Czerwiec. Ośrodek PL-55
— Panie dyrektorze, ale wszystko działa na prąd… znaczy, działałoby. Gdyby mogło. Wszystkie opcje awaryjne zakładają, że generatory włączą się w razie blackoutu. Jakby, mamy tego jednego thaumiela, więc obiekty nie pouciekają, oczywiście te, które mogą, ale…
— Wiem, Ośmiornicki, wiem — westchnął dyrektor Addams. — Jeśli ten stan się utrzyma, a wszystko na to wskazuje, trzeba będzie zamontować pryzmaty pokładowe na niższych poziomach, tak, żeby rozprowadzały poświatę z uwięzionych nad nimi w pułapkach Spenglera orbów — kontynuował powoli, ważąc każde słowo. — Takie rozwiązanie wydaje mi się jednocześnie najwydajniejsze i najoszczędniejsze, chyba, że odzyskamy łączność z Dowództwem i każą nam zrobić coś innego. Czytałem o tym sposobie, wykorzystywanym przez żeglarzy na jakimś nawiedzonym morzu w innym wymiarze. Z naszymi zasobami będzie stosunkowo łatwo to zrekonstruować na potrzeby oświetlenia ośrodka. Co do laboratoriów, zbierz ze dwa zespoły zabezpieczające, niech w tej grupie będzie doktor Stelmaszyk, i niech wymyślą coś, żeby próbki się nie zepsuły ani nie spowodowały jakichś niespodzianek. Upewnij się też, że w kwaterach MFO dają sobie radę opanować swoje własne problemy. A mnie zostaw na godzinę samego, potrzebuję spokoju, żeby nad czymś pomyśleć.
— No dobrze, panie dyrektorze — odpowiedział doktor Ośmiornicki, któremu z każdym kolejnym zdaniem dyrektora rzedła mina, a pod koniec zaczął wyglądać jak profesjonalny siewca defetyzmu. — A jeśli coś pójdzie nie tak?
— Macie dopilnować, żeby nie poszło — ostro odpowiedział dyrektor. — I tak mamy szczęście, że nie mamy żadnych keterów na stanie.
— Niby racja — odparł niewyraźnie drugi mężczyzna.
— Poproś kogoś, żeby przyniósł mi z archiwum maszynę do pisania i kalki, wiem, że je mają.
— Dobrze, panie dyrektorze — powtórzył Ośmiornicki, obrócił się na pięcie i wyszedł z gabinetu. Dyrektor zaś wstał, przetarł z westchnieniem oczy i zaczął przechadzać się po pomieszczeniu w tę i we w tę, mrucząc coś pod nosem.
Dwa dni później
Za oknem ostatnie promienie słońca malowniczo oświetlały od tyłu pojedyncze drzewa na pobliskich polach, sprawiając, że rzucały długie, niewyraźne cienie. Między polami wiła się od zawsze nieoświetlona, otoczona drzewiastym baldachimem droga, którą akurat jechało pojedyncze auto; jednak nie było to auto osobowe, lecz opancerzony, nieoznakowany van. Ścigał się ze słońcem, gdyż jego światła były zgaszone. Van parł naprzód, a jego opony piszczały na zakrętach, gdy podążał wzdłuż torów kolejowych. Jednak gdy wraz z ostatecznym, trwającym zaledwie kilka sekund, czerwonawym błyskiem dnia pojazd wyjechał zza zakrętu, nie powitały go znajome, ciepłe latarnie ronda. Cała okolica była spowita monochromatycznym, szaroniebieskim cieniem, który już niebawem miał dorosnąć i wziąć wszystkich w posiadanie jako czarna, nieprzenikniona noc. Cień jednak przegrał ten wyścig, bo po bezceremonialnym przemknięciu przez środek ronda, niosąc za sobą ślady ziemi i trawy, van z przeraźliwym piskiem zatrzymał się pod niepozornym magazynem.
— Dobrze, że już jesteście — wysapał dyrektor Addams, który przed chwilą przebiegł w tę i we w tę z dziesięć pięter w Ośrodku PL-55, by wreszcie wybiec na spotkanie wysiadającym z opancerzonego vana operatorom MFO. Wyciągnął rękę w kierunku przywódcy, człowieka tak umięśnionego, że okulary wciśnięte na jego nos wyglądały, jakby znalazły się na jego kwadratowej twarzy przez przypadek. — Rozumiem, że pan był wcześniej w "Grabarzach", panie Suchodolski? — zapytał dyrektor, patrząc ponad ramieniem giganta na pozostałych członków formacji, wyładowujących właśnie jakieś skomplikowanie wyglądające sprzęty z tyłu vana.
— Z całym szacunkiem, dyrektorze, jestem pułkownikiem — warknął dowódca, potrząsając z niedźwiedzią siłą raczej małą dłonią dyrektora.
— Tak, oczywiście, proszę wybaczyć… Własną głowę można zgubić w tym chaosie…
— I tak, byłem "Grabarzem", więc jesteście w dobrych rękach. Nie, żeby moi chłopcy — i dziewczyny — nie mieli doświadczenia, znają się na robocie, ale ja duchołapem jestem najdłużej z polskich operatorów. — Rzeczywiście, choć jego zmarszczki można by uznać za znak zaprawienia w walce, jego włosy zdradzały jego wiek — nadal gęste, lecz bardziej przetykane ciemnymi kosmykami wśród siwizny, niż na odwrót. Pułkownik Suchodolski puścił pobielałą już rękę dyrektora i odwrócił się do swojego oddziału. Dyrektor strzepnął dłoń i rozejrzał się.
— Jak wystartowaliście auto? — zapytał, zaskoczony.
— Przerzuciliśmy się z koni mechanicznych na konie spektralne — rzucił przez ramię operator. — WYPAKOWALI? — ryknął bez ostrzeżenia i nie czekając na odpowiedź, dorzucił: — MOBILNA FORMACJA OPERACYJNA MU-13 "POGROMCY DUCHÓW" W SZEREGU ZBIÓRKA! BACZNOŚĆ! MELDOWAĆ SIĘ! — i sam stanął na baczność, stukając przy tym butami prawie tak głośno, jak krzyczał. Dyrektor wzdrygnął się, a przez jego twarz przemknęła głupia mina, której jednak natychmiast się pozbył. Stał przez chwilę z rękami założonymi na piersi, czekając, aż oddział skończy musztrę. Na "SPOCZNIJ!" pogładził odruchowo wąsa i podszedł dwa kroki bliżej formacji.
— Pokażcie mi, co tam macie — powiedział, patrząc na tajemnicze sprzęty wyciągnięte z vana, których przeznaczenia domyślał się — bo sam po nie posłał — lecz nie był pewien szczegółów. Jedna z kobiet stojących w szeregu, długowłosa blondynka w warkoczu i z wielkim, rzymskim nosem, spojrzała pytająco na pułkownika.
— ANIELSKA, Z SZEREGU WYSTĄP! — huknął militarnym tonem mężczyzna, po czym już ciszej, chyba z uwagi na kolejny grymas dyrektora, dodał: — Zaprezentuj zasoby.
Blondynka wystąpiła przed szereg z krótkim "Tak jest!", po czym machnęła na dyrektora ręką, by ten podszedł bliżej.
— To są te spenglery? — spytał dyrektor.
— Między innymi. To tutaj — kobieta wskazała na skrzynkę pełną czarnych, kulistych urządzeń wielkości pięści, z półkulami podzielonymi na segmenty z podłużnymi, poprzecznymi dziurami przypominającymi wentylację lub głośnik — wykorzystuje ten sam koncept, co standardowa pułapka Spenglera, tylko przekierowuje energię bytu na zewnątrz przez specjalny filtr chłodzący. Wsadzacie to do lodówek, klikacie ten niebieski guzik, a jak przestanie chłodzić, to wymieniacie na kolejne, a zużytą kulkę wystawiacie w nocy na pole i powinna nałapać wystarczająco energii spektralnej, żeby się jej dało użyć ponownie. — Dyrektor pokiwał głową, pomrukując ze zrozumieniem i dając znak Anielskiej, że ma kontynuować. — W stodwudziestce już to testowali, to znaczy przed awarią, i działa jak ta lala. Z kolei te pudełka — wskazała na podobnej wielkości urządzenia w drugiej skrzynce, które nie różniły się zbytnio od poprzednich niczym oprócz kształtu; te były prostopadłościenne — będą wam służyć za lampy. Kulki więżą ogólną energię spektralną, która wystarczy do chłodzenia, natomiast pudełka służą do łapania klasy pierwszej, to jest orbów i ogników, więc czasem trzeba je czyścić, żeby nie zaczęły przeciekać ektoplazmą. To nic przyjemnego, jak nagle ci na twarz spada zielony glut z sufitu, proszę uwierzyć — powiedziała wesoło kobieta, a dyrektor grzecznie uśmiechnął się spod wąsa. Operatorka nacisnęła jakiś przycisk na pudełku i jego odblaskowa ścianka rozjarzyła się. Dyrektor dopiero teraz zauważył, jak ciemno było dookoła nich.
— Tych nie trzeba ładować, bo tu pod spodem mają te pryzmaciki, więc światło jest dużo jaśniejsze i obszerniejsze niż z pojedynczego orba, a jak pan wie…
— No tak, byty klasy pierwszej nie zanikają naturalnie, a z pani wyjaśnień wynika, że te pudełka nie ciągną z nich dodatkowej energii — tonem znawcy ocenił dyrektor.
— Dokładnie tak. Mamy też to — podeszła do srebrzystego, metalowego czegoś, co przypominało generator prądu, gdyby czyjeś pojęcie o generatorach prądu pochodziło tylko z filmów fantastyczno-naukowych z ubiegłego stulecia. W najprostszych słowach była to kulka przymocowana do cokołu grubym drutem, otoczona metalowymi "żebrami", z dużą ilością drobnych guzików, przełączników i wyświetlaczy na całej swojej powierzchni. Na jednym z żeber wygrawerowany był bezszeryfową czcionką mały napis: "AI-PL", a obok, trochę większymi cyframi, numer 711.
— To już musi mi pani wyjaśnić.
— Cóż… szczerze, nie jesteśmy pewni, do czego można ten wihajster wykorzystać w praktyce — westchnęła. — Przy odpowiednich ustawieniach, teraz jest na nie zaprogramowany, jest w stanie wytworzyć niezanikające napięcie elektryczne, korzystając ze spirytosfery, ale jest ono za małe, żeby cokolwiek zasilić. Przywieźliśmy je, bo może wasi jajogłowi coś wykombinują.
— No dobrze, zobaczymy, co da się z tym zrobić. Może uda się włączyć LEDy przy podłodze. Rozumiem, że nie macie nic, co by pomogło z problemem wind? — z nadzieją w głosie zapytał dyrektor.
— Niestety, nic takiego nie posiadamy. Dopóki ktoś czegoś nie wymyśli, będziecie musieli latać po schodach.
— A komunikacja?
— Na razie tylko taumaturgiczna bądź listowna.
— Cóż — westchnął. — No to pozanoście mi to do środka i przeszkolcie najbliższych badaczy, którzy będą pod ręką, gdzie i jak to zamontować. To duże ma wylądować w A3 w skrzydle północnym. A ja zostanę na chwilę z panem pułkownikiem, muszę omówić pewną sprawę.
— SŁYSZELIŚCIE? WY…konać rozkaz! — pułkownik w pół słowa ściszył ton, z lekko zawstydzonym wyrazem twarzy zerkając w stronę dyrektora Addamsa, który znowu cały zesztywniał, gdy tamten wrzasnął.
— Miło, że próbował pan kontrolować głośność, pułkowniku — mruknął dyrektor, przecierając zatoki.
— Przepraszam, panie dyrektorze. Ja tak po żołniersku na nich krzyczę, ale widziałem, że pana to wprowadza w dyskomfort. Ja rozumiem, niektórzy mają problem z takimi nagłymi, głośnymi dźwiękami, mój młodszy brat ma autyzm, to wie pan, wyczulony jestem na takie sprawy.
— Doceniam pańską wrażliwość. Ale przejdźmy do ważniejszych tematów.
— Oczywiście.
— Czy każdy ośrodek został wyposażony w te urządzenia?
— Każdy w Polsce, tak jest. Przynajmniej docelowo. Nasz pododdział ogarniał wielkopolskie, łódzkie i mazowieckie, a niezbyt mieliśmy możliwość sprawdzić, czy reszta wykonała zadanie w innych województwach, no ale zakładam, że tak. Nie bardzo było jak powiadomić kogokolwiek za granicą, bo straszny chaos jest. Komunikacja siadła, wszystko siadło. Zresztą sam pan wie.
— Owszem. Czyli rozumiem, że wy też nie wiecie nic o dalszych rozkazach O4 lub O5?
— Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że pan mi coś na ten temat zdradzi — pułkownik poprawił okularki na nosie.
— Cholera — mruknął zawiedziony dyrektor, pociągając za kosmyk włosów, który opadł mu na twarz. — Odkąd dwa-trzy-jeden przełamał zabezpieczenia, cały czas zastanawia mnie jedno: jak długo będziemy musieli sobie radzić w takich warunkach polowych, zanim ktoś nie stwierdzi, że nastąpił koniec świata i będziemy mogli zacząć produkować takie cuda dla cywili. Bo nie oszukujmy się, rządy na świecie niby mają jakieś plany awaryjne na wypadek blackoutu, ale najdłuższy jak dotąd trwał pięć dni. Ten trwa już tydzień, a my, w super-nowoczesnym, świetnie wyposażonym ośrodku Fundacji straciliśmy już troje pracowników, bo utknęli w windzie w momencie odcięcia prądu i przez dwadzieścia pięć godzin nie potrafiliśmy się do nich dostać, a gdy wreszcie otworzyliśmy szyb, okazało się, że przez jedną ze zbiegłych anomalii winda spadła dziesięć pięter w dół, a oni nie przeżyli upadku. Córka jednego z pracowników naukowych zmarła w szpitalu podczas prostej operacji, bo w trakcie zgasły światła, latarki też wyssało z energii i musieli ją zszywać po ciemku! Ona miała pięć lat, cholera jasna! Wyrostek jej wycinali! — dyrektor praktycznie krzyczał. Pułkownik położył swoją wielką łapę na jego ramieniu w geście wsparcia. Niższy mężczyzna wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze.
— Proszę wybaczyć, że się uniosłem.
— Nie szkodzi, panie dyrektorze. To dobrze o panu świadczy, że pana obchodzi los ludzi naokoło pana. — Suchodolski spojrzał na zegarek. — Chyba powinien pan wracać do środka. Pana podwładni pewnie czekają na dalsze instrukcje.
— Ma pan rację, pułkowniku. A, jeszcze jedno: wasza jednostka zostaje tu na noc, czy jeszcze gdzieś jedziecie?
— Musimy jeszcze zajechać do Strefy PL-010, ale to zaraz obok. Tam zostaniemy na noc, zwłaszcza, że to jest już technicznie rzecz biorąc chroniona, bo tego upiora stamtąd wywieźli, więc będzie bezpieczniej.
— Rozumiem. Cóż, jeśli chce pan wejść do środka, to zapraszam.
— Moi ludzie powinni i tak zaraz wyjść, więc po prostu poczekam przy aucie. Powodzenia, panie dyrektorze — zasalutował.
— Nawzajem — westchnął dyrektor Addams i oddalił się ku tylnemu wejściu do przykrywkowego magazynu.
Bez reflektora włączonego przez tamtą operatorkę cała okolica spowita była nieprzeniknionym mrokiem. Dyrektor zatrzymał się na chwilę pod ścianą z blachy i oparł się o nią, wpatrując się w niebo. Nigdy wcześniej w tej okolicy nie było widać tylu gwiazd; zanieczyszczenie światłem dochodzącym od strony Warszawy i Pruszkowa było zwykle zbyt duże nawet na niewyposażonych w latarnie wiejskich drogach paręnaście metrów za rondem. Na nieboskłonie widoczna była Droga Mleczna, a gdy mężczyzna wytężył wzrok, mógł w jej pasie dostrzec słabe pasma fioletu, koloru, który na nocnym niebie widział ostatnio w wieku najwyżej czternastu lat. Był wtedy na obozie letnim, na którym zorganizowano nocną grę terenową dla uczestników. Przypomniał sobie, jaki zachwyt wzbudził w nim wtedy podobny widok.
Ze wspomnień jednak szybko wyrwał go nieregularny, przerywany szmer w trawie przed nim. Zaczął szukać wzrokiem jego źródła i prędko je znalazł: w murawie torował sobie drogę wielki, brudny szczur.
— Cholera jasna — mruknął do siebie mężczyzna, nie spuszczając wzroku z gryzonia. Gdy ten podpełzł bliżej, dyrektor błyskawicznie wystrzelił do przodu, zgniatając butem jego czaszkę. Rozległ się nieprzyjemny chrzęst i plaśnięcie, po czym powietrze wypełnił nieludzki skrzek. Z ciała stworzenia uniosła się biała mgiełka, która natychmiast po pełnym odłączeniu się od truchła wystrzeliła w stronę pola. Krzyk ucichł w miarę, jak zjawa oddalała się.
— Kolejna zmora — warknął mężczyzna i gdyby był kimś innym, pewnie splunąłby na ziemię. Zamiast tego wytarł starannie but o trawę, poprawił krawat, obszedł róg budynku i wszedł przez drzwi, wkraczając do ciemnego, lecz huczącego z wrzawą wnętrza Ośrodka PL-55.