Krew w wodzie
ocena: +5+x

Ziemia była miękka i mokra. Delikatny wietrzyk poruszał zaroślami otaczającymi niewielkie sterty gruzu. Polana była opustoszała, być może opuszczona już od lat. Promienie słońca odbijały się od kawałków pogniecionego metalu, powoli zanurzając się w zielonych sosnowych igiełkach. Drzewa gęsto otaczały polane, jakby chroniąc ją przed jakąś niewidzialną lub nieznaną bestią.

Silniejszy podmuch wiatru przebiegł nagle przez polanę, szeleszcząc liśćmi. Miękka ziemia zaczęła się poruszać, jakby wąż przemykał w ledwo kiełkującej trawie. Nagle zapadła cisza. Wiatr zamarł i nic nie odważyło się poruszyć. Czas stanął jakby w miejscu. Ze zastygłego powietrza biło niesamowite uczucie. Dźwięk był przytłumiony, a każde kolory jakby zaczęły blednąć.

Po minucie ciszy rozległ się raptownie głośny, niski krzyk, gdy spod ziemi i gruzu wystrzeliła ręka, która natychmiastowo chwyciła się okolicznych źdźbeł trawy, wyrywając przy tym kilka z nich. Druga ręka wyłoniła się na krótko po pierwszej. Udręczone wycie wydobyło się z mężczyzny, który powoli wyciągnął się z tego, co miało być jego ostatecznym grobowcem. Miał na sobie poszarpany garnitur, wiele siniaków i zadrapań. Jego twarz była zmęczona i brudna. Błoto pokrywało jego ciało.

Rozejrzał się dookoła, wpatrując się w bałagan, który kiedyś był Ośrodkiem 200. Zamyślił się. Najwyraźniej miał plan, ale nie wiedział, co robić dalej. Spodziewał się, że Ośrodek nadal tam będzie. Żaden problem. Po prostu jedna placówka mniej do uporania się. To by wyjaśniało to zamieszanie, te wszystkie minione lata. Zaśmiawszy się, wstał i ruszył przez las.

– Oczywiście – powiedział swym zachrypłym głosem.

Doskonale wiedział, gdzie szedł, ale nie był pewien czy nadal to tam będzie. Wiedział, że nie przyjmą go z powrotem, pewnie zamknęliby go z resztą anomalii. W końcu nie było go prawie czterdzieści lat. Nie zmienił się ani trochę, przynajmniej z wyglądu. Czekał, aż coś cokolwiek się zmieni. Nie obchodziło go, co to będzie dokładnie, wystarczyło, żeby pozwoliło jego planu się rozpocząć.

W końcu, po co znikać na czterdzieści lat i nie wracać z niczym? Czas tam wolno płynął. Płynął i płynął, co mu się niemiłosiernie dłużyło, czuł jakby był tam dosłowne wieki. Ale w końcu wymyślił to. Plan, który ostatecznie rozwiąże wszystko. Wszystkie zepsute idee, wszystkie niewłaściwe decyzje, wszystkie złe działania zostaną w końcu rozliczone. Wiedział, czego potrzebuje i miał tego listę.

Tym razem Fundacji nie uda się wymknąć tak łatwo. Próbował po dobroci, próbował kierować ich we właściwym kierunku, a jednak nie dali się przekonać. Najwyższy czas, by ktoś wreszcie zakończył ich panowanie, ich hipokryzję.

Wiedział, że potrzebuje podobnie myślących ludzi i wiedział, że może ich zdobyć, choć obawiał się, że Fundacja zakończy jego plan, zanim się w ogóle zacznie. Musiał być ostrożny, ale to nie powinno być zbyt trudne. Szybko reagowali na zagrożenia, o których wiedzieli. Więc chodziło o to, by działać ukradkiem. Nikt nie będzie wiedział, jaki będzie jego następny krok, poza najbliższymi sojusznikami — których, potencjalnie, było aż za dużo. Świat wiedzący o Fundacji zaczynał mieć już jej dość. Ich kampania terrorystyczna na Ziemi miała się niedługo skończyć.

Otrzepał swoje brudne włosy. To będzie łatwe. Może trochę aż za łatwe.


Otworzył drewniane drzwi do chaty. Bowe był nieco zaskoczony, że po czterech dekadach nadal tutaj stała. Była opuszczona, brudna i zgniła; ale nie miało to dla niego znaczenia. Wszystko, czego potrzebował, to para ubrań, jego mundur i prysznic. Wszystko było tam, gdzie je zostawił, jedna z kilku zalet mieszkania na odludziu.

Otworzył zniszczone drzwi. W domu unosił się smród, coś, co nie było mu obce w przeszłości. Przechodziły go dreszcze, gdy idąc dalej korytarzem, co jakiś czas stawał na skrzypiącej desce w podłodze. Myśli zalewały jego umysł, choć w większości były nieistotne i niepotrzebne dla jego obecnego celu. Wiedział, co powie, wiedział, po kogo idzie i dość dobrze wiedział, co zamierza zrobić.

Bowe miał swój sposób poruszania się po podłodze, przemykania wręcz. Delikatnie i gładko, jakby w ogóle nie dotykając podłogi. Spojrzał na siebie w lustrze; nieco zgarbiony, lekko ubrudzony mężczyzna wpatrywał się w niego z tafli szkła. Zdziwił się, jak młodo wyglądał. Wziął mokry ręcznik i wytarł nim swoją twarz. Umycie się było chyba najłatwiejszą częścią tego przedsięwzięcia. Po czym wręcz odświętnie ubrał swój elegancki mundur i resztę stroju.

Wychodząc z chaty, chwycił ołówek i kartkę papieru. Wiedział, kogo potrzebuje. Musi poświecić trochę czasu na zorientowanie się w aktualnej sytuacji, ale był pewien, że pewne podstawowe idee nadal pozostały takie same.


Kościół Szkarłatnego Króla

  • Zobacz Szkarłatny Król
  • Są trochę dziwaczni
  • Mogą chcieć w pewnym momencie wszystkich zajebać

Kościół MEKHANE

  • Stare dziady
  • Zajmują się w większości swoimi sprawami
  • Prawdopodobnie nie lubią się z Kościołem Szkarłatnego Króla?

Dr Wondertainment

  • Chce wykorzystywać anomalie, aby zrobić zabawki dla dzieci
  • Uważa, że każdy powinien mieć dostęp do anomalii
  • Niezbyt chętny do angażowania się w konflikty

Fabryka

  • Serio?

Rebelia Chaosu

  • Boweiści
  • Odłączyli się od Fundacji
  • Najbardziej prawdopodobni sojusznicy

Czuł się pewnie, sięgając po Kościoły; wątpił, by któryś z nich odrzucił możliwość odegrania się na Dozorcach, jakby to powiedziała Ręka Węża.

– Witaj ponownie świecie i żegnaj Fundacjo – powiedział, uśmiechając się, włożył kartkę do munduru i poprawił swój krawat.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported