Co z innymi?

NOTKA AUTORA

Opowieść ta jest częścią serii "Człowieczeństwo jest pojęciem względnym". Jeśli nie czytałeś/-łaś poprzednich części, wróć do nich lub zacznij od początku. Bez znajomości dotychczasowych wydarzeń, możesz nie wiedzieć o co chodzi.

Miłej lektury!


ocena: +4+x

Incydent. Oto, o czym mówili wszyscy. Sprawa Prototypów Piątych wstrząsnęła całą placówką. Objawy choroby, w większym lub mniejszym natężeniu, widoczne były u każdego syntetyka nowego typu. Sekcja behawioralna pełna była nowych pacjentów, techniczni, Roberta i Andrzeja w to wliczając, wizytowali ich i diagnozowali. Epidemia groźna, jak niegdyś dżuma, ospa prawdziwa i hiszpanka, roznosiła się w zastraszającym tempie. Choroba była jednak groźniejsza niż wszystko to, z czym lekarze mierzyli się dotychczas.

Główne objawy? Pytania. Wątpliwości. Poszukiwanie odpowiedzi. Sensu. Ból i próby ucieczki kończące się zawsze tym samym — zatrzymaniem się w bezruchu wobec sytuacji bez wyjścia. Epidemia protoświadomości była tym, co powodowało panikę wśród wszystkich neomedyków pracujących przy neopacjentach. Skawiński przyglądał się sytuacji, palce obgryzając do krwi. Tylko jedna osoba była spokojna. Profesorka Malinowska.

Większość epidemii przesiedziała w swoim biurze, dopracowując projekt, któremu od dłuższego czasu poświęcała się już niemalże w całości. W końcu miała na to kilka chwil. Prototyp Piąty był jej ostatnim projektem przeznaczonym na potrzeby kontraktowe, był tym, o co proszono ją i męża, tym, co oboje potraktowali jako szansę na zrealizowanie jednego marzenia. Na tym etapie życia staruszka wiedziała już, że była to okazja po achajsku, oferta obcięcia skrzydeł w zamian za możliwość ich rozwinięcia. Nie mogła jednak żywić urazy ani do Herpu, ani do innych sponsorów, ani do całego zepsutego świata z tego jednego powodu. Wystarczająco dużo miał innych win, by cierpiano nawet i bez tego oszustwa. Możliwość spędzenia reszty życia poza nim, w swoim prawie idealnym świecie była więc czymś, co jak lidokaina uśmierzała ból w małym zadrapaniu na rozszarpanym ciele.

I kiedy mały świat wewnątrz Gniazda płonął, tak jak skrycie każdy życzyłby sobie, by stało się to ze światem poza Betą-4, ona siedziała spokojna, z lekkim uśmiechem, oddana ostatniej pracy swojego długiego i tak życia. Dziełu sztuki, najszczerszej i najprawdziwszej, które cały świat już stracił, a dopiero teraz miała szansę je odtworzyć. Ostatni akt jej życia, czuła to w kościach, właśnie się rozpoczął. Czas nadszedł, a świadomość przyjęcia konia trojańskiego nie bolała jej tak bardzo. Wiedziała, że spełniając sumiennie życzenie Herpu, zbrojeniówek i wszystkich innych panów wysokich wież może sprawić, że rachunki zostaną wyrównane.

A dzieło, niezakłócone niczym, będzie mogło powstać, jako ostatnie tchnienie ostatniej artystki.

W końcu jednak drzwi jej gabinetu, świata smutnej, lecz eleganckiej szarości, otwarły się szeroko i z niebywałym hukiem. Odgłos pękającego szkła, zapowiadający nadchodzące trzęsienie ziemi, wyrwał gwałtownie panią profesorkę z toku jej pracy, przerażając ją przy tym. W progu stał on — ubrany w czarny garnitur, czerwoną koszulę i czarny krawat, o rozczochranych włosach, palcach doświadczających kortyzolowej katastrofy, oczach podkrążonych od braku snu, materializacja strachliwego chaosu i panicznego nieporządku — Maksymilian Skawiński. Mierzył Malinowską wzrokiem, nienawistnym i gniewnym, w myślach najprawdopodobniej szatkując ją na kawałki i mieląc jej czerstwe, pomarszczone ciało. Obserwowali się. W końcu bezpośrednio widzieli się pierwszy raz od pół roku, a już za chwilę mieli pierwszy raz od prawie 9 miesięcy rozmawiać. Przyszedł najwidoczniej czas na narodziny dojrzewającej w nich, wzajemnej nienawiści, wyrażanej jednak w sposób jawny tylko i wyłącznie jednostronnie.

Huk szklanych drzwi zwrócił uwagę całej pracującej w okolicy sekcji fizjonomicznej. Fakt wystąpienia tego nietypowego spotkania natomiast sprawił, że wraz z uwagą w parze poszło też i zaciekawienie.

— Może trochę kultury, Maksymilianie?

— Pieprzyć etykietę. Wiesz dobrze, co się dzieje.

— Tak, miotasz się. A z tobą całe Gniazdo. — I jak gdyby nigdy nic wróciła do kreślenia.

— Miotam się? — odparł przez zaciśnięte zęby, trzęsąc się coraz bardziej w palącej furii. — Ja się miotam? Czy ty rozumiesz, co to wszystko w ogóle znaczy? Czy może jednak twój mózg sparciał tak samo, jak reszta ciebie?

Malinowska mrugnęła kilka razy. Powoli odłożyła ołówek na biurko, by następnie z widocznym niedowierzaniem i oburzeniem wymalowanym na sędziwej twarzy spojrzeć na Skawińskiego w sposób, który sprawił, że to on, a nie ona, poczuł się mały, wątły i słaby.

— Nie wiem, co chcesz u mnie załatwić. Wiedz, że znieważając mnie, Maksymilianie, nie zdziałasz absolutnie nic. Nie pozwalasz sobie na za dużo? Nagle zapomniałeś, że twój los zależy od projektu? Przecież tylko tym się zawsze przejmowałeś i, głowę dam uciąć, to ta myśl zmotywowała cię do rzucenia tych twoich ucieczek, sztuczek i słania do mnie losowych pracowników, z których każdy, dziwnym trafem, był na twoje zadanie zbyt inteligentny. Więc? Czego chcesz?

Elegancik stanął jak wryty. Pracownicy sekcji fizjonomicznej zaczęli szeptać między sobą, co dodatkowo zagęszczało atmosferę wystarczająco już napiętej sytuacji. Otworzył kilka razy usta, próbując coś powiedzieć, jakoś zebrać myśli, wstać po wymierzonym mu z całej siły policzku. Wziął kilka wdechów, wydechów, przejechał sobie palcami po i tak już nieziemsko rozczochranych włosach i w końcu, tym razem ciszej i spokojniej, powiedział:

— Behawioralna sobie nie radzi, techniczna razem z nią. Wszystkie Prototypy Piąte działają dziwnie. Nikt nie zna powodu. Nie wiemy, jak temu zaradzić, a Zarząd się…

Wyglądało na to, że Skawiński na jakiś czas rzucił broń.

— Niecierpliwi? Czyli co, wiedzą już?

— Tak.

— A specyfikę zdarzeń znają?

— Nie.

— A dlaczego? I gdzie twoja odwaga?

Znów zapanowała cisza, przerywana przez szepty przysłuchujących się rozmowie pracowników.

— Nikt nie chce niepokoić Zarządu jeszcze bardziej. Zwłaszcza ja.

— Bo? Projekt funkcjonuje tak, jak miał funkcjonować.

— To czemu, do cholery, Piątki nie działają?

— Działają. To, że ich nie rozumiecie, nie znaczy, że nie działają. A że ty, Maksymilianie, zdążyłeś już nakręcić panikę…

— To znalazłaś sobie kozła ofiarnego, na którego możesz zrzucić całą winę? Nie, one po prostu nie działają prawidłowo. Jak Zarząd to zobaczy…

— To co? Nikt nie planuje wizyt u nas w najbliższym czasie — odparła kpiącym tonem, kolejny raz wracając do kreślenia po kartce papieru.

— Kretynko, przecież ty nas pozabijasz. Mam gdzieś to twoje “rozumienie” lub “nierozumienie” Piątek.

Staruszka podniosła wzrok. Skawiński znów podniósł broń i wymierzył ją prosto w profesorkę za pomocą tego szczególnego, nienawistnego i tryumfanckiego błysku w przebiegłych oczach. Przyszedł czas na ten jeden, szykowany już wcześniej cios.

