Witaj, jestem Tomek. Tomek Lisiński. Wiesz, że pracowałem dla Fundacji i że jestem byłym personelem eksperymentalnym? Klasą D? Codziennie przebywałem przynajmniej z jedną anomalią, która mogła mnie w każdej chwili zabić, otruć lub nawet rozerwać na strzępki. Byłem traktowany niezbyt zgodnie ze standardami i wszyscy uważali mnie za kolejnego, szarego D z czterema liczbami. D-4500. Ale moja historia była bardziej skomplikowana niż sobie wyobrażali.
W wieku 21 lat ożeniłem się z cudowną istotą płci żeńskiej, a może po prostu kobietą - Joanną Krzemińską. Teraz to już bardziej Joanna Lisińska. Znaliśmy się tak naprawdę od podstawówki, a zakochaliśmy się w sobie ponad pięć lat temu. Dopiero dwa lata po zaręczynach uśmiechnął się do mnie los i otrzymałem podwyżkę w pracy, dzięki czemu mogliśmy wziąć wymarzony ślub.
Miesiąc później Joanna była już w ciąży. Strasznie ucieszyliśmy się, gdy dowiedzieliśmy się, że nasze przyszłe dzieci będą bliźniakami i będzie to chłopiec i dziewczynka. Teraz pozostało czekać następne dziewięć miesięcy. Pierwsze tygodnie były ciężkie do zniesienia.
W styczniu Joanna urodziła. Była to dosłownie chwila - w czasie jazdy samochodem nagle odeszły jej wody, a najbliższy szpital był w Katowicach. A do nich pozostał nam kilometr. Musiałem przyspieszyć, jechałem nieostrożnie, ale na czas dotarliśmy do szpitala.
Kiedy miałem 23 lata popadliśmy w problemy finansowe. Bliźniaki miały już rok. Nauczyły się chodzić i potrafiły już trochę mówić, chociaż był to zwykły bełkot, jak to określił mój ojciec. Wracając - rachunki stawały się coraz większe, a czynsz wzrósł o 150zł. Płaciliśmy za wszystko dosłownie jedną czwartą więcej i zapowiadało się na jeszcze gorsze.
Trzy miesiące później musiałem błagać szefa o podwyżkę. Ten człowiek był naprawdę mało empatyczny - nie zrozumiał sytuacji. I tak już brałem nadgodziny, a on po prostu mnie wyśmiał. Uznał, że nadgodziny są dobrowolne i nie muszę na nie przychodzić, gdyż nie są potrzebne dla rozwoju biura.
Po tym incydencie zdecydowałem się na nielegalną działalność. Zagłębiłem się w półświatek przestępczy, nawiązując kontakt z pobliskimi dilerami narkotyków. Sprzedawałem marihuanę i kokainę, czasem też heroinę. Zyski pozwoliły spłacić zaległe raty i ostatnie rachunki, lecz musiałem zapłacić prawie dwukrotnie za opóźnienia.
To, co robiłem, było ryzykowne, ale musiałem. Nie miałem wyboru. Perspektywa zostawienia rodziny na bruku i wzięcia dzieci do domu dziecka była straszna. Moi rodzice nie mogli mi pomóc. Poszli na emeryturę, która nie wystarczyłaby na utrzymanie nas. Ona nie miała rodziców: wychowała się w domu dziecka i niestety nie została adoptowana.
Nie mogłem się już wykręcić z nielegalnego biznesu. Pieniędzy było coraz więcej, aż zapełniły nasze fundusze na tyle, by spłacić kilka następnych miesięcy. Rachunki lekko spadły, aczkolwiek dalej były wysokie. Dalej sprzedawałem narkotyki, ale skarbówka zauważyła nagłe zyski. Zawiadomiła ona policję skarbową, która jednak dziwnym trafem odpuściła sobie. Zamiast niej przyszedł do mnie listonosz ze specjalnym listem poleconym.
Listonosz, gdy przyniósł list, był strasznie spięty. Chciał chyba zrobić to szybko i szybko zmyć się z mojego domu. Na liście widniała dziwna pieczątka w kształcie koła z trzema odnogami, mniejszego koła w środku. Posiadała trzy strzałki skierowane w środek koła: dwie na dole i jedną u góry.
Po otworzeniu koperty usiadłem spokojnie na fotelu i wyłączyłem telewizor. Wyjąłem sztywną, białą kartkę i zacząłem czytać. Byłem zdumiony tym, co było tam napisane. To nie mogła być prawda, że jakaś organizacja chce mnie wziąć jako personel eksperymentalny do jakiegoś tam Ośrodka PL-14 niedaleko Katowic na półtora roku. Ma być to rekompensata za popełnione przestępstwa - kilkukrotne sprzedawanie narkotyków. Nie powiedziałem nic żonie ani dzieciom. Nie chciałem, by moja najbliższa rodzina się załamała lub cokolwiek wygadała.
Na kartce znajdowały się także moje procedury i obowiązki, ale nie znalazłem tam praw. Moje główne rozkazy to: słuchać się Agentów MFO, czyli Mobilnych Formacji Operacyjnych, słuchać się osoby przeprowadzającej eksperyment, słuchać się każdego innego, kto jest wyższy rangą ode mnie. Mogłem tylko spać i mieć zapewniony posiłek. I jeszcze brać udział w testach.
Chociaż było to okrutne, to uśmiechnąłem się. Mogłem wreszcie zadośćuczynić tego, co zrobiłem nieodpowiednio. Nie chciałem wierzyć, że będą mnie aż tak źle traktować. Chciałem uwierzyć w to, że Fundacja nie jest zła, że jednak gdzieś w sercu zachowali zdrowy rozsądek i mają świadomość, czemu muszą tak postępować.
Agent Fundacji miał przyjechać o 12.00, a ja miałem czekać tylko i wyłącznie z portfelem bez pieniędzy. Zajechał pod mój dom zwyczajną furgonetką, która nie rzucała się zbytnio w oczy. Wpakował mnie do tyłu i założył kajdanki na moje ręce, odbierając portfel. Wszystko zrobił bez słowa. Chwilę później ruszył gwałtownie, a ja nagle straciłem przytomność. Nie wiedziałem, co się ze mną stanie. Moja rodzina także.
Na początku zostałem przebrany w pomarańczowy kombinezon z logiem Fundacji, a na prawą pierś został przyczepiony identyfikator - D-4500. Od tego momentu stałem się personelem eksperymentalnym, który nie był zbytnio szanowany przez resztę pracowników. Wpakowali mnie do celi w jednej z ich placówek - celi Ośrodka PL-14.
Podawali mi preparaty amnezyjne, które usuwały wspomnienia z pewnego czasu. Nie pamiętałem nic oprócz tego, że nazywam się Tomek Lisiński, jestem personelem eksperymentalnym, mieszkam w pobliżu Katowic, mam dwójkę dzieci, żonę oraz inne informacje osobiste. Nie chcieli dekonspiracji. Musieli prawdopodobnie działać w ukryciu, chociaż niezbyt to rozumiem.
Działanie preparatów jednak zatrzymał jeden z eksperymentów. Dobrze go pamiętam. Był to test na starym, zardzewiałym dzwonie. Przedtem powodował tylko nieznaczące dolegliwości, ale po tym eksperymencie zmienił swoje działanie. Zablokował działanie preparatów, więc pamiętałem wszystko przed testem. Ale spowodował też amnezję, którą mam do dzisiaj.
Nadał mi też moc kłamania: potrafiłem przekonywać do siebie ludzi i pracowników tak, że nie zauważyli mojej ogromnej wiedzy na temat Fundacji. Amnezję jednak zauważyli. Zainteresowali się dlaczego nagle ją zyskałem. Wreszcie odkryli, że to przez ten dzwon. Badania nad nim trwają do teraz.
Pół roku później wyszedłem z Fundacji, otrzymując ostateczny preparat amnezyjny. Nie zmienił on niczego, ponieważ zapomniałem tylko wyjścia z placówki. Resztę znałem bardzo dobrze. Teraz pozostały mi dwie opcje: wygadać wszystko lub nic nie mówić. Ale czy warto w ogóle zdradzić wszystkie informacje, które nabyłem w Ośrodku i narazić się na terminację? Pierwsza opcja była strasznie nierozsądna, a druga pozwoliłaby mi dalej żyć w spokoju.
Teraz piszę te opowiadanie pod wpływem czasu. Zapewne zapomnę, że ta kartka istnieje i zaraz wyrzucę ją do kosza albo do śmietnika, nawet na ulicę. Jeżeli ktokolwiek odkryje te kartkę, to niech wie, że Fundacja nie jest zła. To tylko iluzja. SCP nie oznacza "Przechowywać Śmierdzących Więźniów". To oznacza "Zabezpieczać, Przechowywać, Chronić". Trzy strzałki w logu Fundacji właśnie oznaczają Zabezpieczać, Przechowywać, Chronić. Nic więcej.
To wszystko robi Fundacja. Utrzymuje nas przy życiu, byśmy nie umarli przez ogromne monstra lub małe potworki, które potrafią zabić ogromną masę ludzi, albo sprawić, że człowiek będzie bardzo cierpiał przez następne kilka lat.
I zapamiętaj sobie to do końca życia.
Wybierz Fundację.
Ja pomogłem. I Ty też pomożesz.
Ja nie poniosłem kary. Ty też jej nie poniesiesz, przyjacielu.