autorstwa Calamari_Knight
— WRUUUUUM — odgłos wiertła dochodzący z mieszkania numer cztery zdawał się nawet nie zbliżać do ustania.
— KURWA MAĆ PANIE ILE MOŻNA WIERCIĆ! TOĆ JUŻ TRZECI DZIEŃ Z RZĘDU! — mój stary trzy razy walnął miotłą w sufit. W odpowiedzi wiercenie na chwilę ucichło, tylko po to, by zaraz wrócić ze zdwojoną siłą.
— Noż mnie zaraz jasny chuj strzeli. Do jasnej ciasnej może jeszcze arię operową mi tu urządzą?!
Oczywiście, gdy tylko to powiedział, z mieszkania numer osiem rozległy się odgłosy przypominające bardzo głośny baryton.
— Normalnie jakby mi wojnę wypowiedzieli!
— Dziwisz się? — zapytałem, wyjmując na chwilę zatyczki do uszu i odrywając się od lektury magazynu dla graczy. — Twoje pomysły omal nie wysadzają połowy osiedla średnio dwa razy na tydzień. Dziwię się, że jeszcze nas nie wyeksmitowali.
— A tam, jak zwykle narzekasz. Sąsiedzi po prostu jak zwykle chcą nam uprzykrzyć życie z czystej złośliwości, z takimi dziadami przyszło nam mieszkać.
— To czemu się stąd nie wyprowadzimy? I tak ciągle narzekasz na nasze mieszkanie.
Mój stary zamarzł w połowie bardzo agresywnego krążenia wokół stolika z młotkiem. Po raz pierwszy nie miał natychmiastowej odpowiedzi z dupy.
— No, ten, masz jeszcze jakieś błyskotliwe sugestie?
— Nie możesz po prostu ich ignorować, aż się znudzą i przestaną?
— Nie, bo się w tym harmidrze skupić nie mogę, a muszę pracować nad swoim browarem, a się ta cała martwa linia zbliża — wskazał na skomplikowaną maszynerię do produkcji alkoholu rozłożoną na stole w kuchni.
— Mówię ci Przemo, to będzie prawdziwy hit! Te całe duszokwiaty dają zajebistego kopa! Marshal, Carter i ten trzeci będą nam buty całować, jak to hurtowo uruchomimy.
Jakkolwiek na ogół jestem sceptycznie nastawiony do pomysłów ojca, zwłaszcza tych, które zawierały w sobie alkohol, musiałem przyznać, że przygotowywany trunek pachniał nawet zachęcająco.
— To nie możemy wynająć jakiegoś kampera i pojechać do lasu i tam-
— NIE! To ma być browar domowej roboty i będzie, kurwa, domowej roboty!
Widać było, że mój ojciec się uparł, a jak się na coś uprze, to odwiedzenie go od tego jest skazane na porażkę.
— To co chcesz zrobić?
— Dobre pytanie. Wypadałoby ich jakoś uciszyć… dobra, mam!
Mój ojciec zerwał się i wpadł jak po ogień do wielowymiarowego schowka, w którym trzymał wszystkie swoje graty. Po dłuższej chwili z niego wyskoczył.
— A niech to dunder świśnie! Zapomniałem, że CBSP skonfiskowało nam wszystkie głowice nuklearne. Dobra, plan B! Ubieraj się, Przemo!
— Dokąd idziemy?
— Do muzeum, synek, do muzeum.
— Nowo otwarte skrzydło Nazamackie w Muzeum Historii Nienaturalnej zawiera liczne niedawno odzyskane eksponaty będące pozostałościami tego niegdyś potężnego arcyksięstwa, na przykład tę zbroję należącą do Arcyksięcia Hambalusa I, założyciela państwa, który…
Mojego ojca wyraźnie nie interesowały opowieści przewodnika o podbojach Arcyksięcia Hambalusa, albowiem szybko wyjawił, jaki przedmiot go interesował — dziwacznie wyglądający zamek do drzwi, koło którego leżał pasujący do niego klucz.
— Ah, ten zamek należał do przedostatniego władcy Namazatu, Arcyksięcia Taurazusa III — powiedział przewodnik, widząc, że mój ojciec się uważnie przygląda eksponatowi. — Miał on zwyczaj zamykania się na całe dnie w swojej samotni, na której drzwiach wisiał właśnie ten zamek. Według legend, kiedy przekręcił ten klucz w tym zamku, nikt i nic nie mogło mu przeszkodzić w zadumie.
Spojrzałem na mojego ojca. On spojrzał na mnie, a potem na przewodnika.
— Dobra, bierzemy. Można kartą?
— Słu-
Mój stary wyjął z kieszeni płaszcza dwie karty stopu do UNO i je rzucił, jedną w przewodnika, druga w już podrywającego się z krzesła ochroniarza. Oboje natychmiast zamarli w bezruchu.
Wśród reszty wycieczki rozległy się okrzyki zdziwienia.
— Spokojnie, proszę państwa, bierzemy to cacko i już nas nie ma. — rozbił szybę gabloty i wziął zamek z kluczem, co spowodowało, że zaczął wyć alarm.
— Przemo — odwrócił się do mnie ze stoickim spokojem. — Spierdalamy.
Rzuciliśmy się do biegu.
Dla tych, co nie wiedzą — okradanie Muzeum Historii Nienaturalnej nie jest najłatwiejszym zadaniem. ZWŁASZCZA jak wchodzisz bez żadnego planu. Właściciele muzeum, jakkolwiek ogólnie bardzo przeciwni jakiemukolwiek praktycznemu wykorzystaniu anomalii, tak jeżeli chodzi o zabezpieczenie swoich bezcennych eksponatów, są takiemu procederowi niezwykle przychylni.
Ledwo wybiegliśmy z sali, na korytarzu już czekał na nas strażniczy golem. Liczne latające drony patrolujące wentylację opuściły ją i wycelowały w nas swoje działka plazmowe. Na domiar złego czułem że podłoga zaczyna się pod nami zapadać jak ruchome piaski. Sytuacja zdawała się bez wyjścia.
— Co robimy, tato?
— Eee… bomba dymna! — rzucił na ziemię fioletową kulkę.
Jakimś cudem to zadziałało. Czułem, że mój tata trzyma mnie za rękę i zanim się otrząsnąłem z dymu, byliśmy już w Kolubrynie.
— STARTUJ PRZEMO!
Bez wahania odpaliłem samochód i wcisnąłem gaz najmocniej, jak się dało, w sama porę, by z całej siły wjechać w grupę szkieletów, które wynurzyły się spod asfaltu na parking i szły w naszą stronę, rozsypując je na pojedyncze kości. Wykręciłem i uderzyłem w szlaban, łamiąc go, co pozwoliło uciec nam z terenu muzeum i oddalić się w nieznane, to znaczy do domu.
— Dobra… już prawie… hypppp… gotowe.
Mój tato wreszcie wbił ostatni gwóźdź przytwierdzający zamek do naszych drzwi.
— Dobra, chwila prawdy, synek.
Przekręcił klucz w zamku. Z jego wnętrze rozległ się jakiś metalowy stukot i po chwili cały hałas w naszym bloku zniknął.
Poczekaliśmy jeszcze momencik, żeby zobaczyć czy efekt się utrzyma. Kiedy stało się jasne, że tak, oboje jednocześnie krzyknęliśmy z radości.
— Ha! I co, łyso wam teraz?
— Tato, dosłownie nic im nie zrobiliśmy.
— Chodzi o symbole, synuś. Dobra, lecę robić browarka, a ty sobie siedź i czytaj te swoje świerszczyki.
Tak też zrobiliśmy.
Nasz spokój trwał jakąś godzinę, nim z lektury wyrwał mnie hałas dochodzący od strony drzwi, konkretnie bardzo intensywne łomotanie.
— Co znowu?
Podszedłem do drzwi i wyjrzałem przez zdrajcę Jezusa. Ku mojemu zaskoczeniu na klatce zgromadziła się wspólnota sąsiedzka w liczbie prawie kompletnej (poza oczywiście panem spod piątki, który jak zwykle kategorycznie odmawiał udziału w jakichkolwiek kołomyjach między mieszkańcami bloku). Nie wyglądali na zadowolonych.
Otworzyłem nieśmiało drzwi i rozwścieczona tłuszcza natychmiastowo wparowała w nasze progi.
— Wy urwipołcie jedne! — powiedziała starsza pani spód trójki. — Skaranie boskie zawsze z wami! Gdzie ten nierób, twój ojciec?
— Pani Wojniewska… — zacząłem, nim przerwał mi pan spod czwórki.
— Proszę pana, to przechodzi wszelkie pojęcie! My tu, proszę pana, żyjemy sobie spokojnie, a pan i pański ojciec co chwila jakieś nowe, proszę pana, pomysły wymyślacie, które są nie-do-pu-szcza-lne w tym domu, proszę pana.
— Ale
— Natychmiast proszę przywrócić nasz blok na miejsce albo poskarżymy się spółdzielni — dodał śpiewak operowy spod ósemki.
— Słucham?
Nagle całym budynkiem mocno zatrzęsło. Chwyciłem się wieszaka, by nie zwalić się na ziemię. Większość sąsiadów nie miała tyle szczęścia. Skorzystałem z chwili zamieszania, by podbiec do okna w salonie i przez nie wyjrzeć.
Moim oczom zamiast osiedla ukazała się ogromne, szaroczerwone pustkowie, z krajobrazem tak nieurodzajnym, że z porównaniu z nim Sosnowiec prawie wyglądał jak miejsce zdatne do życia. Jedyne nawet ładnie wyglądające elementy widoku to wielkie i dziwaczne grzybiczne struktury mieniące się w oddali.
— Gdzie my kurwa jesteśmy?
— No byśmy chcieli wiedzieć właśnie — powiedziała pani Wojniewska, która już mnie dopadła.
— To ten zamek, to chyba…
— Jaki zamek? — zainteresował się pan spod siódemki.
Pokazałem mu zamek wiszący na drzwiach. Mężczyzna go uważnie obejrzał i ostukał.
— Generalnie to plan był, by… — zacząłem się kajać.
— Po wstępnej analizie budowy nasuwa się wniosek, że podmiot ma zdolności tymczasowej translokacji przestrzennej pomieszczenia, z którym jest powiązany, w celu ochrony przed czynnikami zewnętrznymi takimi jak fale dźwiękowe.
— …co?
— Tymczasowo przenosi pomieszczenie do wymiaru kieszonkowego — złożył okulary w dramatycznym geście.— Niestety wygląda na to, że lata bez konwersacji zamku, sprawiły, że zardzewiał — wskazał na pomarańczowe osady na dolnej części zamka. — Przez co szwankuje nie tylko mechanizm odpowiedzialny za wytyczenie granic pokoju, co spowodowało objęcie przez anomalię całego budynku, ale także współrzędnych wymiaru końcowego, przez co wylądowaliśmy… tutaj.
— Czyli gdzie?
— Nie pracuję w Departamencie Wymiarowym Fundacji już od trzech lat, ale jakbym miał zgadywać, to powiedziałbym, że to tak zwana warstwa demoniczna. Jak sama nazwa wskazuje, zamieszkują ją byty demoniczne, takie jak…
— Panie widzicie te grzyby?! — rozległ się głos z dołu.
Okazało się, że w międzyczasie pan spod czwórki — zapalony grzybiarz — dostrzegł wspomniane dziwaczne grzyby rosnące tuż pod naszym blokiem i nie oparł się pokusie zebrania ich. Teraz eksponował zdobycz wyglądającym z balkonów sąsiadów.
— Ale zajebiste! Wszyscy w związku będą mi zazdrościć! Poczekajcie tylko na…
Umilkł, bo spostrzegł, że wszyscy nie patrzą na niego, tylko za niego. Odwrócił się i stanął twarzą z twarz z umięśnionym demonem.
— Szczęść boże — powiedział uprzejmie demon, po czym wyszczerzył długie kły. Grzybiarz w tę pędy rzucił się do biegu. Udało mu się dopaść do drzwi wejściowych, które jeden z bardziej przytomnych sąsiadów szybko otworzył, przez co grzybiarz zdążył się ledwo-ledwo schronić w środku. Niestety, demon ani myślał odpuszczać, bo zaczął z całej siły walić w drzwi.
— Zaraz tu wejdzie! Co robimy? — powiedziałem spanikowany.
— Daj no mi tu tego skurwiela! — znikąd na swoim balkonie pojawiła się pani Wojniewska ze strzelbą. Rozległ się huk i demon upadł na ziemię.
— Ma pani broń przeciwko demonom? — zawołałem do niej.
— Słuchaj gówniarzu, nie po to pracuję w ARGUSie od założenia, by NIE mieć broni przeciwko demonom! Mam tutaj więcej, chodźcie po nie, zanim przyjdzie więcej tych skurwieli!
Większość sąsiadów ruszyła do mieszkania numer trzy. U mnie został tylko naukowiec Fundacji.
— Może pan naprawić ten zamek?
— Mogę spróbować, ale ślusarzem nie jestem. Przydałby się jakiś zbiór metalowych części zamiennych, żebym mógł je wymienić. Tylko skąd wezmę tak specyficzne kawałki metalu?
Po raz pierwszy tego wieczoru uśmiechnąłem się.
— Mam coś dla pana.
— Niesamowite. Skąd twój ojciec wziął tak duży zbiór metalowych bibelotów? — pracownik Fundacji oglądał wnętrze schowka.
— To pozostałości po Polskim Związku Złomiarstwa Anomalnego. Ojcu nie chciało się tego wyrzucać, więc upchnął wszystko tutaj. Czy to wystarczy?
— Powinno! Jeśli wszystko dobrze pójdzie, zaraz naprawię ten zamek.
— Świetnie — powiedziałem, chwytając za ulubioną siekierę plazmową ojca. Wybiegłem na balkon, by dołączyć do obrony bloku.
Okazało się, że rychło w czas, bo obecność budynku przykuła uwagę już sporej hordy demonów, która oblegała ściany. Część zaczynała się wspinać, jednak arsenał pani Wojniewskiej okazał się wystarczająco skuteczny, by uniemożliwić im dostanie się do środka.
Wtem tuż koło mnie wylądował uskrzydlony bies. Wystraszony odruchowo zamachnąłem się siekierą, odcinając mu głowę, co było równym zaskoczeniem dla nas obojga. Warto zaznaczyć, że to był pierwszy raz, gdy zabiłem inteligentną istotę, ale nie miałem czasu mieć traumy z tego tytułu jak w filmach, albowiem już zbliżał się kolejny. Uniknął mojego ciosu, ale nacisnąłem na zielony przycisk na rękojeści, co spowodowało wytrysk. Plazmy, znaczy się. Trafiła diabła w oczy, przez co ten stracił orientację i grzmotnął o ścianę budynku, spadając w efekcie na dół.
Spojrzałem w niebo, by ujrzeć, że w naszą stronę nadlatuje cała chmara uskrzydlonych demonów. Inni sąsiedzi też dostrzegli to zagrożenie i rozpoczęli ostrzał, ale najwyraźniej te były już przygotowane, bo zaczęły bardzo zwinnie unikać pocisków. Kilka z nich otoczyło panią Wojniewską i wydawało się, że dla niej to już koniec pieśni…
— Uwaga, uwaga, proszę o uwagę! — krzyknął ktoś.
Spojrzałem w górę. Na balkonie śpiewaka operowego pojawił się fortepian, przy którym siedział sam lokator. Najwyraźniej opera nie była jego jedyną pasją.
— Uprzejmie zapraszam wszystkich zainteresowanych na koncert fortepianowy sponsorowany przez Kult Chopinowski, na którym… eh, wy już wiecie co i jak — przeszedł do meritum na widok tego, że diabły skupiły swoją uwagę na nim i już leciały w jego stronę.
Zaczął grać żywiołową, dziwnie znajomą melodię. Fortepian dosłownie zaczął płonąć.
— O sole mioooo! — śpiewak zaczął wokalizować.
Zaskoczone demony zaczęły się łapać za głowy w konwulsjach. Po chwili łeb jednego z nich eksplodował. Zaraz potem w ślad za nim poszła reszta. Po zaledwie minucie wokół bloku leżały tylko zwłoki bytów demonicznych.
W całym bloku rozległy się wiwaty.
— Skrzeszewski, wiszę ci piwo! — krzyknęła baba spod dziewiątki.
Wtem wiwaty gwałtownie umilkł. Spojrzałem z powrotem przed blok. Zbliżał się do nas gigantyczny demon. Widziałem już w życiu parę wielkich demonów, ale ten górował nad poprzednim rekordzistą przynajmniej dwukrotnie.
— Jaki wielgachny skurwysyn — zwięźle podsumował grzybiarz spod czwórki.
— Na niego muzyka nie zadziała?
— Za chuja nie. Ale trudno! Strzelać! — pani Wojniewska znowu przejęła inicjatywę. Sąsiedzi rozpoczęli ostrzał, ale demon zdawał się nic z tego nie robić. Wiedziałem, że znając życie, zaraz skończy się amunicja.
Wróciłem do przedpokoju, gdzie doktor Fundacji montował zamek.
— Działa?!!
— Jeszcze nie! Potrzebuję jeszcze z dwie minuty!
— Nawet minuty nie mamy! Co robić?!
Zacząłem panikować i na szybko robić rachunek sumienia. Wtem drzwi do łazienki otworzyły się i ukazał się w nich ojciec, którego jakimś cudem ominęło całe zamieszanie, trzymając beczkę z alkoholem.
— PRZEMO SKOŃCZYŁEM BROWARA!
— KURWA TATO DOSŁOWNIE GORSZEGO MOMENTU NIE MOGŁEŚ WYBRAĆ???
— A CO SIĘ DZIE— och — dostrzegł facjatę demona zaglądającą nam przez balkon.
— Zaraz zginiemy!
— A niech to! A dopiero co skończyłem… czekaj, to jest to! — wpadł na pomysł. — Potrzymaj! — podał mi beczkę.
Nie mając siły spierać się ze starym w takim momencie, chwyciłem za pojemnik. Mój tato rzucił się do schowka i wyciągnął z nich stare slipy.
— Super rozciągliwe majtki! Projekt Krawczyk AS — wyjaśnił.
Zawiązał jeden koniec o lampę w salonie, a drugi o nogę stołu. Naciągnął tak mocno, jak to było możliwe w mieszkaniu.
— NAKŁADAJ, PRZEMEK!
Umieściłem beczkę na środku tej prowizorycznej procy.
— BON APPETIT, SKURWYSYNU!
Mój tato puścił majtki, wystrzeliwując beczkę prosto w paszczę demona. Ten był najwyraźniej zafascynowany przesyłką, otworzył bowiem szeroko usta i przełknął.
Przez chwilę nic się nie zdarzyło i cały blok obserwował, jak gigant trawi. Wtem kolos głośno beknął, zatoczył się i walnął z łoskotem na ziemię.
— HA! Mówiłem, że daje niezłego kopa.
Po raz pierwszy od dawna miałem ochotę uściskać ojca. Niestety, atmosferę popsuł widok kolejnych zbliżających się demonów.
— Jak zamek?! — zapytałem doktora.
— Już chyba… powinno… gotowe!
— TO PRZEKRĘCAJ PAN!
Doktor włożył klucz do zamka. Całym budynkiem gwałtownie wstrząsnęło, po czym zaczął szybko spadać.
Podniosłem się z ziemi. Nasze mieszkanie wyszło z tej przygody nawet w niezłym w stanie — tylko kilka talerzy się zbiło. Wyjrzałem przez okno i ku mojej uldze, nie ujrzałem za oknem kosmicznych horrorów, aczkolwiek, ku mojemu zaskoczeniu, okolica się kompletnie się zmieniła.
— Gdzie my kurwa jesteśmy? — zapytałem po raz drugi dzisiaj.
— Och… obawiałem się, że to się może zdarzyć. Lokalizacja wewnątrz wymiarowa szwankowała, także w domyśle zamek przeniósł nas do miejsca, w którym granica między strefą ludzi a demoniczną jest najcieńsza w Polsce — do gminy Cyców.
— Noż kurwa.
— Spokojnie, mam tu parę znajomych w Ośrodku Fundacji. Pomogą mi naprawić obiekt i odstawić nasz blok na miejsce.
— No mam nadzieję! — odwróciłem się na dźwięk głosu pani Wojniewskiej. Sąsiedzi znowu zebrali się w naszym mieszkaniu.
— Kochani sąsiedzi! — zawołał na ich widok podpity nowym browarem ojciec.
— Bez takich mi tu, Wędkowarski! Znowu omal nie umarliśmy przez te twoje wybryki!
— Ale ocaliłem was przed demonem! No i patrzcie, dzięki mnie mieszkacie w Cycowie! Czyż to nie fajnie?
— Nikt zdrowy nie chce mieszkać w Cycowie, proszę pana! — kontrował grzybiarz spod ósemki. — To jest niedopuszczalne i dopilnuję, byście zostali państwo eksmitowani, jak tylko, proszę pana, wrócimy na teren pod zarządem spółdzielni!
Sąsiedzi zaczęli przekrzykiwać się jeden przez drugiego. Mój stary wyraźnie szukał jakiegoś wyjścia z tej sytuacji.
— Sąsiedzi, spokojnie, nie ma powodów do nerwów. Może, eee — zastanowił się przez sekundę, po czym podniósł flaszkę ze swoim nowym wynalazkiem. — Napijemy się razem?
Sąsiedzi milczeli przez dłuższą chwilę, patrząc się na flaszkę.
Mężczyzna spod numeru piątego siedział przy biurku, uporczywie pracując.
Wtem z transu robienia papierkowej roboty wybudził go szef.
— Gdzieś ty, kurwa, znowu był? Jeszcze jeden taki wyskok i cię zwolnię. Nie miałem twojej analizy i się skompromitował na spotkaniu z klientem. Gdzie cię wcięło?
Jan Kowalski, z zawodu księgowy, ciężko westchnął.
— I tak mi pan nie uwierzy.