autorstwa Calamari_Knight
Tętent koni dobiegający z pomiędzy drzew niemalże natychmiast postawił całą załogę fortu w stan gotowości.
Fort Tczew, w którym znalazł schronienie Mieszko, Wielki Król Lechitów, nie był w żadnej mierze pierwszorzędnym okazem sztuki defensywnej, spełniał jednak swoje zadanie, a nadzwyczajnie liczna załoga z pełnym zaangażowaniem przystępowała do nadanej im przez Boga misji ochrony możnowładcy.
Nie dziwota zatem, że nadjeżdżającą od strony moczar grupkę kilku jezdników przywitały wycelowane w ich stronę bełty i lance pilnujących dźwiercy rycerzy.
— Stać! Kto idzie? — krzyknął przywódca stróży. Jeździec na przodzie przybyłej grupy wstrzymał swojego rumaka i ściągnął z głowy hełm, odsłaniając długie blond włosy, niespotykane u wojów.
— Poznajecie mnie? — zapytał.
Stróże natychmiast opuścili lance i pokłonili się.
— Książe! Szczęśliwie wróciliście! — zakrzyknął przywódca stróży.
— Tak, tak, ja też się raduję. No dobrze, wystarczy tych konwenansów, prowadźcie mnie do mojego ojca — odpowiedział Bolesław, najstarszy syn i dziedzic Króla Mieszka.
Straż rozstąpiła się, pozwalając grupce wjechać na teren fortu. Na dziedzińcu wyszedł mu na spotkanie kasztelan.
— Książe Bolesławie! Cieszę się, że wasza wyprawa skończyła się szczęśliwie.
— Witaj, Stanoborze. Ja też jestem rad, że jestem w jednym kawałku. Wszystkie dziewki w państwie byłyby zdruzgotane, jakbym potraciłem co istotniejsze części ciała.
— Ha! Widzę, że humor ci dopisuje. Tuszę, że przynosisz zatem dobre wieści?
— Powiedzmy. Ale wiesz dobrze, że nie mogę takich gestii dyskutować tutaj. Gdzie jest stary?
— W swojej komnacie. Ostatnio dużo odpoczywa. Klątwy Polańskich magów odciskają na nim swe piętno.
— Ha tfu, Polanie! — Bolesław teatralnie splunął, po czym zsiadł z konia i począł grzebać w sakwie. — Już ja go postawię na nogi — wyciągnął z sakwy butelkę czerwonego trunku. — Prowadź mnie rącze do niego.
Gestem ręki kazał swoim kompanom zsiąść z wierzchowców i udać się na spoczynek, co też rado zrobili, jednakże jednemu z nich kazał podążyć za sobą. Kasztelan nigdy go wcześniej nie widział — był wysoki i szczupły, niepodobnie do co bardziej krągłych Lechickich wojów. Był łysy, jednakże braki w zaroście u góry głowy nadrabiał niezwykle imponującą brodą, gęsto porastającą kwadratową szczękę.
Stanobor nachylił się do Bolesława i szepnął mu na ucho.
— Czy to jest…
— Tak. Ale spokojnie, jak na nich, to nawet porządna morda z niego.
Grupa dotarła przed zdobione czerwone drzwi, za którymi Król Lechitów miał swoją komnatę sypialną.
— Możesz iść, Stanoborze — książę zbył gestem kasztelana. — Z kolei ty — wskazał na łysego kompana. — Poczekasz na razie przed wejściem. Jak będziesz potrzebny, to cię zawołam. Miejcie na niego oko, panowie — zwrócił się do stróży pełniących wartę przed komnatą. — Jest spokojny, ale z nimi nigdy nic nie wiadomo.
Tajemniczy przybysz uśmiechnął się enigmatycznie i nieznacznie skinął głową. Bolesław odwrócił się i wkroczył do sypialni swego ojca.
Wnętrze pomieszczenia nie przywoływało na myśl królewskiej chwały. W całej komnacie można było wyczuć ostry dym kadzidła — być może niejednego. Na podłodze leżały zapalone świece w różnych kolorach, a oprócz tego gdzieniegdzie towarzyszyły im dziwaczne kryształy. Jedynym miejscem w pomieszczeniu wolnym od takowego ezoterycznego pieroństwa było łoże władcy, jak zwykle nienagannie czyste, jednakże, ku zaskoczeniu Bolesława — do tego puste.
— Ojcze?
— Jestem tutaj — odpowiedział mu wyraźnie zmęczony głos króla, dobiegający od strony stołu znajdującego się po drugiej stronie łoża. Bolesław zbliżył się do niego, by wreszcie ujrzeć swojego ojca.
Aby rzec, że Król Lechitów dorównywał w tamtym momencie swej legendzie, trzeba by łygać. W istocie, Mieszko był jeno cieniem dawnego siebie z czasów Wojen Cedyńskich. Długa i gęsta brunatna broda systematycznie ustępowała miejsca znacznie rzadszej i siwej. Coraz liczniejsze zmarszczki porastały jego twarz niczym mech na pniu drzewa. W ostatnich tygodniach coraz częściej musiał opierać się o lasce, chociaż nigdy przy swych poddanych, żeby nie zgasić ich ducha wojennego.
— Bolku! — mimo swojego przykrego stanu, władca wyraźnie rozpromienił się na widok swojego ukochanego syna. — Nareszcie! Już bałem się, że Polanie cię skrócili o głowę.
— Mnie? Nawet nie żartuj. Choćby ten ich cały Jezus osobiście stanął do walki, nie dałby mi rady.
— Prawda, khy — Mieszko odkaszlnął. — Jeśli chodzi o walkę wręcz, to Polanie są niewiele warci, ale jest ich cała chmara. No i te ich czary mary… — znowu zaczął intensywnie kaszleć.
— Wszystko w porządku?
— Tak, tak, to jeno kwestia tej Polańskiej czarnej magii. Rzucają na mnie jedną klątwę za drugą, myślą, że uda im się mnie ukatrupić byle urokiem. Ale ja się nie dam! Jak chcą mnie dorwać, to niech spotkają się ze mną na polu bitwy, to zobaczymy kto jest mężczyzną.
— W takim razie to wszystko to tylko dekoracja? — Bolesław wskazał na rozrzucony po pomieszczeniu ezoteryczny dobytek.
— Cóż, no, tego, jak mawiał mój dziadek, ostrożności nigdy za wiele. Ale dosyć o tym, siadaj — wskazał na drugie krzesło w pomieszczeniu, z którego Bolesław chętnie skorzystał. — Opowiadaj, jak udała się misja dyplomatyczna? Byłeś u Polan?
— Byłem. Widziałem ich obozy. Rację miałeś, ojcze, nazywając ich chmarą. Lud to niezbyt mężny, ale za to liczny w chuj. Ich obozy wyglądają jak mrowiska.
— Pilnuj języka, młody człowieku. No dobrze, a ich przywódca?
— Przywódca? Ha, Świętosława by lepiej przewodziła armiom niż ten pachołek. To zwyczajna lalka w rękach rady magów, to oni są zagrożeniem.
— Tyle to i ja wiem z własnego doświadczenia — znowu pokazowo zakaszlał. — A z nimi mówiłeś?
— Niezbyt dużo. Wymieniliśmy parę zdań w imię dyplomacji, ale widać, że to bardzo skryte typki. Są za sprytni, by dać się wziąć na języki.
— Tego się obawiałem. Ale mam nadzieję, że udało ci się czegoś dowiedzieć?
— Na szczęście tak. Moi kompani przebrali się za Polanów i poczęli pytać swych "braci broni" o dalsze plany wroga. Coś niecoś udało nam się wyciągnąć.
— No to na co czekasz? Mów!
— Ogólnie rzecz ujmując — Bolesław sięgnął po leżącą na stoliku mapę Wielkiej Lechii i począł na niej kreślić różne symbole — Polanie mają główne obozy tu, tu, tu i tu. Oprócz tego jest jeszcze jedna wędrowna armia, która porusza się wzdłuż Wisły, chcąc nas zaskoczyć od południa.
— Zwiadowcy już mi o tym powiedzieli. Coś jeszcze?
— Jeśli ten plan nie wypali, będą próbowali nas okrążyć, odcinając dostawy żywności z zachodu.
— Hmm, to faktycznie problem. Powiem moim ludziom, by zorganizowali jak najwięcej prowiantu na tę ewentualność. Jeśli będą chcieli wziąć nas głodem, no to se jeszcze poczekają! To tyle?
— Jeśli chodzi o wojska, to tak. Jednakże w kwestii magów… — Bolesław zawahał się. — Tutaj słyszałem tylko pogłoski, ale z różnych źródeł, dlatego mnie to niepokoi. Podobna Rada przygotowuje najpotężniejsze jak do tej pory zaklęcie. Zaklęcie… które ma zmienić cały świat.
— Co? Jakim niby cudem?
— Z tego co słyszałem, mają w posiadaniu jakiś artefakt, który może wymazać cały naród z kart historii. Ja też nie tego nie pojmuję, ale najwyraźniej tak właśnie działa.
— Cały… naród? Jak… jak… co… — jak można się było spodziewać, Mieszko wyraźnie się przeląkł.
— Nie wiem. Naprawdę. Podobno dzięki niemu będzie zupełnie tak, jakby Lechia nigdy nie istniała. Na naszych ziemiach od zawsze będzie po prostu Polska, to jest kraj Polanów.
— NA NASZYCH ZIEMIACH??! OD ZAWSZE?! — król wybuchnął. Zerwał się z krzesła i zaczął chodzić w kółko po komnacie. — Nie no, tego już za wiele. Rozumiem, gdyby przeklęci Polanie pokonali nas w uczciwej męskiej walce. A niech to Weles weźmie, nawet niech i tym swoim czarnoksięstwem. Ale żeby brali nad podstępem i machlojstwem? Nie, nie, NIE! Nie ma mojej zgody. Zrobię im z dup jesień Świętowita.
— Co zamierzasz? Wiesz przecież, że w bezpośrednim starciu nas zmiotą.
— No, ten, tego… — Mieszko zastanowił się przez moment, po czym wpadł na pomysł. — Mam! Nie chciałem uciekać się do takich podrzędnych sztuczek, ale nie ma wyjścia. Na południu, niedaleko Gniezna, jest jezioro Gopło.
— Znam je. Byłem tam parę razy na dziewkach. Co z nim?
— Niewielu o tym wie, ale w pobliskiej pieczarze mieszka bardzo stara szeptucha. Roza. Roza Weneda. Jest bardzo mądra i potężna.
— Ona jest z tych Wenedów? Tato, czy przypadkiem nasz pradziadek ich nie wyciął w pień?
— Tak, jest między nami stara krew. Jednakże, Polanów i chrześcijan nienawidzi jeszcze bardziej. Być może jest szansa, że zgodzi się nam pomóc. Tak. Tak, to jest najlepsze wyjście. Słuchaj, Bolek — Władca znowu usiadł przy stole, chwycił pusty zwój i zaczął na nim pisać. — Dzisiaj jeszcze odpocznij po poprzedniej podróży, ale jutro, skoro świt, ruszysz nad Gopło szukać Rozy. Dasz jej ten list i przekażesz, że będziemy mieć u niej dozgonny dług. Będziesz musiał na nią naciskać, dopóki się nie zgodzi, ale nie przesadzaj, nie może się do nas zrazić.
— No, ten, uh, jasne, tylko jest jeszcze sprawa, o której muszę ci powiedzieć.
— Jakaż znów?
— Oprócz mnie przyjechał tutaj także Antoni.
— Jaki znów Antoni?
— Polański dyplomata, gadałeś z nim chyba kiedyś.
— CO??? PRZYWIOZŁEŚ ZE SOBĄ JEDNEGO Z TYCH ZAWSZONYCH PLUGAWCÓW NA MOJE ZIEMIE?
— Przecież i tak wiedzą, gdzie jesteśmy. Mieliśmy przecież negocjować z nimi rozejm.
— ROZEJM? MYŚLISZ, ŻE CHCĘ ROZEJMU Z TYMI ZAKŁAMANYMI PSIARZAMI? KIEDY ONI SPISKUJĄ POD NASZYMI NOSAMI? O nie tak, tak to nie będzie. Rozgnieciemy ich jak mrówki. Gdzie on teraz jest?
— Czeka pod drzwiami.
— Pod drzwiami?! Dawaj mi go tutaj, zaraz mu wygarnę, co o nim myślę.
Zestresowany książę pośpiesznie otworzył drzwi i nakazał gestem, by Antoni wszedł do komnaty.
Polański poseł z niezachwianym spokojnie wkroczył do królewskiej sypialni i ukłonił się.
— Wasza Wysokość, to wielki zaszczyt…
— Morda w kubeł, zawszony gnojku! Posłuchaj mnie uważnie, żebyś mógł przekazać tym swoim zapijaczonym szefom. Nie ma i nie będzie żadnego rozejmu. Nie będzie Polan pluł nam w twarz lub polaczył nasze dzieci. Pokażemy wam nasze prawdziwe słowiańskie męstwo i wybijemy was, co do jednego, jeśli natychmiast nie wyniesiecie się z mojej ziemi. Zrozumiano?
Dyplomata milczał przez kilka sekund, najwyraźniej próbując objąć rozumem wiązankę, która padła.
— Tak, zrozumiano.
— Świetnie.
— Jeśli jednak mogę dodać coś od siebie, Wasza Wysokość, grożenie moim przywódcom nie jest dobrym pomysłem. Musi wasza wysokość być przecież świadoma, że nigdy nie wygra w nimi wojny.
— JAK ŚMIESZ! Ty polański kiepie, ty weleski pomiocie, ty zwisły karpiu, ty śmierdzący szarlatanie, ty zamorska dziwko, ty, ty ektoplazmo na wrotkach!
— Na czym? — zapytał zdziwiony Bolesław.
— …Nie wiem. Nieważne! Wiedz, że my, Lechici, żadnej magii się boimy i wolę umrzeć, niż kiedykolwiek uklęknąć przed tymi brodatymi dziadami.
— Skoro taka jest wasza wola…
Błysnęła stal i w mgnieniu oka Mieszko znalazł w iście nieciekawej sytuacji — tuż przy jego szyi znajdowało ostrze długiej szabli, która pozornie znikąd pojawiła się w prawicy.
— Jak… stróże cię nie przeszukali?
— Przeszukali. Nie dość dobrze — Antoni zmienił pozycję szabli, tak, by ostrze mogło zdekapitować możnowładcę jednym prostym cięciem.
— Bolesław, zrób coś! — Mieszko krzyknął do swojego syna.
— Obawiam się, że to niemożliwe — powiedział książę, krzyżując ręce w wyrazie gańby.
Król w jednym momencie wszystko zrozumiał.
— Ty. Jak mogłeś?
— Widzi Wasza Wysokość, wasz syn najzwyklej w świecie myśli do przodu. Jak sama waszmość mówiła, nasz "przywódca" jest jeno pachołkiem w rękach Rady. A Rady tak naprawdę nie interesuje, jaki lud wygrywa albo jaki król mu przewodzi. Interesuje ich tylko ta ziemia.
— Ziemia? A no co im niby ta ziemia?
— Nie wiem tego. Plany rady są poza mym pojmowaniem. Ale wiem, że chcą tą ziemię, nic więcej, nic mniej.
— A co to ma do Bolesława?
— Owo zaklęcie, które ma wymazać Lechię ze świata, jest niezwykle skomplikowane i czasochłonne. Oczywiście, i tak zostanie rzucone, to, że Lechia będzie musiała zniknąć, nie ulega wątpliwości. Jednakże, można zaoszczędzić masę trudu i niesnasek prostą zmianą w planie. Widzi Wasza Wysokość, można połączyć lud Polan i Lechii w jedną zgodną całość. Wystarczy zmienić władcę.
— Bolesława.
— Dokładnie. Wasz syn spełnia wszelkie wymagania, jakich potrzebuje do akceptacji Rady. Jest silny, mężny, charyzmatyczny, sprytny, ale nie zbyt mądry i zna swoje miejsce.
— Hej! — odezwał się Bolesław. Antoni zignorował go.
— Tak długo, jak będzie współpracował z Radą, nowy kraj, czyli Polskę, czeka era dobrobytu. No i także nikt więcej nie zginie w tej barbarzyńskiej, a także, przyznajmy, dość bezsensownej wojence.
— Ale za jaką cenę?! Za nasz naród! Za naszą dumę! Za nasz honor!
— Wasza Wysokość nie rozumie najwyraźniej, że duma i honor to zguba narodów, a nie ich chwała. Gdybyście nas nie lekceważyli, nie stałbym teraz w tym miejscu.
— Wybacz, ojcze, ale on ma rację. Chcę chronić naszych poddanych.
— Gówno nie poddanych! Zdradziłeś mnie, ich i bogów! Nigdy nie będziesz prawdziwym królem Lechii!
— To prawda — powiedział wolno Bolesław. — Ale Polski już tak.
— Wydaję mi się, że pora przejść do meritum — Polański zabójca zbliżył szablę do szyi.
— Czekaj! — powiedział władca. — Jak mam umierać, to chcę umrzeć w walce. Po słowiańsku.
Antoni spojrzał na Bolesława, który wzruszył ramionami.
— Skoro chce.
Mieszko chwycił za swój królewski miecz. Ten sam oręż za kilka pokoleń zostanie przetopiony w nowe ostrze, zwane Szczerbcem. Teraz jednak miał on towarzyszyć królowi w ostatniej walce.
— Szykuj się, psubracie! Zaraz się dowiesz, ile warci są Lechici!
Antoni nie odpowiedział. Mężczyźni ruszyli na siebie.
Nie jest bodaj zaskoczeniem, że kilka ruchów wystarczyło, by rozstrzygnąć sprawę. Władca Lechii upadł na kolana, pocięty licznymi śmiertelnymi ranami.
— Skur… wysynu… — wydukał, po czym upadł na podłogę. Bolesław i Polanin przez chwilę stali w milczeniu.
— I co teraz? — zapytał słabym głosem książę.
— Skąd mam wiedzieć? To twój ojciec.
— Mój ojciec zabity na moich oczach, a ja rozmawiam z jego zabójcą… dziwaczne uczucie.
— Idzie się przyzwyczaić. Jak byłem młody, znalazłem gościa, który zabił moich rodziców, i przekonałem go, by przyjął mnie na ucznia. Był moim drugim ojcem.
— I co potem się stało?
— Jak już nauczył mnie wszystkiego, co umiał, zabiłem go przy jadle. Zabawne, chyba ostatecznie zapomniałem mu rzec, kim jestem. No trudno. Dobrze, chyba czas na akt trzeci tej sztuki.
— Poradzisz sobie z ucieczką?
— Oczywiście. Może świętej pamięci król miał rację, że jeden Lechita jest warty dziesięciu Polaninów, ale ja jestem warty piętnastu Lechitów. Rada wkrótce się z tobą skontaktuje. Wasza Wysokość — skinął głową w geście szacunku, po czym wybiegł z komnaty, trzymając zakrwawioną szablę w ręku.
Książę pobiegł za nim, krzycząc do stróży.
— Zabójca! Mój ojciec zabity przez Polańskiego kiepa!
Straże rzucili się w pogoń za uciekającym Antonim, a sam Bolesław wycofał się do komnaty. Raz jeszcze spojrzał na ciało swojego ojca. Wszystkie momenty spędzone razem — zarówno te dobre, jak i złe — mignęły mu przed oczami.
— Tak będzie najlepiej… — słabo powiedział Bolesław.
Rzucił okiem na biurko i zauważył niedokończony list do Rozy Wenedy. Po chwili namysłu chwycił zwój i schował go do kieszeni swej szaty. Być może nadejdzie dzień, w którym się przyda. Zrobił to akurat na czas, by manewru nie wykrył zdyszany kasztelan, który przybiegł w te pędy na wieść o tragedii.
— Książe! Czy to prawda? Czy król-
— Tak, Stanoborze, niestety — wskazał na ciało Mieszka.
— Nie! Panie! — kasztelan upadł na kolana, załamany. Spojrzał na swojego nowego króla — Czy umarł dobrze?
— Tak — po policzku Bolesława spłynęła łza. — Umarł za Lechię. Jak prawdziwy król.