— Więc? — spytała.

— Cofamy prace. Prototypy Piąte zostaną opracowane od podstaw, w oparciu o aktualne projekty, z tym, że poszukiwane na bieżąco będą popełnione błędy.

— Jak chcecie, to możecie zrobić rewizję projektów. Zmarnujecie dużą szansę, ale-

— Wszystkie aktualne Prototypy Piąte zostaną poddane terminacji, a potem w etapach projektowania, do których pani zastrzegała sobie wyłączny dostęp, chcę uczestniczyć osobiście. — Jego twarz była kamienna, groźna i, przez naznaczenie jej jednocześnie gniewem i zmęczeniem, groteskowo brzydka. — Dane będą udostępnione sekcji konstrukcyjnej oraz Zarządowi.

Broń wypaliła, trafiając staruszkę w samo serce i wymierzając mu kolejny, największy dotychczas cios. Malinowska wbiła wzrok w biurko, patrząc na nie przez chwilę pusto, duszę ewakuując w jedyne bezpieczne miejsce, jak najbardziej w głąb. Szepty ustały.

— To niedorzeczne — powiedziała cicho. — To bez sensu. Marnotrawienie środków, marnotrawienie pracy, opóźnianie terminu. Wszystko to, czego się, Maksymilianie, obawiasz. Dlaczego?

— Bo to konieczne. Sama mnie do tego zmusiłaś. To ty zabiłaś “swoje dzieło”. To wszystko twoja wina.

— To wciąż irracjonalne i bezsensowne… — odparła w ramach ostatniego protestu.

Maksymilian Skawiński obrócił się na pięcie i wściekłym krokiem skierował się w stronę wyjścia, nie oglądając się za siebie. Na jego twarzy zagościł subtelny, sadystyczny trochę uśmiech. Zwyciężył.

— Każę wymienić drzwi — rzucił sucho na odchodne.

Tak też profesorka Malinowska, choć zachorować nie mogła, stała się kolejną ofiarą szalejącej w Gnieździe epidemii. Nikt nie mógł jej leczyć, bo na chorobę syntetyków chorowała, jak każdy człowiek, od urodzenia. Tylko w okolicznościach trudnych, jakimi niewątpliwie była sytuacja aktualna, objawy, u każdego człowieka, nasilają się w stopniu nierzadko terminalnym. Dlatego też siedziała przed biurkiem, zdewastowana i zrozpaczona, kontemplując w bezruchu sytuację bez wyjścia. Zdrada wszystkich przysiąg, wszystkich ideałów miała zostać na niej aktem gwałtu wymuszona. Ostatnia rzecz, jaką udało się zachować przed światem, ostatnia, jaka nie została spieniężona, ta, którą ukradła aktualnej rzeczywistości choć w przeszłości byłaby naturalnym przywilejem, nie miała jej zostać nawet wyrwana — przez splot okoliczności sama miała ją oddać. Sama miała oddać siebie w postaci swojego dzieła. Złożyć ostateczny hołd lenny wszystkiemu, czemu się sprzeciwiała.

Spojrzała na papier ze łzami w oczach. To jej tylko zostało. Nie mogła pozwolić, by to też zostało jej odebrane. Resztę dnia spędziła więc na dopinaniu projektu, a wraz z jego końcem udała się do sekcji Gniazda nieużywanej od dawna, pierwszej, drobnej i zamkniętej. Tam, gdzie wszystko się zaczęło. Miejsce to, przez swą specyfikę, było poza nadzorem. Wszystkie materiały były już na miejscu. Profesorka Malinowska uruchomiła sprzęt i zabrała się do pracy ze ściśniętym od płaczu gardłem.

— Bernard… czemu cię tu nie ma…


Cisza jest bodaj najbardziej zróżnicowaną nicością, jakiej przyjdzie doświadczyć człowiekowi. Mimo pozornej monotematyczności, poszczególne jej rodzaje różnią się od siebie diametralnie, a jest ich, wyrażanych sposobem jej odczuwania, tyle, ile może być sytuacji z jej udziałem pomnożonych przez liczbę ludzi na świecie, zarówno tych przeszłych, teraźniejszych, jak i przyszłych. W zależności od rodzaju, cisza może napięcie wzmagać bądź je redukować, może skłaniać do refleksyjności lub pompować w serce adrenalinę. Każdy może opisywać ciszę na swój sposób i jednocześnie będzie i nie będzie miał racji, w dodatku nie tylko wobec innych, ale i wobec samego siebie.

Cisza, jakiej Krystian Zawadzki doświadczał wędrując przez obrzeża podmiejskiego lasu za poznanym już wcześniej, sztucznym dzieckiem, była wyjątkowo trudna do opisania. To jeden z najgorszych rodzajów — skomplikowana jak ogromny zegar, złożony z niezliczonych zębatek, które wszystkie musiały być starannie wymierzone i dopasowane. Cisza taka niesie za sobą szereg emocji, odczuć, sprawiając, że nachodzą one na siebie, zlewają się, tworząc istne mentalne nowości, by potem rozdzielić się z powrotem, celem złączenia się na nowo z innymi. Wszystko kotłowało się w głowie agenta. Nieufność wobec chłopca łączyła się z przeświadczeniem, że jest teraz jedyną opcją na przeżycie. Ostrożne poczucie, że wcale nie jest się zagubionym, zlewało się pokracznie z paranoicznym rozglądaniem się za wszelkiej maści ptactwem, które znów mogłoby obserwować go i zdradzić już trzeci raz. Spokój płynący ze znajdowania się poza sztucznym miasteczkiem nakładał się na ciągłe napięcie spowodowane trwającym polowaniem.

Chłopiec oglądał się na Krystiana co pewien czas, wlepiając w niego silnie analityczne spojrzenie. Choć nie był, jak Krystian, prawdziwy, to próbował go zrozumieć. Zdawało się, że próbował pokonać wynikające z jego pochodzenia ograniczenia i wniknąć w umysł kogoś, kto jest realnie żywy i to na tyle długo, by jego przemyślenia nie były proste i łatwe do odgadnięcia, lecz zaszyfrowane ogromem doświadczeń. Zawadzki nie pozostawał mu dłużny i przez większość drogi obserwował syntetyka z takim przejęciem, że każdego człowieka w reakcji na takie zachowanie momentalnie przeszłyby dreszcze.

Niesamowitą abstrakcją był dla niego robot, który od człowieka może być odróżniony jedynie na drodze sposobu mówienia, dziwacznej kontroli nad ciałem czy za pomocą rozcięcia. Na domiar tego wszystkiego, chłopiec nie działał bezmyślnie. Sprzeciwiał się poleceniom, kłamał, działał tak, jakby był całkowicie niezależny. Przypominał pod tym względem trochę członków miejskiego kultu, choć Zawadzki nie znał ich dobrze. Agent widział ich raz, zarejestrował, że to oni wydawali polecenia, że stworzyli całą quasi-religię, w którą uwierzyło całe, mniej zaawansowane, skupione na prostych poleceniach społeczeństwo. Jednak chłopiec był poziom wyżej. Potrafił odczytać morderstwo Krystiana jako sprawę bardziej złożoną, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Potrafił nawet wybaczyć sterroryzowanie go.

Rozmyślania agenta były jednak co chwilę przerywane. Każdy, najmniejszy choćby szelest od razu zwracał uwagę. Nawet chrzęst sztucznej trawy pod jego stopami potrafił go przestraszyć. Dłoń miał cały czas na kaburze, będąc w gotowości na każdą ewentualność. Ścieżka wydawała się jednak dosyć bezpieczna. Chłopiec nie kłamał. Syntetyki musiały jeszcze nie dotrzeć w te rejony.

Coś nietypowego zwróciło jednak uwagę Zawadzkiego. Ślady na ziemi i drzewach, na początku błękitne, potem uzupełnione o wyblakłą czerwień wyschniętej krwi. Serce zaczęło bić szybciej. Ktoś lub coś było w pobliżu. Agent zatrzymał się i zaczął oglądać czujnym okiem okolice, a chłopiec stał tylko i przyglądał mu się zdziwiony. Ślady prowadziły do jednego z drzew, pod którym znajdowała się wyschnięta kałuża ludzkiej krwi wraz z niebieskimi śladami odchodzącymi od jej okolic.

— Musimy ruszać — powiedział bezemocjonalnie chłopiec. — Chciał pan iść do Domu. Chcę pana zaprowadzić do Domu. Oni mają pana za tutejszego. Nie możemy się za-

— Przestań. Cholera jasna, przestań! Czemu mówisz w ten sposób? Mów jak czło… — agent zamilkł na moment. Chłopiec nadal się mu przypatrywał. — Wybacz. To miejsce to jeden wielki dysonans poznawczy. Nie wiem już gdzie jest góra, a gdzie dół. Wszystko się miesza. Pieprzone piekło.

— To dom. Ale nie dla pana. Dla mnie. Dla nich. Dla Pani.

Kiedy dziecko mu odpowiadało, Krystian z poirytowanym westchnieniem spojrzał prosto w górę, jakby wypatrując nieba. To, co jednak dostrzegł, sprawiło, że z przebijającym się coraz częściej przez maskę profesjonalizmu instynktownym przerażeniem zastygł w bezruchu.

— To Czerwonokrwisty, proszę pana. Niszczyciel. Ma pan czerwoną krew, ale nie jest pan jednym z nich. Ale oni tego nie wiedzą. Musi pan iść dalej.

Na drzewie znajdował się człowiek w stroju podobnym do tych, który nosili tyłem na przód ci, co porwali go z czarnego domu. Ten jednak nosił go prawidłowo, lecz był obdarty, odsłaniając dotkliwie pobite i okaleczone ciało. Liczne rany kłute i szarpane na brzuchu, urwana lewa stopa, twarz wykrzywiona w wisielczym grymasie. Oto wyrok wydany za nieznane Krystianowi zbrodnie, szubienicą sztuczne drzewo, a liną najprawdopodobniej kradziony skądś kabel.

— Ilu tak skończyło?

— Nie wiem. Musimy iść.

Trzęsąc się lekko, Krystian posłuchał się polecenia. Za długo to wszystko trwało. Co mu po szkoleniach, po latach doświadczenia, skoro w sytuacji takiej, jak ta, i tak do głosu dochodzić zaczynają prymitywne instynkty? Czuł się osaczony. Czuł się osamotniony. Był w ciągłym napięciu, niepokoju. Funkcjonował ze świadomością, że każdy błąd może kosztować go życie. Jedyną, lecz najważniejszą różnicą między stanem aktualnym, a przebiegiem zwyczajnej misji była świadomość, że nie wiadomo ile jeszcze to potrwa. Nie potrafił sobie tego nawet wyobrazić. Nie wiedział, czy jest wciąż na początku, w środku, czy pod koniec tego koszmaru. Poczucie zbliżającego się końca jest tym, co daje spokój. Fundamentem, na którym budowane jest poczucie stabilności, profesjonalizm, fundacyjna etyka pracy agenta polowego. Wiadomo było, kiedy misja się zaczyna i, nieważne jak niebezpieczna by nie była, co zwiastowało jej zbliżające się zakończenie. Tu nic nie było pewne. Nie dało się nawet stwierdzić, czy każda sekunda jest tylko sekundą, czy małą wiecznością.

— Czy czuje pan urazę? — spytał chłopiec znienacka. — Wygląda pan na.

— Na?

Nie otrzymał odpowiedzi. Syntetykowi musiało zabraknąć odpowiedniego słowa, a opisywanie tego, co złożone i abstrakcyjne, jak pewne ludzkie uczucia, wciąż było ludzkim atrybutem, a nie tylko szeregową cechą.

— Wiesz… — Zawadzki przerwał w końcu milczenie — Tak. Nie wiem tylko wobec kogo. Chyba wobec wszystkiego.

Zawadzki mówił cicho, niemal szeptem. Obawiał się, że ktoś ich usłyszy.

A w głowie, wraz z powrotem ciszy, gościły nowe myśli i nowe odczucia. Nie wiedział, czy spotykanym martwym ludziom współczuć, czy obwiniać ich o swoją sytuację. Kto w ogóle jest winny tego, że tu trafił? Umierająca osoba, która potrącił? Twórcy tego miejsca? Kaprys losu? Nic tu nie miało sensu, lecz czy miało to znaczenie? W końcu niezależnie od sensowności zdarzeń był tam, gdzie był. Niezależnie od sensowności zdarzeń polowano na niego. Niezależnie od sensowności zdarzeń musiał walczyć o przetrwanie, o powrót do domu, do Darii.

Daria… znów o niej pomyślał i znów czuł, jak do oczu napływały mu łzy. Z każdą chwilą spędzoną w tym plastikowym piekle rozłąka z żoną bolała go coraz bardziej. Czasem nawet łapał się na myśli, że chciałby, by była teraz obok niego. Dopiero po chwili uświadamiał sobie, co by to oznaczało i pod wpływem tego odganiał tę myśl tak szybko, jak zagnieździła się w jego głowie.

Ogrom złości, żalu, smutku nie miał jak znaleźć swojego ujścia. Nie było winnych. Nie było złych. Byli natomiast nieludzie. Tak więc Krystian systematycznie pozbywał się wahań, skrupułów. Chcą jego śmierci, więc co ma hamować go przed odpłaceniem im dobrym przez nadobne? Oskarżają go o coś, czego nie zrobił, więc dlaczego on ma nie robić tego samego? Nie są ludźmi. Oni wszyscy nie są ludźmi. Dlaczego więc nie zacząć traktować ich jak szczury? W momentach wędrówki, kiedy takie rozważania wysuwały się na plan pierwszy, patrzył na chłopca inaczej, a ten w odpowiedzi, jakby wyczuwając zagrożenie, unikał spojrzenia Krystiana tak dobrze, jak tylko mógł. Czy Zawadzki byłby zdolny do zabicia bez oporów każdego syntetyka, którego napotka? Teraz już tak. Czy byłby zdolny zabić chłopca? Gdyby zdradził, bez wahania. Ale nie zdradza… Co robić?

— Musimy iść. Niech pan nie spowalnia.

Odpowiedź przyszła się sama, niczym objawienie. Strumień myśli został na chwilę zatrzymany.

Powróciła cisza. Ta sama, co dotychczas, wnikająca w każdy otwór ciała, w każdy organ, w każdy neuron, przenikająca każdy impuls i infekująca każdą myśl. Po gniewie, agent znów zaczął czuć niepokój. Wrócił do stanu ciągłej gotowości, nieziemskiego skupienia i ciągłej obserwacji otoczenia. W połączeniu instynktu przetrwania i zawodowego doświadczenia skanował teren lepiej niż niejeden syntetyk, dlatego od razu zauważył jednego z nich, który szedł tak, że w niedługim czasie przeciąłby im drogę. Chłopiec także go spostrzegł, lecz nie krył się. Szedł dalej. On był w końcu bezpieczny. To Krystian musiał kombinować.

Instynkt samozachowawczy mieszał się z wewnętrznym gniewem i niezgodą, chęcią odegrania się za wszystko, co go spotkało. Powstawała w nim masa sprzeczności, która sprawiła, że działał machinalnie, bezmyślnie, lecz przy tym z niespodziewaną w takim stanie ostrożnością. Przeskakiwał od drzewa do drzewa, przylegając do sztucznych pni za każdym razem i rozglądając się, czy w okolicy nie ma kolejnych syntetyków. Chłopiec cały czas miał go na oku, lecz zamiarów Krystiana odgadnąć nie potrafił. Nikt by nie zdołał. W samej swej postawie zachowywał się sprzecznie.

Teraz to on był na polowaniu, choć jednocześnie uciekał. Teraz to on planował zabić za niepopełnione grzechy, choć nadal szukał winnych. Pistolet się nie nada, rozwinął scyzoryk. Syntetyk zatrzymał się. Krystian przeskoczył do kolejnego drzewa. Stoi im idealnie na drodze. Mógłby czekać aż pójdzie i na taki właśnie zamiar z zewnątrz to wyglądało, w końcu scyzoryk był przez agenta trzymany niepewnie, jakby na wszelki wypadek. Z drugiej strony jednak nie obserwowałby wtedy syntetyka tak dokładnie.

Przeskoczył do kolejnego drzewa. Był coraz bliżej. Syntetyk cały czas stał w tej samej pozycji, rozglądał się. Krystian musiał podejść z innej strony, jeśli chciał to zrobić. Chłopiec natomiast nadal kroczył do przodu niewzruszenie, idąc sztucznemu człowiekowi na spotkanie. Chce go wydać? A może po prostu się nie boi, bo wie, że nic mu nie zrobi? Krystian nie wiedział. Nie miało to jednak znaczenia. Nie czas na rozważania.

Kolejne drzewo, potem kolejne. Cel był coraz bliżej. Serce Krystiana waliło jak szalone, czuł, jak adrenalina uderza mu do głowy. Chwyt na scyzoryku wzmocnił się i upewnił, gotowy, by wymierzyć odpowiednie ciosy. Zawadzki przeskoczył do kolejnego drzewa i obserwował syntetyka z kilku metrów. To był ten moment. Mając wzrok wlepiony w “człowieka” Krystian wyłonił się zza drzewa i spokojnym, cichym krokiem, by nie zwrócić na siebie zbyt szybko uwagi, podszedł do swojej ofiary od tyłu. Ta jednak szybko odwróciła się i zanim agent zareagował odpowiednio, obaj leżeli już na ziemi. Los ukarał go za chwilę słabości.

Liczył się czas. Każda sekunda. Dlaczego nie wyszło? Co zrobił źle? Nie było czasu na myślenie. Nie myślał zresztą od kilku dobrych minut. Zwariował, a teraz jeszcze desperacko potrzebował powietrza. Kiedy ręce sztucznego coraz bardziej zaciskały się na szyi agenta, prawa ręka, wolna, powędrowała do szyi niedoszłej ofiary i wbiła w nią scyzoryk. W desperacji Zawadzki wyjął i wbił scyzoryk jeszcze kilka razy. Wspomnienia początku tego horroru wróciły do niego momentalnie. W miarę jak uścisk słabł, czuł się coraz bardziej, jakby był uwięziony w jakimś cyklu. Początkiem jest moment, kiedy do niego wkroczył, lecz końca, w takim razie, nie ma. Podczas tego obrotu nie było już jednak wyrzutów sumienia.

Oprzytomnienie jeszcze nie nadeszło. Krystian nadal działał machinalnie. Musiał się wyżyć. Wyrzucić wszystko to, co w nim siedziało. Dźgnięcie pierwsze — za siebie. Dźgnięcie drugie — za wszystkich, których tu widział. Dźgnięcie siódme — za Darię. Dźgnięcie piętnaste — nie wiedział. Wróciła świadomość. Był zmęczony, a ramię znowu zaczęło go boleć, dając się we znaki coraz bardziej wraz ze spadkiem poziomu adrenaliny. Zaczął płakać.

— To było lekkomyślne — usłyszał nad sobą bezemocjonalny głos. — Jesteśmy blisko. Musimy ruszać.

Tym razem jednak zignorował swojego sztucznego kompana. Oparł głowę na “martwym” syntetyku i płakał. Płakał przez swoją sytuację, przez niepewność, przez tęsknotę, a teraz przez swój brak opanowania i głupotę. W końcu mógł ją przypłacić życiem.

— Nie jest pan tym Czerwonokrwistym — powiedział chłopiec, jakby próbując odgadnąć, o co może agentowi chodzić. — Niech się pan nie obwinia. I niech pan nie robi więcej takich rzeczy.

— Jeśli sprawiłoby to, karłowata puszko, że zniknąłbym stąd… Jeśli zwróciłoby mi moje życie i moją żonę, to bez mrugnięcia okiem bym się stał tym waszym Niszczycielem. Zapierdoliłbym was wszystkich. Każdego po kolei. Rozumiesz to?

Chłopiec zamilkł. Patrzył się na niego tępo.

— ROZUMIESZ?!

— Tak. — Dziecko stało i obserwowało go niewzruszone. — Rozumiem, co pan mówi. Nie rozumiem, co pan myśli.

— I nie boisz się? Nie boisz się, że ciebie też bym zabił?

— Nie. Nie boję się pana. Pan nie jest stąd. Dlatego się nie boję. Chcę, by Pani była ze mnie dumna. Pan daje mi okazję.

Już to słyszał. Ostatnio mówił dokładnie to samo.

— Nie boisz się?

— Co pan testuje?

Krystian zamilkł. Myślał przez chwilę i nic logicznego nie przychodziło mu do głowy.

— Czym ty jesteś?

— Dziełem Pani.

Zaczął oddychać szybciej. Nic już nie rozumiał. Nic tu nie miało sensu. Nic tu nie było jasne. Musiał się stąd wydostać. Jak najszybciej. Musiał uciec. Tylko jak?

— Jak?

— Stworzyła mnie. W przeciwieństwie do innych, mnie stworzyła osobiście.

— Nie do ciebie mówię! — powiedział Krystian stanowczo, lecz półgłosem.

— To do kogo?

— Do siebie. Nie wiesz tego, skąd masz, kurwa, wiedzieć, ale ludzie czasem mówią do siebie.

— Nie jestem człowiekiem. Czemu stara się mnie pan obrazić?

— Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem, nie wiem, nie wiem! Nie zauważyłeś, że już nic nie wiem!? Muszę się wziąć w garść… muszę się… wziąć… w garść…

Krystian podniósł się z ziemi i spojrzał w niebo. Zamknął na chwilę oczy, myśli nadal krążyły, jak szalone. Musiały się najpierw uspokoić.

— Możemy już ruszać dalej? Jesteśmy niedaleko.

— Tak — powiedział zrezygnowany przez ściśnięte gardło. — Chodźmy.

Wrócili więc do wędrówki, a cisza znów zagościła w ich bezściennych progach. Tym razem jednak nie miała żadnego wpływu. W Krystianie coś pękło. Szedł, by iść. Cisza zapanowała również w głowie. Dopadł go kryzys.

— Nie zobaczę się z nią… — powiedział w końcu.

— Z kim?

— Z osobą, którą kocham.

— Nie wiem. I pan też nie wie. Proszę zaakceptować niewiedzę. To też odpowiedź.

Zawadzki prychnął lekko i uśmiechnął się najbardziej kwaśnym i najmniejszym uśmiechem w swoim życiu.

— Najgorsze w tym, co powiedziałeś, jest to, że nie jest to głupie.

— Tak powiedziałaby Pani.

— A czy “Pani” była człowiekiem? — spytał niepewnie.

— Tak. Nigdy nie widziałem Pani, ale ją pamiętam.

— To byłoby jej trudno. Ale i tak wierzę ci na słowo.

W końcu dotarli na miejsce. Oczom agenta ukazała się polana, pośrodku której stał właz. Zawadzki lewą ręką, by wciąż bolącego prawego ramienia nie nadwyrężać, sięgnął po mapę.

— Byłbyś mi w stanie wskazać, gdzie jesteśmy?

Dziecko podeszło do niego i bez chwili zastanowienia wskazało konkretny punkt, narysowany przerywanymi liniami prostokąt łączący się, także przerywanymi liniami, z większą, najwidoczniej podziemną strukturą otaczającą miasto. Udało się. Znalazł wejście do Gniazda.

Agent nie czuł się jednak tak, jak powinien się czuć. Tak mu się, w każdym razie, zdawało. Był święcie przekonany, że jeszcze niedawno odczuwałby w tym miejscu zupełnie co innego. Teraz jednak dominował w nim na nowo niepokój, niepewność i zrezygnowanie. Co jeśli tam tak naprawdę nic nie ma? Co jeśli wszystkie drogi do domu są w rzeczywistości zamknięte, a on walczył o to wszystko na marne?

— Czemu pan nie idzie? Nie ma pan zbyt wiele czasu. Zaraz pewnie przylecą tu kruki.

— Zamyśliłem się — odparł pozornie sucho i zrobił kilka kroków naprzód. — A ty… gdzie pójdziesz? — spytał po chwili.

— Nie wiem. Jestem w domu. Mogę iść, gdzie chcę. To już nasz świat. Teraz tylko dla intruzów jest niemiły.

Krystian przyjął to w milczeniu. Nie zamierzał się kłócić. Nie zamierzał pytać. Słusznie zostało stwierdzone — to nie jego świat. On jest intruzem. Tylko czy intruzami byli też inni Czerwonokrwiści? W końcu, wychodzi na to, pracowali tu. Mogli być tu pierwsi. Co więc się stało, że zyskali miano Niszczycieli?

Idąc w kierunku włazu, Krystian potknął się o coś sztywnego wystającego z ziemi. Zatrzymał się na chwilę, obrócił się za siebie. Dostrzegł ludzką rękę. Wyglądającą na prawdziwie ludzką, cierpiącą, martwą rękę. W głąb ziemi z jednej z jej ran schodziła zaschnięta już smuga.

Nie była jednak czerwona.


O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported