Pisz, pisz, pisz…
Słowa wracały jak mantra, natrętne i niemożliwe do uciszenia. W mojej głowie rozbrzmiewały jak echo, które nie chciało zamilknąć. Każdego dnia od tygodni słyszałem je w chwilach ciszy – zbyt głośne, by je ignorować, zbyt mętne, by nadać im sens. Od rana do nocy czułem, jak rosną we mnie niczym pasożyt.
Siedziałem przy biurku, próbując zebrać myśli. Krzesło było nienaturalnie zimne, jakby ktoś celowo wystawił je na mróz. Przede mną leżała kartka – czarna, niemal zwęglona. Nie wiedziałem, skąd się wzięła. Pamiętałem tylko, że była tam zawsze, czekając na mój pierwszy ruch. W dłoni ściskałem długopis, choć moja dłoń była już zdrętwiała od napięcia.
Pisz, pisz, pisz…
Wiatr uderzył mnie w twarz, choć wszystkie okna były zamknięte. Przez kilka ostatnich dni czułem, że rzeczywistość zaczyna się rozmywać, jakby moje życie powoli topniało w rękach, stając się czymś obcym. Bicie dzwonów nie ustawało – cichy, uporczywy rytm w tle mojego życia. Nie wiedziałem, co oznacza, ale tej nocy było głośniejsze. O wiele głośniejsze.
Zawsze marzyłem, by zostać architektem. Rysować budynki, planować przyszłość. Ale życie miało dla mnie inne plany. Skończyłem jako badacz Fundacji, zmuszony do pisania raportów. Każdy z nich wydawał się bardziej przytłaczający od poprzedniego. Każdy kolejny zabierał mi kawałek duszy, pozostawiając za sobą pustkę, której nic nie mogło wypełnić.
— N-Nie chcę… — wyszeptałem, czując, jak moje ciało napina się w bezsilnym proteście.
Wściekły, rzuciłem długopisem. Spodziewałem się głuchego uderzenia o ścianę, ale długopis po prostu… przeniknął przez nią. Zamarłem. Nie miałem już siły się dziwić. Schowałem twarz w dłoniach i zacisnąłem powieki.
— Dlaczego to się dzieje… Dlaczego ja? Zostaw mnie… Proszę, zostaw mnie…
Otworzyłem oczy, a świat wokół zmienił się. Siedziałem teraz na ławce, a nocne niebo rozciągało się nade mną jak czarna płachta. Po drugiej stronie ulicy migotały świąteczne lampki – nie zwykłe, kolorowe, ale czarne, jakby wypalone. Mrugały niepokojąco na oknach pobliskich budynków.
— G-Gdzie ja jestem?
Próbowałem wstać, lecz coś mnie zatrzymało – ostra krawędź biurka zahaczyła o moje uda. Odruchowo cofnąłem się i usiadłem z powrotem na krzesło, sycząc przez zaciśnięte zęby.
—Ach…— wymamrotałem, pocierając obolałe miejsce.
Byłem z powrotem w swoim pokoju. Biurko, krzesło, szafka z lekami – wszystko znajome, a jednak obce. Podniosłem się powoli, podszedłem do szafki i sięgnąłem po pojemniczek z tabletkami. Jedną położyłem na języku i popiłem wodą z kubka stojącego obok. Woda smakowała słono. Przełknąłem z trudem.
— Zmęczony jestem… — mruknąłem, przecierając oczy.
Ruszyłem w stronę łóżka i opadłem na nie ciężko. Leżąc, wpatrywałem się w sufit, który zaczynał się zmieniać. Na białej powierzchni zaczęły się formować litery, wypalane jakby niewidzialnym ogniem.
Raski, Raski, Raski…
— Proszę… — wyszeptałem, zamykając oczy.
Tik tak… Tik tak…
Cichy zegar wybijał czas, każdy jego mechaniczny ruch odbijał się echem w mojej głowie. Wtedy usłyszałem klakson. Głośny, gwałtowny. Otworzyłem oczy.
Leżałem na mokrym asfalcie, w kałuży, deszcz padał mi na twarz. Samochód właśnie mnie ominął, niemal zahaczając o nogę. Próbowałem wstać, czując, jak serce bije mi jak oszalałe i rzuciłem się w stronę chodnika. Telefon w kieszeni zaczął wibrować.
Drżącymi rękami odebrałem.
— H-Halo?
— Coś ty kurwa do niej powiedział? — Głos w słuchawce był ostry, przepełniony jadem.
— C-Co? Kto to?
— Nie pierdol! Co do niej Powiedziałeś?
— Ale ja… — Słowa utknęły mi w gardle. — Kim jesteś?
— Jak kim?! Nie zdziw się, jeśli jutro nikt nie będzie chciał z tobą rozmawiać. Wszyscy to wiedzą.
Rozłączył się. Telefon wypadł mi z dłoni i osunąłem się na ziemię, skulony, zanosząc się cichym szlochem.
— T-To nie moja wina! P-Przepraszam! Nie… Nie torturuj mnie… Proszę!
— Pisz…
Głos rozległ się za mną, jakby oddech samej nicości dotknął mojego karku. Poderwałem się na nogi, drżąc.
— D-Dobrze… Zrobię to… Ale… Proszę, zostaw mnie w spokoju… Potrzebuję… Inspiracji.
Ruszyłem przed siebie, nie podnosząc wzroku. Dłonie schowałem w kieszeniach kurtki, a deszcz zaczął przybierać na sile.
Ale to nie był deszcz.
Gdy spojrzałem w górę, zobaczyłem, że z nieba spadają srebrne miecze. Setki, tysiące ostrzy, które przecinały powietrze z ogłuszającym świstem. Przykucnąłem, zasłaniając głowę dłońmi, czekając na koniec.
Żadne z ostrzy mnie nie trafiło.
Po chwili „deszcz” ustąpił. Powoli się rozejrzałem. Wokół mnie panowała niepokojąca cisza, jakby cały świat zamarł w oczekiwaniu. Srebrne ostrza leżały wszędzie dookoła, połyskując delikatnie w blasku nienaturalnie jasnego księżyca. Poczułem, jak chłód zaczyna przenikać przez ubranie. Musiałem ruszyć dalej.
Kilka kroków później zatrzymałem się. Po prawej stronie zauważyłem ogromne okno, za którym widniał pokój. Bladożółte światło maleńkiej lampy ledwie rozpraszało mrok. Pomieszczenie pełne było półek, na których ciasno upchano czarne książki, wszystkie identyczne, bez tytułów. W samym centrum stało biurko, a za nim siedział człowiek.
Jego krótkie, brązowe włosy zdawały się niemal falować w bezruchu, a prawe ramię pisało rytmicznie, jakby prowadzone przez niewidzialną siłę.
Zaintrygowany podszedłem bliżej, dotknąłem szkła dłonią. Chłód szyby przeszył mnie jak igła. Wtedy poczułem coś na karku – ciepły, ciężki oddech. Mimo to nie drgnąłem.
— Widzisz? — Głos rozległ się tuż za mną, cichy, lecz wyraźny, jakby myśli same wkradały się do mojego umysłu — Ten człowiek wie, czego chce i każdego dnia konsekwentnie dąży do swojego celu. A ty? Ty błądzisz. Widzisz, co chcesz zrobić, ale nigdy tego nie robisz. Dryfujesz w nicości.
— Ja… — zacząłem, ale głos załamał mi się w gardle. — Nie wiem, co mam zrobić. Chciałbym być… kimś. Czymś. Ale nic mi nie wychodzi.
Zapadła chwila ciszy, a potem głos odpowiedział spokojnie, niemal łagodnie.
— Może czas z tym skończyć?
Oczy rozszerzyły mi się z przerażenia.
— C-co…?
Spojrzałem znów przez okno. Człowiek za biurkiem odwrócił się nagle w moją stronę. Jego oczy były puste, bezdenne, przypominające studnie, w które mógłbyś wpaść i nigdy nie wydostać się na powierzchnię. Na ustach miał szeroki, groteskowy uśmiech, który przyprawił mnie o mdłości.
Oderwałem dłoń od szyby i rzuciłem się do ucieczki. Biegłem na oślep, każdy krok zdawał się echem odbijać od pustki wokół. Poczułem, jak coś gorzkiego i palącego wzbiera w moim gardle. Zasłoniłem usta dłonią, ale nie mogłem powstrzymać narastającego mdłości.
Mrugnąłem – i nagle znalazłem się w łazience.
Upadłem na kolana przed toaletą, ledwo zdążyłem oprzeć się o krawędź, gdy żołądek wywrócił się na drugą stronę. Wymiotowałem, moje ciche dławienie przerywane było dźwiękiem kapiącej wody. Przez chwilę jedynym, co słyszałem, był własny, urywany oddech.
Gdy już nic więcej nie mogłem z siebie wyrzucić, osunąłem się na zimne, kafelkowe podłoże. Wszystko wokół zdawało się wirować. Na chwilę zamknąłem oczy, próbując zebrać myśli, ale w mroku wciąż widziałem te puste oczy i ten okropny, zniekształcony uśmiech.
Zasnąłem…
Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Ocknąłem się w ciemności, czułem chłód kafelków pod rękami. Oparłem się na kolanach, próbując złapać oddech. W łazience panowała cisza – zbyt głęboka, jakby odgłosy świata zewnętrznego zamarły. Wstałem powoli, badając ostrożnie podłogę w kompletnej ciemności.
Dotarłem do drzwi i je uchyliłem. Jasne światło wypełniało pokój. Spojrzałem przez okno – wciąż była noc. Blask księżyca leniwie opływał otoczenie, a cienie tańczyły na ścianach jak cichy balet.
Podszedłem do biurka. Na blacie leżała kartka papieru, jej biel wydała mi się niemal oślepiająca. Na niej widniało jedno słowo, powtarzane w nieskończoność.
Raski.
Stałem jak sparaliżowany.
— D-Dlaczego? – szepnąłem do siebie.
W głowie pojawił się chaos. Wściekłość i frustracja zaczęły wypełniać mnie od środka.
— Co to w ogóle ma znaczyć?! Raski? Kurwa, co to jest?! – krzyknąłem, a echo odbiło się od ścian pokoju.
— K-Kim ja jestem…?
Patrzyłem na swoje odbicie w oknie. Twarz, która powinna być moja, wydawała się obca. Nigdy nie chciałem być badaczem Fundacji. Nawet architektem. Miałem jedno pragnienie – pisać. Tworzyć historie, opowiadania, uniwersa. Chciałem być autorem, ale teraz… Wszystko wydawało się zatarte.
To słowo Raski nie mogło wyjść z mojej głowy. Jakby coś lub ktoś zmuszał mnie, by je utrwalić. By je zapisać. Poczułem, że zaczynam tonąć w tej obsesji.
— K-Kim jesteś? – Mój głos załamał się. – Proszę, powiedz mi… Chcę cię zobaczyć. Poznać. N-Nie chcę być sam…
Zgiąłem się, a łzy zaczęły spływać po mojej twarzy.
— Dlaczego mnie prześladujesz? – mruknąłem, ledwie słyszalnie.
Moje myśli wróciły do słów, które słyszałem wcześniej. Może… on miał rację? Może to wszystko nie ma sensu? Moja głowa odchyliła się do tyłu, a z moich ust wyrwał się niekontrolowany, histeryczny śmiech.
— No taa… — wycedziłem. — Przecież zabicie się zawsze jest dobrą decyzją, prawda?
Chwilę później śmiech zamarł, a ja opadłem z powrotem w mrok swoich myśli.
— C-Czy ja to naprawdę powiedziałem? — wyszeptałem, czując dreszcz na plecach.
Wstałem powoli. Każdy krok wydawał się niewyobrażalnym wysiłkiem. Włożyłem kurtkę i wyszedłem na zewnątrz. Powietrze było zimne, przejrzyste, a świat pogrążony w ciszy. Księżyc oświetlał drogę przede mną, ale mój wzrok wciąż wbijał się w ziemię.
Idąc, czułem, jak przytłacza mnie każdy krok. Wszyscy byli w swoich domach, świętowali Boże Narodzenie z rodzinami, bliskimi, partnerami. A ja? Byłem sam. Czy każdy czasem żałuje swoich decyzji? Pewnie tak. Ale jak kurewsko żałowałem tego, co zrobiłem ja.
Dotarłem na most. W oddali migotały niebieskie światła, rozświetlając ciemność. Tłum ludzi stał w napięciu, twarze przerażone, niemal zastygłe. Zbliżając się, dostrzegłem wyrwę w barierce i windę, która stała obok – drzwi szeroko otwarte, jakby czekały na kogoś.
— Daniel… Czy teraz to widzisz? W końcu rozumiesz?
Zamarłem. Głos zdawał się dochodzić ze wszystkich stron, miękki, cichy, a jednak wypełniający każdy zakamarek mojego umysłu.
— Kim… kim jesteś? Raskim?
Cichy śmiech przeciął powietrze, przeszywając mnie na wskroś.
— Jestem tobą. Twoim najgorszym lękiem. Twoim szeptem, którego nigdy nie słuchałeś. To ty mnie stworzyłeś. I teraz to ja poprowadzę cię do końca.
Zacisnąłem dłonie, próbując uspokoić drżenie.
— To… wszystko moja wina, prawda? Spieprzyłem wszystko…
— Tak. Ale nie musisz się już martwić. Jest rozwiązanie. Napraw to. Raz na zawsze.
Spojrzałem na windę, jej wnętrze zdawało się pulsować zapraszającym światłem.
— Co się stanie… jak to zrobię?
— Wszystko, co boli, co cię trzyma w miejscu – zniknie. Będziesz wolny, Daniel. Wolny od tego ciężaru, od cierpienia.
Poczułem ciepłe łzy spływające po policzkach.
— A potem? Czy wtedy… znikniesz?
— Tak. Zniknę, a ty zaznasz spokoju.
Otarłem twarz drżącą ręką i zrobiłem krok do przodu. Winda była sterylnie czysta, lśniąca, jakby stworzona dla kogoś wyjątkowego. Drzwi zamknęły się bezszelestnie, a kabina zaczęła się unosić. Patrzyłem przez ogromne okno. Miasto pod moimi stopami zdawało się odpływać, topniejąc w ciemności.
Zza mnie dobiegały jakieś krzyki, ledwo słyszalne przez warstwę szkła. Ale w mojej głowie panowała cisza. Głęboka, nierzeczywista cisza.
Gdzieś w oddali błysnęła gwiazda. Jej światło zdawało się przebijać tylko dla mnie, jakby obiecywało spokój. Ulga przyszła niespodziewanie – cicha i łagodna. Nie było miejsca na strach, tylko na akceptację. Może tak właśnie miało być.
Winda przyspieszyła. Za oknem przewijały się obrazy – krajobrazy i twarze, które kiedyś miały znaczenie. Wieś, w której dorastałem. Uśmiech mojej pierwszej miłości.
Jej oczy.
Zamrugałem. Wspomnienie przebiło się przez ten spokój – wspomnienie dnia, gdy trzymała mnie za rękę i patrzyła na mnie z takim ciepłem, że mogłem przysiąc, iż czas się zatrzymał. A potem…
Jej łzy. Głos, który łamał się, gdy próbowała zrozumieć. Moje słowa, wypowiedziane z chłodną obojętnością, wciąż wisiały w powietrzu.
— Jesteś nikim.
Moje serce zabiło mocniej, przypominając sobie chwiejne ramiona i krok, którym odeszła. Nigdy nie obejrzała się za siebie.
Ulga ustąpiła miejsca innemu uczuciu. Czegoś głębszego. Cięższego.
Spojrzałem w górę.
I wtedy zobaczyłem…
Wodę.
Zimną, ciemną otchłań, która w jednej chwili otuliła mnie ze wszystkich stron.




