokół rozbitej czaszki. Nie czuł, gdy ciężkie uderzenia utraciły opór, gdy zamiast czaszki uderzał w mózgowie. Nie myślał o plamie pięknego i przerażającego płynu, powoli wyciekającego z worka na chodnik.

Czuł strach.

Więc uderzał.


Głośne dźwięki popu wybuchały nierównomiernie przez drzwi klubu, a nawet z daleka było czuć atmosferę potu i alkoholu. Stary, lecz zadbany samochód, przejechał przez kałuże i tworząc plusk nagle zatrzymał swoje koła kilkanaście metrów przez klubem. Siedząca w samochodzie postać obserwowała głośny budynek z drugiej strony ulicy.

Z mijającymi godzinami, światło słońca powoli rosło, podróżując w stronę horyzontu, zmieniając czerń miasta w szarość. Od jakiegoś czasu klub opuszczały ludzkie kształty, poruszające się chwiejnym krokiem w głąb miasta.

Nagle drzwi budynku otworzyły się, a w nich pojawił muskularny mężczyzna, wypychający ze środka mniejszego faceta z zakrwawionym nosem. Ten wyjął chusteczkę którą zaczął trzymać przy nosie, po czym ostrym ruchem przestawił go na swoją oryginalną pozycję z bolesnym grymasem na twarzy. Starając się ściągnąć krew z warg, zaczął iść zaciemnioną ulicą.

Drzwi samochodu nagle się otworzyły, a znajdująca się wewnątrz pojazdu postać powolnym krokiem ruszyła za mężczyzną, zajęty próbą zachowania swojej dumy wojownika, kontynuując zmazywanie śladów krwi z twarzy.

Miasto, jakby zatrzymane w czasie, nie reagowało na dwójkę rytmicznie idących osób, nie wydzielając z siebie żadnego dźwięku innego niż oddalona muzyka klubowa, a nocna pora odstraszała spacerowiczów.

Wraz z kolejnymi uliczkami, powolne słońce nareszcie uwolniło pierwsze wolne promienie w stronę miasta. Mężczyzna, szukając w kieszeni kolejnego opakowania z chusteczkami, zatrzymał się w zaułku by obserwować opromieniające okolice słońce, wystające zza horyzontu miasta.

Jedynym dźwiękiem towarzyszącym temu spektaklowi był twardy obiekt uderzający w potylicę.


Młody mężczyzna siedział na ławce w parku, krew prawie niewidoczna na jego spodniach, i patrzył się przez siebie. Jego twarz, jak i cała mowa ciała ukazywały pustkę, jakby w miejscu człowieka była dziura. Opuszczone ramiona, nieruchoma ekspresja, plecy oparte o drewniane oparcie, dłonie otwarte i skierowane na płask w górę.

Podniósł prawą dłoń i ścisnął ją, obserwując, jak żyły przechodziły mu po nadgarstku. Pomyślał jak jego krew by wyglądała, gdyby przestała być ograniczona przez jego ciało. Ale to pytanie nie miało specjalnego znaczenia i po chwili o nim zapomniał. Powrócił do innego, które spowijało jego umysł niczym pajęczyna. Co powinien teraz czuć?

Wszystkie filmy, seriale i książki przedstawiały to prosto. Osoba po zabiciu kogoś po raz pierwszy odczuwa obrzydzenie, szok, strach przed samym sobą. Czuje się przytłoczona własnym czynem, objęta jego moralnością, prawdą swojej własną naturą. Powinien czuć obłęd, powinien szaleć, stracić racjonalność, by potem ją odnaleźć. Powinien żyć tylko tym czego dokonał, wbrew swojej woli być objęty tym czynem i idącymi z tymi emocjami, obejmującymi go jak najbardziej gniewny cyklon. Ale okazało się, że było to kłamstwo, ponieważ nie to czuł.

Mógł czuć też smutek, nieograniczony żal nad utratą życia, nad tym, że to z jego winy zniknęło ze świata, aby nigdy nie powrócić. Mogła przyjść do niego potrzeba, aby zadośćuczynić światu to ile zabrał. Mimo wiedzy, że nigdy nie wyrówna tego rachunku, kontynuować walkę w krucjacie odkupienia po kres swoich dni, aby na łożu śmierci przyznać się do dokonanej zbrodni.

Opcją było też, że odrzuciłby to, co zrobił. W końcu, czy to naprawdę jego wina? Co stoi mu na drodzę, aby zrzucić winę na Dikej? To jej czyny doprowadziły tego człowieka do tego stanu, jedynie cud sprawił, że dożył do momentu, do którego dożył. Był już martwy na etapie, gdy został wrzucony do worka. Reszta to była formalność, zamknięcie wieka trumny. Co mógł zrobić, by mu pomóc? Za chwile i tak pewnie by umarł, dobicie go jedynie zakończyło mu wcześniej mękę powolnej agonii.

Choć z drugiej strony, mógł też odczuwać dumę. Zaakceptować czyn. Dikej musiała mieć powód by zrobić, to co zrobiła, nie jest szaleńcem. Co jeżeli to lepiej, że ten człowiek nie żyje? Co jeżeli był takim potworem, że każda sekunda kiedy pozostawał przy życiu przynosiła na świat niemożliwe cierpienie, przez co zabicie go było fundamentalnie dobre?

Co jeżeli miałby w sobie poczucie satysfakcji? Potęgi? Sadyzmu? Władza, ta pełna i fundamentalna kontrola nad życiem, możliwość zrobienia z nim co chce, co gdyby tego pragnął? Adrenaliny śmierci, dreszczu emocji, które może przynieść tylko najpodlejsze z działań?

Ale on nie czuł nic.

I to go przerażało.


Powietrze wypełniał zapach rdzy i kurzu, który dusząco wypełniał każdy skrawek okolicy. Ściany wydawały się niemal przytłaczające, wielkie bloki metalu opuszczonej fabryki, otaczające pomieszczenie, nie wpuszczając ani skrawka naturalnego światła przez zabite deskami okna.

To wielkie lecz klaustrofobiczne pomieszczenie, oświetlone jedynie przez kilka wciąż działających żarówek, wypełnione było przez narzędzia industrialne, piły plazmowe, prasy hydrauliczne, tokarki, od dekad porzucone, utrzymywane tylko przez ostatki elektryczności wymaganej, by nie zakwalifikować budynku do zburzenia.

Po pomieszczeniu przechodziła muskularna kobieta, sprawdzając stan wszystkich urządzeń, jak i przeglądając losowe przedmioty rozsiane po wszystkich kątach, co jakiś czas przyglądając się trochę bardziej interesującemu młotkowi czy pile ręcznej.

Na środku sali siedział młody mężczyzna, przywiązany do krzesła kilkoma łańcuchami, wypełniając pomieszczenie cichym klekotaniem stali podczas sprawdzania sprawności swoich więzów. Słysząc dźwięk, kobieta nałożyła na ręce czerwone rękawice, które miała pod ręką i zaczęła podchodzić.

— Kim ty jesteś i czego ode mnie chcesz? — wywarczał chłopak, w jego oczach jasno grające iskierki strachu.

— Nie zgrywaj idioty.

— Masz za nawyk porywanie losowych osób? — kontynuował zielonooki młodzieniec.

— Wiem kim jesteś ty, a ty zdecydowanie wiesz kim ja. Skończ z tą zabawą.

Twarz mężczyzny natychmiastowo skamieniała, tracąc wszelkie oznaki strachu czy zdenerwowania. Wzrokiem drapieżnika zaczął obserwować kobietę.

— Jak mnie znalazłaś?

— Tak się zwracać do starej przyjaciółki? Dobrze wiedzieć chociaż, że przez te lata nie przestałeś być chujem. — Pomieszczenie wypełnił huk, kiedy napastniczka uderzyła młotkiem o ścianę, testując wytrzymałość zerdzewiałego metalu. — Zajęło to kilka włamań, ciał i lat, ale nie było aż tak trudne. Widocznie Fundacja przestała priorytezować twoje bezpieczeństwo tak bardzo, jak kiedyś.

Na moment nastała cisza, gdy zaczęła okrążać krzesło z więźniem, uważnie go obserwując. Z brutalną agresją złapała go nagle za kark i po chwili przeszukiwania znalazła znajomy zakodowany symbol, ukryty we włosach tyłu głowy.

— Kogo to ciało tak w ogóle?

— Jakaś klasa D, nie znam szczegółów.

— Był martwy przed, czy po tym jak zdecydowali się ciebie w niego wcisnąć?

— Naprawdę cię to obchodzi Dikej?

Jej wzrok padł na sufit, śledząc nierówności sufitu oczami, po czym po kilku sekundach ciszy odpowiedziała.

— Nie, w sumie nie.

Cisza znowu wypełnia pomieszczenie, narzucając nieprzyjemne napięcie, gdy dwójka rozmówców bez słowa czekała na to, co zrobi ich przeciwnik.

— To czego w końcu chcesz? Powspominać stare czasy? — powiedział, przerywając impas.

— Świetny pomysł. Zacznijmy od klasyków. Gdzie on jest?

— On nie żyje. Wiesz o tym.

Na ziemię nagle padła plama krwi, gdy ciężki młotek pozostawił krwawy ślad na lewym policzku.

— Pierdolisz — odpowiedziała Dikej, wycierając narzędzie w szmatkę.

— Jesteś kurwa szalona — powiedział, po czum wypluł czerwony płyn, który zebrał mu się w ustach. — Trzy strzały. Lewe płuco, serce, prawa nerka. Wiem, kiedy kogoś zastrzelę. To był zwykły człowiek, nie mógł tego przeżyć.

Kobieta zmarszczyła brwi, po czym syknęła.

— On nie może być martwy.

Mężczyzna spojrzał na nią zdziwiony, po czym po kilku sekundach nagle się rozpromienił i zaśmiał, na tyle na ile pozwalał mu płyn w ustach.

— To naprawdę jest o twojej siostrze?

Na ziemię spadła kolejna plama krwi, tym razem z drugiej strony.

— Chuj ci w dupe.

Mężczyzna znowu się zaśmiał.

— Autentycznie uważasz, że on pomoże? Że jest w stanie? Skąd zrodziła się w tobie ta ułuda?

Czystym i eleganckim ruchem trafiła młotkiem prosto w nos, który przekrzywił się w bok pod uderzeniem. Po chwili złapała go i szybkim szarpnięciem znowu wstawiła na miejsce z nieprzyjemnym zgrzytem.

— Kurwa mać, ona nie żyje od osiemdziesięciu jebanych lat. Na jakimś etapie musisz odpuścić, dla dobra siebie i każdego innego.

Bez słowa odłożyła wytarty młotek na okoliczny blat, po czym stanęła za krzesłem i chwyciła je za oparcie. Drewno skrzypiało pod naciskiem, niemal pękając w miejscu uchwytu gdy nagle zostało puszczone obok jednego ze stanowisk.

— Wiesz co jest najlepsze w sowieckich maszynach? — spytała retorycznie, łapiąc kompana za rękę. — Że nie mają żadnych systemów zabezpieczeń.

Nie dając ani chwili na okazanie oporu, przymocowała prawą dłoń mężczyzny pod prasą ręczną, po czym chwyciła za pokrętło.

— Ile myślisz czasu minie nim zrozumiesz, że miałem rację? Nic byśmy nie osiągnęli, tylko więcej bezsensownej destrukcji. To była najlepsza opcja.

— Morderstwo wszystkich osób, na których nam zależało, to była najlepsza opcja?

Chłopak spojrzał na Dikej z oczami pełnymi wyrzutu, po czym warknął.

— To nie była moja decyzja, nie ode mnie to zależało. Gdybym miał taką opcję to sprawiłbym, że poszło to inaczej.

— Wiem. Upewniłbyś się, że mnie też zabiłeś.

— Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? Gdyby nie to, że–

Język w gardle mężczyzny nagle stanął niczym porażony prądem, usta otwarte w bezgłośnym krzyku. Tracąc wizję świata, drżącymi źrenicami patrząc przed siebie, lecz jednocześnie na nic, czuł jak metalowe narzędzie zaczęło wbijać mu się w skórę dłoni. Bezkrwiście, maszyna równomiernie wpychała gładką tkankę wewnątrz ciała.

Niczym giętkie patyczki, kości zamiast się złamać, były rozpychane dalej w głąb mięsa, przebijając wewnętrzne ścięgna i mięśnie, stymulując palce do mimowolnego lekkiego podniesienia się, jak ryba szukająca powietrza poza wodą.

W pewnym momencie jednak nacisk stał się za duży, zmuszając wapnione konstrukty do ulegnięcia i pęknięcia w połowie, przebijając skórę symetrycznie z obu stron, ukazując śnieżnie białe kości, nieśmiało wychylające się, ciągnąc za sobą nerwy. Powoli tłok zaczął się wznosić, zabierając za sobą kawałki skóry, które smętnie przykleiły się do metalowego narzędzia.

Gdy prasa została w pełni odciągnięta, Dikej odblokowała dziurawą dłoń od stołu, zwalniając mężczyźnie obie ręce. Wyczuwając okazję, momentalnie wyskoczył, zdrową ręką próbując uderzyć kobietę w gardło. Jednak gdy jego pięść była w środku lotu, nagle zmieniła kierunek podróży, kiedy został pociągnięty w bok za bark, tylko by po momencie wydać z siebie jęk, gdy przed chwilą przymocowana do stołu dłoń została wciśnięcia w stół, wbijając do środka z powrotem kości.

— Zawsze byłaś taką kurwą? — mężczyzna wycedził przez zęby.

— Tak, od ósmego roku życia.

— Nie byłaś wtedy taka zła. Podchodziłaś wtedy do mnie mówiąc "ale pan Abrahamowicz jest silny" i patrzyłaś się na mnie jak– kurwa mać zostaw tę rękę.

— I tak już jej więcej nie użyjesz — powiedziała, zwiększając nacisk. — Kto przeżył tamten atak?

— Od nas? Tylko ty i ja.

— Nie ma "nas".

— Zrozumiem kurwa w końcu, że nie tak to planowałem, skąd miałem wiedzieć, że wejdą i wszystkich rozstrzelają?

— I teraz z nimi pracujesz.

— A co chciałaś bym zrobił? Zrobił puste groby i rozstrzelił sobie nad nimi łeb? Jeśli myślisz, że lepiej bym umarł, to sama to zrób!

Oboje spojrzeli na siebie w milczeniu, przerwanym tylko przez dźwięk odbezpieczenia pistoletu.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported