Awans pana Wierzyńskiego

ocena: +14+x

Pan Wierzyński zapukał do drzwi gabinetu, wykonanych z solidnej, mahoniowej płyty. Nerwowo przestępując z nogi na nogę, zaczekał na odpowiedź. W końcu nadeszła, choć bardzo cicho – prezesowe “proszę” było ledwo słyszalne. Mężczyzna zawahał się przez ułamek sekundy, po czym zdecydowanym ruchem nacisnął klamkę i wślizgnął się do środka, zamykając drzwi za sobą.
Jego oczom ukazał się znajomy widok; jako główny asystent Prezesa Związku bywał tu wiele razy. Wyłożone boazerią ściany i żółtawe światło wiszącej na suficie lampy sprawiały wrażenie przytulności, złamane nieco pozostałymi elementami wystroju pomieszczenia. Na obu parapetach stały sporych rozmiarów doniczki, z których wyrastały żółto-pomarańczowo-czerwone grzyby o rozłożystych, poszarpanych kapeluszach, przypominających mięsiste kwiaty i wydzielających zapach bynajmniej nie pieczarkowy, a właśnie bardziej orchideowy. Doniczki stały na tle firanek przyozdobionych na dole motywem dorodnych podgrzybków rosnących wśród paproci. Na ścianach wisiały, oprawione w proste ramki, ilustracje z jakiegoś starego atlasu grzybów, a na półkach stały schludnie, alfabetycznie poustawiane atlasy nowsze, jak i liczne puchary i dyplomy, zdobyte przez Prezesa za jego kadencji na różnych konkursach, zjazdach i tym podobnych.
Sam Prezes siedział za biurkiem, otoczony stosami papierów. Na jego sędziwej twarzy odbijało się zmęczenie. Elegancki klocek z wygrawerowanym nazwiskiem “A. Smykowski”, zazwyczaj stojący idealnie równolegle do krawędzi biurka, teraz zsunięty był na bok, jakby ktoś w pośpiechu coś przestawiał.
— Pan wzywał?… — zaczął pan Wierzyński.
Starszy mężczyzna omiótł go wzrokiem, po czym podniósł się z fotela, by zasunąć żaluzje. Bez dodającego mu dostojności światła za plecami wyglądał jeszcze wątlej i starzej.
— Owszem. Za chwilę wszystko panu wyjaśnię… proszę, niech pan usiądzie, panie Marku — westchnął, opadając z powrotem na siedzisko.
Pan Wierzyński przysunął sobie krzesło. Siadając, nagle wytrzeszczył oczy i cicho zawołał:
— Ależ panie prezesie, pan… — jego dłoń zawisła w powietrzu, nie będąc pewną, na co dokładnie wskazać.
— To nic. Wiem, ta pleśń na mojej twarzy wygląda niepokojąco, ale naprawdę, nie ma się czym martwić. Dziwne, że dopiero pan zauważył, w ostatnich dniach była chyba już bardzo widoczna — zachichotał staruszek.
— Aha, no… dobrze — wydusił zakłopotany asystent. — W takim razie… po co pan wzywał? Brzmiał pan, jakby jednak było coś poważnego na rzeczy — jego wzrok powędrował instynktownie w kierunku kalendarza wiszącego obok okna i machinalnie odszukał dzisiejszą datę. Dwudziesty ósmy lipca dwa tysiące szesnastego, czwartek. Równo za miesiąc Dożynki.
— To prawda, panie Marku, to prawda… No cóż, nie da się tego łatwo powiedzieć. Prawda jest taka, że — urwał na sekundę — umieram. A raczej… moje ciało umiera — westchnął głęboko.
— Rany boskie… jest pan pewien? — wyszeptał pan Wierzyński.
— Tak, niestety. Natomiast mam teraz prośbę do pana, panie Marku: niech mi pan nie przerywa i pozwoli wyjaśnić całą sytuację. — W jego głosie nie było słychać urazy. — Ta pleśń, którą pan zauważył… To jest “prawdziwy” Prezes Związku. Od zarania PZGA każdy kolejny człowiek piastujący to stanowisko jest kolejnym gospodarzem tego grzyba. Niech pan nie robi takich wielkich oczu, to zjawisko nijak nie powoduje uszczerbku na zdrowiu gospodarza. Nie, nawet w pewnym sensie można z tego czerpać zysk. Tak zwana symbioza. Widzi pan, panie Marku, ta pleśń ma swego rodzaju własną świadomość. Wykorzystuje ją właściwie tylko w celach, no cóż, naukowych, poznawczych, eksploracyjnych. Zapewnia, że Prezes nie zaniedba Związku, że zostanie w nim pasja potrzebna do dobrego sprawowania się na tym stanowisku. To takie paliwo napędzające badania i rozwój Związku, a także jego ciągłość i niezawisłość. — Prezes Smykowski przerwał na chwilę, wyraźnie zadumany i zmęczony. Pan Wierzyński zorientował się, że siedzi z otwartymi ustami, więc szybko je zamknął. Prezes kontynuował, nieco słabszym głosem niż poprzednio:
— Jak już wspominałem, moje ciało umiera. Ale jeśli zgodzi się pan, panie Marku, przejąć po mnie stanowisko… które oddałbym panu z czystym sumieniem i pewnością, że dobrze się pan spisze… naprawdę… moje przekonania, moje zasady, moje wspomnienia… trwałyby dalej, dzięki tej właśnie pleśni, temu grzybowi postępu. Bo widzi pan, panie Marku: kiedy przyjmie pan to cudeńko do swojego organizmu, będzie pan od razu wiedział, co i jak, że tak się wyrażę. Pokolenia Prezesów — tu zaśmiał się pod nosem, łamiąc podniosły ton — będą pana prowadzić, bo ten grzyb wchłania całe wieloletnie doświadczenie jak gąbka. Właściwie, podejrzewam, że właśnie wiedza o innych grzybach anomalnych potrzebna mu jest do życia, nawet bardziej, niż gospodarz. Dziwny jest ten świat, naprawdę — skrzywił się nagle, jakby w bólu.
— Yyy… Wszystko w porządku? — wydukał młodszy mężczyzna.
— Nie zostało mi wiele czasu. Proszę, panie Marku, niech pan się zgodzi przejąć obowiązki Prezesa — wyrzucił z siebie z trudem Smykowski.
— Czemu nic wcześniej mi o… tym wszystkim… pan nie mówił? Ktoś jeszcze w ogóle o tym wie? — spytał szybko zaniepokojony pan Wierzyński.
— Jedna osoba z Rady Nadzorczej, wyznaczona przeze mnie. Obecnie jest to pani Maniecka. Panu nie mogłem powiedzieć, bo musiałem być pewien, że kieruje panem niczym nieskażona pasja do grzybiarstwa anomalnego. Kto wie, co by się stało… Ale, Panie Marku, decyzja, decyzja, czas nagli…
— Tak, tak, yyy, oczywiście, to byłby dla mnie wielki zaszczyt…
— Miło mi to słyszeć. — Na twarzy Prezesa zagościł uśmiech ulgi i zadowolenia. — Niech pan się zbliży, panie Marku, i proszę się nie bać… — skinął ręką, jakby chciał mu coś powiedzieć na ucho.
Pan Wierzyński nerwowo nachylił się przez biurko. Prezes Smykowski zmarszczył brwi, odchrząknął, po czym gwałtownie i z wielkim charkotem wykaszlał z siebie żółtawą chmurę jakiegoś pyłu, który oblepił zaskoczonego asystenta i sprawił, że ten odskoczył w tył, oszołomiony. Pył swędział, dostając się we wszelkie zakamarki, nawet do płuc, przez co mężczyzna sam się rozkaszlał. Nastąpiło jakieś głośne tąpnięcie, lecz zarodniki — bo przecież czym innym mógł ten pył być — dostały mu się też do oczu, i przez zażółcone łzy nie mógł dostrzec, co było źródłem dźwięku. Przez głowę przeleciał mu bezsensowny ciąg myśli, częściowo mówiących o grzybach, częściowo o starczych problemach zdrowotnych (miał wrażenie, jakby przeżył ze trzy udary naraz, ale we śnie), a częściowo o losowych wydarzeniach historycznych; widział obrazy, słyszał języki (polski i chyba rosyjski), czuł chłód, ale tylko przez krótką chwilę.
Po chwili stan oszołomienia minął, a nowy Prezes Polskiego Związku Grzybiarstwa Anomalnego, Marek Wierzyński, lat pięćdziesiąt trzy, zamrugał, wziął głęboki oddech i rozejrzał się po swoim gabinecie. Za biurkiem, na podłodze, leżało bez życia jego poprzednie ciało, ale on wiedział dokładnie, co powinien z nim zrobić. Wyciągnął telefon i wybrał numer do pani Manieckiej z Rady Nadzorczej.
— Halo? Tak, wszystko poszło zgodnie z planem. Tak, trzeba zorganizować pogrzeb. Tak. Dziękuję. Do zobaczenia.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported