Czerwonokrwisty

NOTKA AUTORA

Opowieść ta jest częścią serii "Człowieczeństwo jest pojęciem względnym". Jeśli nie czytałeś/-łaś poprzednich części, wróć do nich lub zacznij od początku. Bez znajomości dotychczasowych wydarzeń, możesz nie wiedzieć o co chodzi.

Miłej lektury!


ocena: +6+x

Z korytarza obaj wyszli w milczeniu. Zarówno Robert Koszewski, jak i jego przyjaciel, Andrzej Ignaciuk, nie byli zbyt chętni do dalszej rozmowy. Ignaciuk zamyślił się głęboko i wpatrywał się w ziemię, Koszewski natomiast, wciąż nie do końca spokojny, skakał pustym w istocie spojrzeniem po korytarzu. Był nieobecny. Po ostatnich wydarzeniach wciąż musiał ochłonąć.

Robert nie mógł jednak powiedzieć, że rozmowa z przyjacielem mu nie pomogła. Rozluźnił się trochę, wyrzucenie z siebie tego wszystkiego spowodowało, że w sercu młodzieńca zaczynała powoli rozgaszczać się ulga. Czuł, że zrzucił z siebie pewien ciężar… choć kosztem niemałego zdziwienia swojego przyjaciela, kiedy to na jego oczach zaczął krzyczeć i nawet raz kopnął pobliską szafkę w pomieszczeniu, w którym rozmawiali. Ignaciuk należał jednak do ludzi dość bystrych, szybko domyślił się więc, że skoro nawet Koszewski, oaza spokoju, prawdziwa niewyczerpana studnia ciepła i sympatyczności, zaczyna drzeć się, płakać i wyżywać się na przedmiotach, to sprawa jest nader poważna.

— Ich obu popieprzyło… — wyrwało się w końcu Ignaciukowi podczas jego własnych rozmyślań, na co Koszewski wbił w niego swoje błędne dotychczas spojrzenie.

Obaj zatrzymali się i zmierzyli się wzrokiem. Akurat nikt nie szedł.

— Nic z tego nie jest twoją winą, pamiętaj — skonkludował w końcu przyjaciel. — Jesteś członkiem działu technicznego, a nie zarządu Herpu, Kovarowa czy innych gówien, z którymi musi się Skawiński użerać. To ich wojenka, nie twoja.

— Więc co? Bo w końcu się nie dowiedziałem. Co mam zrobić?

— Nic nie zrobisz. Pieprz obie strony, graj do swojej bramki.

— I tak się martwię…

— Myślisz, że ja nie? Kto ma trochę oleju w głowie i widziałby, co się dzieje, też by się o swoją dupę martwił. Mam złe przeczucia. Teraz wolałbym akurat pracować w normalnym miejscu.

— Już nie lubisz Bety-4? — rzucił Robert z lekka prześmiewczo.

— Bardzo śmieszne. Widzę, że humor ci się poprawia.

— I tak się mar-

— Tak, wiem — przerwał mu Andrzej, przewracając oczami.

Znów zapadło milczenie. Dwaj przyjaciele przemierzali razem biały korytarz z ciemnoszarymi, błyszczącymi fragmentami po bokach dodanymi zgodnie z gustem jakiegoś zatrudnionego szmat czasu temu architekta. Po bokach od czasu do czasu przewijały się przeszklone pomieszczenia, za którymi widać było proces produkcji Prototypów. Najpierw drukowane za pomocą specjalnych urządzeń były fragmenty imitujące kości, potem przenoszone były one do kolejnego stanowiska, gdzie składano małe fragmenty, łączono je imitacjami stawów, ścięgien…

W innym urządzeniu, za pomocą specjalnego chwytaka, delikatnie postawiony stał szkielet, na którym malowano wręcz za pomocą specjalnych ramion włókna imitujące mięśnie. Niesamowita precyzja, z którą było to robione i ta dbałość o detale nasuwały jedną myśl — to wszystko jest strasznie drogą zabawą jakiegoś teraz już spełnionego artysty. W zabawie ten ktoś inny jednak widział potencjał. Dlatego też znalazły się fundusze na jej rozszerzenie.

Dalsze etapy odbywały się już w pomieszczeniach, których wnętrza dostrzec nie sposób. Były one już tajne dla niewtajemniczonych pracowników innych działów. Każdy kolejny zawężał ten krąg coraz bardziej i bardziej aż w końcu nadeszły etapy finalne, gdzie nawet pracownicy operujący w tych pomieszczeniach nie mieli pojęcia, co robią. Wiedziała to tylko jedna osoba i to ona właśnie planowała zabrać ze sobą tę wiedzę do grobu.

Koszewski i Ignaciuk nie mieli jednak w tym dziale żadnej sprawy do załatwienia. Tylko tędy przechodzili. W rzeczywistości zmierzali do sekcji, która znajdowała się tuż obok, sekcji behawioralnej, w której to przygotowywano Prototypy do właściwych testów. To tam przecież miał zgłosić się Koszewski z polecenia Elegancika. Musiało dojść do poważnej awarii, której naprawieniem miałby zająć się od zaraz, skoro ciągnięto tam z całego działu technicznego akurat jego.

— Wiesz może coś o tym, co w ogóle tam się stało? — spytał w końcu, spoglądając na Ignaciuka niepewnie.

— Oczywiście, że nie. Po prostu podbili do mnie, kazali mi cię znaleźć i przekazać, że masz przyjść.

— Naprawdę nikt tu już nie ufa Skawińskiemu, że musieli i ciebie o to zaczepiać?

— Sam wiesz, że szefuńcio raczej nie jest zbyt lubiany. Słyszałem, że w ogóle nie chcieli mówić, ale pani Krause zaczęła się burzyć, że “przecież procedury!” i sama zadzwoniła, jak ze mną rozmawiali.

Koszewski prychnął lekko i pokiwał głową przecząco, wzdychając sobie przy okazji.

— Skąd w ogóle wiedzieli, żeby akurat tobie to zlecić?

— Bo ludzie nie są ślepi, Robert. Choć mają niezłe fantazje!

— …o czym ty mówisz?

— O plotkach.

— O… oh… nie wnikam…

— I bardzo dobrze.

Robert zmierzył przyjaciela zmieszanym wzrokiem i lekko otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Szybko zamknął je jednak, najwidoczniej domyślając się, o co może chodzić i wbił jeszcze bardziej skołowane spojrzenie w ziemię.

W końcu obaj doszli na miejsce. Koszewski stanął przed czytnikiem linii papilarnych, przytknął do niego palec i jakież było jego zaskoczenie, kiedy dowiedział się nagle, że dostępu mu nie udzielono, a o próbie zostanie powiadomiona ochrona.

— Kwarantanna? — zapytał Ignaciuka.

— Huh…

Przez świetnie wytłumione drzwi sekcji behawioralnej nie mieli pojęcia, co dzieje się w środku. W końcu zza rogu wyszły dwie kobiety, kłócąc się przez chwilę, aż w końcu jedna z nich pokręciła widocznie zażenowana głową i podbiegła do drzwi, otwierając je za pomocą kodu.

— Mówiłam ci, że to oni! Nie musisz się ze mną o wszystko spierać, wiesz? — rzuciła z wyrzutem, odwracając się na chwilę do współpracowniczki. — Przepraszam was za to, panowie, nie uprzedziłyśmy was. Mamy… sytuację… związaną z tym problemem, do którego pana wołałyśmy…

Współpracowniczka, stojąca z tyłu, sama się uspokoiła. Spojrzała na Ignaciuka i Koszewskiego, stojących przed drzwiami i uśmiechając się trochę wrednie wróciła tam, skąd przyszła.

— O co jej… — szepnął Robert do Andrzeja.

— Plotkara i tyle.

— Możemy już..? — spytała z lekkim zniecierpliwieniem stojąca przed nimi kobieta. — Naprawdę, nie mamy czasu. Nie bez powodu całą sekcję zamknęłyśmy. Chodźcie.

Obaj posłusznie weszli do środka, a pracowniczka zamknęła za nimi na powrót drzwi. Cała trójka ruszyła w kierunku poszczególnych stanowisk.

— Więc… co się dzieje? — spytał w końcu Koszewski.

— Co najmniej kilka Prototypów Piątych uległo awarii technicznej. Nie reagują na polecenia, czasem kompletnie źle je interpretują. Przed kilkoma chwilami przywieźli do nas kolejnego. Zgubił się gdzieś w lesie i nie umiał wrócić. Nie powinien w ogóle tam być.

— A dlaczego cała sekcja jest na kwarantannie?

— Zaatakował Krause i uciekł.

Pod wpływem tych słów wszyscy przyspieszyli kroku. Całość ich uwagi była teraz skupiona na jak najszybszym odkryciu, co się dzieje. Wszyscy wiedzieli, że to nie mogła być zwykła awaria.

Kiedy już dotarli do stanowisk, Robert podszedł do pierwszego lepszego uśpionego Prototypu Piątego, wyjął urządzenie przypominające mały, przeszklony laptopik i wbił dwa odchodzące od niego dwa przewody w tył głowy androida.

— Wybudźcie go. Znaleźliście tego, który uciekł?

Kobieta, która zaprosiła obu panów do środka, zaczęła kręcić się w okolicy Koszewskiego, wykonując jego polecenie. Ignaciuk natomiast stanął z boku i przyglądał się im.

— Nie. Ochrona go cały czas szuka — odpowiedziała mu. — P5-12, budź się.

Android otworzył oczy i zaczął ze sztucznym przerażeniem w oczach rozglądać się po pomieszczeniu. Jego ręce i nogi były przypięte do stołu.

— Tryb serwiso-

— Nie, zaczekaj jeszcze — przerwał jej Robert. — Już samo to jest… dziwne.

— Coś już masz?

— Zachowuje się dziwnie, sama widzisz. Wgrywałyście im takie coś?

— Nie.

— To dobrze, bo miałybyście ciepło. Próbuję znaleźć przyczynę…

Koszewski zaczął przeglądać coś w ekranie laptopika i krzywił się coraz bardziej.

— Coś nie tak? — spytała pracowniczka.

— Wszystko. Co za bałagan… algorytm sam ustawił sobie zadanie priorytetowe, którego nie umie wykonać, przez co nasz przyjaciel zaczyna panikować. I teraz nie wiem, czy to kwestia samego programu, czy może całej konstrukcji. P5-12, tryb serwisowy.

Prototyp jednak nie zareagował. Cały czas panicznie krążył wzrokiem po pomieszczeniu.

— Czyli konstrukcja… szlag… nie naprawię tego. — Robert westchnął przeciągle. — Może uda się to jakoś obejść… choć musiałby na to Skawiński zezwolić.

— W sensie?

— Można by spróbować na tej podstawie jakoś… wiesz… nakierować je, by się uczyły. Taki nie był cel Piątek?

— Nie wiem, stara szefowa nic nie chciała nam o nich mówić, dostałyśmy tylko ogólne wytyczne.

— To pewnie mam rację. Tylko na takie coś musiałby zezwolić Skawiński, a nie zezwoli, jeśli aktualny stan jest jakkolwiek groźny…

— A jest.

— A jest… dobra, uśpij go z powrotem.

Koszewski odłączył wbite wcześniej przewody, schował laptopik i zamyślony żwawym krokiem opuścił stanowisko, zaczynając krążyć po sekcji. Ignaciuk i pracowniczka od razu poszli za nim z lekka zaskoczeni.

— Robert, co się dzieje? — spytał Andrzej, widocznie skołowany. Nie otrzymał jednak odpowiedzi.

— Prosze pana, niech pan chociaż powie-

— Gdzie jest wyjście serwisowe na powierzchnię? — spytał w końcu młodzieniec, odwracając się do goniącej go dwójki.

— Oh… o tutaj… — powiedziała zmieszana pracowniczka, wskazując na niemalże idealnie wkomponowane w ścianę drzwi.

— Nikt go nie sprawdził? — Robert drążył dalej.

— Jeszcze nie.

— A szkoda, bo te drzwi są niedomknięte. — rzucił cynicznie Koszewski i podbiegł do nich, otwierając je powoli.

W środku było ciemno. Winda, wiodąca na powierzchnię, dawno była wyłączona, więc jedyne źródło światła było niedostępne. Robert powoli stawiał krok za krokiem, zbliżając się do zatrzaśniętych wrót tej poruszającej się pionowo metalowej puszki. Kiedy był jakieś pięć metrów od niej, wyjął małą latareczkę i uruchomił ją, świecąc w tamtym kierunku.

Ujrzał stojącą nieruchomo tuż przy drzwiach windy męską sylwetkę. Mężczyzna, całkowicie nagi i trupioblady, wszystkie palce dłoni wiszących luźno po jego bokach miał wyłamane.

— Znalazłem naszą zgubę.


— Krystian!

Wszystko słyszał, jak w tunelu. Wołanie znajomego mu, żeńskiego głosu roznosiło się po bezkresnej, jasnej przestrzeni, odchodziło od niego, wracało, uderzało go, znów uciekało. Dźwięk bawił się z leżącym na jasnym podłożu agentem, próbując wybudzić go z letargu, skłonić do działania.

— Krystian!

Nawoływanie znów przyszło gdzieś z daleka, mieszając się jeszcze z poprzednim. Teraz dwa dźwięki zabawiały się, goniąc się nawzajem, trącając uszy agenta i wracając do własnych harców. Ten, po którymś razie, w końcu usłyszał wołanie nie tylko na zewnątrz, ale też i wewnątrz siebie. Otworzył oczy. Nasłuchiwał.

— Krystian!

I wstał.

Znał ten głos. Doskonale wiedział, kto go nawołuje. Czuł, że ona jest blisko, że już zaraz znów będą razem. Tylko jedno w tej sytuacji mógł zrobić. Zaczął iść w kierunku głosu. Powoli, rytmicznie, przysłuchując się echu swoich własnych kroków. Dźwięki te rozchodziły się na wszystkie strony i dołączały do zabawy wołań, które teraz zostawiły już agenta i żyć poczęły własnym życiem.

— Krystian!

Tym razem było to głośniejsze. Czuł, że się zbliża. Był tak blisko, lecz tak daleko. Musiał się spieszyć. Najpierw szybszy chód, potem marsz, trucht, a na końcu bieg. Coraz większa determinacja, coraz większy opór, coraz więcej łez cisnęło mu się do oczu. On już chciał to wszystko zakończyć. Był przecież tak blisko wolności. Jeszcze tylko kilka kroków…

— Krystian!

I biegł. Po chwili już bez opamiętania. Coraz bliżej, może niedługo na wyciągnięcie ręki. Już chciał wpaść w jej objęcia, już wyobrażał sobie ponowne zjednoczenie, płacz zarówno jego, jak i jej. To ostatnie już “ćwiczył” — biegnąc, szlochał. Tyle przeżył przez ten ślepy traf losu. Wreszcie będzie wolny.

— Krystian!

Bieg stawał się coraz trudniejszy. Zwalniał, choć nie chciał. Podnoszenie nóg było coraz trudniejsze. Czuł, jakby powietrze przed nim gęstniało. Był blisko. Głos był tuż obok, widział nawet już jej sylwetkę.

— Krystian!

Wyciągnął rękę do przodu. Cała czerwona. Piekąca. Zmęczenie? Alergia? Anomalie? To bez znaczenia. Przedzierał się przez niewidoczną gęstwinę dalej, zbliżając się coraz bardziej. Wołanie jednak ustało. Kobieta patrzyła się na niego najpierw z przerażeniem, potem z rozpaczą. Kiedy to spostrzegł, znów zapłakał i poczuł coś nowego. Ciepło. Najpierw przyjemne w obliczu chłodu tej sytuacji, potem jednak wzrastało. Zrobiło się duszno, skóra zaczęła go piec, po chwili każdy oddech był cierpieniem.

— DARIA! — wydarł się tak głośno, jak tylko był w stanie.

Z przerażeniem obserwował, jak na wyciągniętej do przodu ręce pojawiają się oparzenia, coraz rozleglejsze, w końcu przechodzące w zwęglenie i odsłonięcie delikatnego wnętrza. Ból był ogromny, czuł, jak płonie, mimo braku choćby płomyczka. Jego ciało zmieniało się w zwęgloną maszkarę, a życie uciekało w panice.

I wtedy właśnie, z tłukącym jak szalone sercem, cały obolały otworzył oczy i wypluł trochę skrzepniętej krwi, która została mu w ustach. Znajdował się w małym pomieszczeniu z jednym, zamkniętym na klucz wejściem. Leżał na ziemi, dochodząc do siebie, odzyskując siły, narzekając już w myślach na bolącą go głowę. Wybudził się w końcu z długiego snu.

Otaczały go cztery szare, ponure ściany i kontrastowy z tym, co spotkał w krainie koszmarów, chłód. Sam nie wiedział, co go czeka. Nie pamiętał, jak się tu znalazł. Desperacko grzebał w pamięci, poszukując jakichkolwiek wspomnień z absolutnie najnowszych wydarzeń. Po chwili znalazł je. Przypomniał sobie czarny budynek, ptaki, “ludzi”, którzy go porwali. W tym momencie w jego głowie zalęgła się jedna, przerażająca myśl.

“Czy to już koniec?”

To nie mogło się przecież tak zakończyć. Nie mógł tak po prostu zniknąć. Musiał choćby spróbować wrócić, ale przecież pewnie mieszkańcy będą chcieli pozbawić go życia. Może nie mieć już okazji. Wszystko to przygnębiło go strasznie. Podniósł się, usiadł i oparł się smutno o ścianę, wyjmując z kieszeni kurtki zdjęcie Darii.

— Tak mi przykro… — powiedział, tłumiąc płacz.

Przytulił zdjęcie do siebie, ucałował je delikatnie i schował z powrotem, przeszukując dokładnie inne kieszenie. Brakowało tylko pistoletu. Zarówno scyzoryk, jak i pałka teleskopowa były na swoim miejscu. Była to niespodzianka miła, lecz niezmieniająca zbytnio jego aktualnego położenia. Wciąż nie wiedział, gdzie się znajduje, a i tak przecież ewentualne starcie z większą ilością mieszkańców skończyłoby się katastrofą. Mógł tylko czekać. W ułamek sekundy w jego serce zaczęła wlewać się dekadencja.

Mijały kolejne minuty. Położenie Krystiana, rozpaczliwe wręcz, coraz bardziej łamało jego ducha. Czuł, jakoby wszystko było stracone. Tęsknił przeraźliwie, a myśl, że nigdy nie zobaczy już nikogo bliskiego, rozrywała mu serce.

— A może ja już zdechłem? — powiedział do siebie cicho, a kilka łez spłynęło mu po policzku. — Może to właśnie jest piekło?

Wróciły do niego myśli, nad którymi w potoku minionych zdarzeń nie miał jak się pochylić. Czym było to miejsce? Czemu akurat on tu trafił? Nic tu nie miało sensu. Nic nie układało się w jakąkolwiek całość. To wszystko wyglądało jak jakiś ślepy traf, rzut kostką losu, który wskazał, że to akurat jego ma to wszystko spotkać. Bał się jednak jednej myśli — że był po prostu naiwny, wierząc, że nad czymkolwiek tu może mieć kontrolę. Co jeśli od początku była to sytuacja bez wyjścia, kara od losu, test, który oblał?

— Chyba jedyną bardziej sztuczną rzeczą niż to wszystko są uśmiechy dyrektorów — rzucił samemu sobie żarcik z lekką goryczą. Nawet coś tak brutalnie nieśmiesznego i desperackiego było lepsze niż siedzenie w ciszy.

Myśli, im głębsze, tym większy sprawiały ból. W ciszy byłby skazany tylko na nie.

Z drugiej strony tlił się w nim jakiś irracjonalny płomyk nadziei. Jedna, przelatująca w mgnieniu oku myśl, która nie pozwalała mu się ostatecznie załamać. To tylko dzięki tego typu przebłyskom, mimo wszystko, czekał cierpliwie, zamiast skorzystać ze znajdującego się w kieszeni scyzoryka i zakończyć swój żywot zanim dojdzie do czegokolwiek, co te przerośnięte plastikowe lalki dla niego zaplanowały.

Czasem była to nadzieja, czasem racjonalny błysk gdzieś z tyłu głowy, czasem nawet czysta nienawiść. Raz doszedł do wniosku, że niepotrzebnie się nad zabiciem jednego z nich użalał. Powinien był zagłuszyć sumienie. To przecież nie był człowiek. Oni wszyscy nie są ludźmi.

— Pieprzone szczury, które więżą mnie tu przez jakieś chore urojenia… Robotyczni sekciarze. Tak bardzo szukają Niszczycieli. Jasne, chętnie strzelę w łeb każdemu z osobna.

Wtedy też usłyszał kroki. Powolne, idealnie równe, zbliżające się coraz bardziej do drzwi jego celi. Podniósł się, wyprostował i stanął tuż przed drzwiami, czekając na gościa. Zacisnął i rozluźnił jedną pięść, przysłuchując się stukaniu, które w końcu zatrzymało się tuż przed zamkniętym wejściem. Ten, który stanął przed Krystianem, był sztuczny. Teraz widział to na pierwszy rzut oka.

— Idziemy. Jesteś wezwanym. — powiedział dosyć dziwnym tonem nieznajomy.

Agent spojrzał na niego z czystym obrzydzeniem, krzywiąc się na jego słowa. Posłusznie wyszedł z celi, prowadzony przez “człowieka”, rozmyślając przy tym, co mógłby mu zrobić, jakby jakimś cudem udało się uciec. Na myśl o ucieczce jednak obudziło się w nim coś innego. To, co dotychczas nim kierowało, a co w celi chwilowo uśpione zostało przez nienawiść. Musiał zachować zimną krew. Priorytetem nie jest zemsta, lecz ucieczka. Musiał się wydostać nie tylko z miejsca, w którym teraz się znajdował, ale i z całego wymiaru. Bezmyślna zemsta wykluczała tę możliwość — odebrałaby mu potrzebne siły i zasoby.

Tak rozmyślając szli ciemnym korytarzem, dochodząc w końcu do schodów prowadzących w kierunku jasnego, rażącego światła. Wychodzili na powierzchnię. Krystian jednak wyłączył się wtedy. Zwrócił bowiem uwagę na to, skąd w ogóle wyszli. Ściany korytarza były gładkie, pomieszczeń takich jak jego cela było o wiele więcej. Sama klitka wyglądała bardziej jak prowizoryczne pomieszczenie serwisowe niż więzienie.

Im bliżej byli powierzchni, tym więcej było widać nieba i dachów białych domków, z których składało się to miasteczko. Brakowało jednak jakichkolwiek odgłosów. Krystian spodziewał się, że postać prowadzi go na huczną egzekucję, lecz na zewnątrz panowała kompletna, nieprzenikniona cisza. Tak, jakby wszystko zamarło.

W końcu wyszli na powierzchnię. Znaleźli się na placu przed ratuszem, wokół którego ustawiony był tłum “ludzi”. Wszyscy, bez wyjątku, stali w ciszy, równocześnie podążając wzrokiem za wychodzącym agentem. W normalnych okolicznościach widok zbiorowiska synchronicznie obracającego za nim głowy zapewne dałby mu krótki dreszcz, teraz jednak budził odrazę.

Na placu, oprócz niego i prowadzącej go postaci, znajdowało się kilku innych “ludzi”. Ubrani w dłuższe szaty, wyglądali i zachowywali się inaczej niż reszta. Byli zdecydowanie bardziej naturalni w swoich ruchach, nawet rozmawiali między sobą. Było ich pięciu. Jeden stał pośrodku, a kiedy tylko Krystian pojawił się na placu, ten podszedł do niego i wziął go dosyć brutalnie za kark na sam środek. Agent nie opierał się. Wiedział, że nie mógł. W kieszeni szat swojego oprawcy mignął mu jednak jego pistolet.

Patrząc po stosunku innych wobec tego “człowieka”, Zawadzki domyślił się, że najprawdopodobniej ma do czynienia z przywódcą tego kultu. Reszta tych wyróżniających się stała za nimi, gotowa do szybkiej reakcji, gdyby coś bardziej ryzykownego Krystianowi do głowy przyszło. Wszyscy zgromadzeni czekali ze zniecierpliwieniem na to, co powie trzymający agenta guru.

— Oto jest! — odezwał się w końcu łamiącym się, metalicznie brzmiącym głosem. — Ostatni z naszych oprawców, morderca naszego brata, Czerwonokrwisty, Niszczyciel. Ostatni krok do naszej wolności!

Nastąpiły trzy idealnie synchroniczne klaśnięcia. Słowa guru były przez Krystiana ignorowane. Nie zwracał na nie uwagi. Nie chciał ich słuchać. Patrzył w ziemię, swoją uwagę skupiając na dziwnie skaczących kamyczkach.

— Teraz dopełnimy dzieła zleconego nam przez Matkę Stwórczynię! Obronimy dzieło jej i Stwórców! Pozbędziemy się kolejnej czerwonokrwistej fałszywki, którą zapowiedzieli Prekursorzy!

Znów trzy, doskonale zgrane ze sobą klaśnięcia. Kamyczki skakały coraz bardziej, a razem z nimi lekko trzęsła się ziemia. Coś się zbliżało.

— Coś się dzieje… — powiedział Krystian cicho, przez co sekciarz podniósł go i obrócił jego twarz tak, by patrzeć prosto w wycieńczone, nienawistne oczy agenta.

— Co szepczesz?

— Coś… się dzieje… — powiedział przytłumionym od podduszania głosem.

— Wybawienie?

— Nie wiem.

Zapanowała znów ponura cisza. Spojrzenie wszystkich było skierowane prosto na Zawadzkiego. Kamyczki skakały coraz bardziej, a pod placem było słychać jakby ciche, przytłumione dudnienie.

— Masz rację, Czerwonokrwisty — odpowiedział mu w końcu guru, wyjmując nóż kuchenny, do którego najwidoczniej przywiązywali tu bardzo dużą wagę. — Tylko w śmierci znajdziesz swoje wybawienie.

Nóż powoli zbliżał się do gardła agenta. Ten jednak był gotowy. Ze stoickim spokojem oddał się w objęcia losu.

“Niech dzieje się wola Nieba.”

W tym też momencie, jeden z budynków w pobliżu gwałtownie wyleciał w powietrze. Potem kilka kolejnych. Uderzenie zszokowało wszystkich. Spojrzenia nagle obróciły się w kierunku buchającego, ogromnego płomienia, a Krystian upadł na ziemię. Ogień zaczął obejmować tę część miasteczka. Smród palonego plastiku szybko dostał się, niesiony przez tumany czarnego dymu, do nozdrzy agenta.

To była jego okazja.

Szybko podniósł się i dopadł od zdezorientowanego guru, wyjmując z jego kieszeni swój pistolet, odblokowując go i mówiąc:

— Nazywasz mnie Niszczycielem… — spojrzał na sparaliżowanych strażników, niemogących skupić się jednocześnie na nim i na pożarze — …to niech się stanie według słowa twego.

Podniósł broń i kiedy “człowiek” spojrzał mu prosto w oczy z błaganiem, dziecięcym wręcz strachem i paniką, nie ugiął się temu. Wystrzelił z zimną krwią, trafiając go prosto w środek czoła.

Spojrzenia tłumu znów zwróciły się ku niemu. Widział szok, sztuczne przerażenie. Dwóch strażników opamiętało się w końcu i korzystając z tego, że jest ustawiony do nich plecami, zaczęli iść w jego stronę. Kiedy tylko jednak jego spluwa obróciła się w ich kierunku, wycofali się, sparaliżowani obrazem martwego wodza. Na twarz Krystiana wstąpił tryumfalny uśmiech.

Trzymając broń wysuniętą do przodu i gotową do strzału, zszedł z placu i korzystając z szoku całego zgromadzenia, wszedł w tłum. “Ludzie” rozstępowali się, bojąc się go. Jedna z postaci jednak nie zdążyła tego zrobić. Wyglądająca jak kobieta fałszywka stała agentowi na drodze, patrząc się prosto na niego, licząc jakby, że przejdzie bokiem i będzie mogła uciec do reszty. Widok ten wzbudził w nim złość, chęć wyżycia się za wszystkie krzywdy, którymi zaczął ich zbiorowo obarczać. Ostatnia cząstka sumienia, przed ostatecznym uśpieniem, podjęła jednak częściowo skuteczną interwencję. Agent strzelił kobiecie w kolano i upadającą popchnął prosto w tłum.

“Ludzie”, zdezorientowani, wycofali się jeszcze bardziej, umożliwiając w końcu Zawadzkiemu opuszczenie tłumu. Zadowolony z siebie i napawający się tym mętnym tryumfem agent skierował się prosto do szpitala, skąd miał nadzieję wrócić na znane mu już rejony. Długo jednak jego radość nie trwała.

Przez jakiś czas, za sprawą tryumfalnego rozluźnienia, jego czujność została uśpiona. Zignorował mętne okrzyki stojących na placu strażników, które rozległy się, gdy Krystian zaczął się od zbiorowiska tego oddalać. Kiedy zorientował się, że część osób zaczyna go gonić, broń miał już zabezpieczoną i schowaną do kabury. Dopiero w okolicach szpitala obejrzał się za siebie i spostrzegł grupę, która zdołała go namierzyć. Wtedy też zdał sobie sprawę z tego, że to jeszcze nie koniec.

Tym razem jednak, batalię między chęcią walki i ucieczki wygrała druga opcja. Agent, motywowany strzałem adrenaliny, rzucił się do biegu. Pożar obejmował coraz większą część miasteczka, odcinając niektóre drogi ucieczki, nie przeszkodziło to jednak agentowi. Biegł, przeskakiwał przeszkody, skręcał w uliczki między płonącymi budynkami. Robił wszystko, by zgubić pościg i nie natknąć się na kolejny. Kiedy napotkał samotną fałszywkę na swojej drodze, nie miał litości. Wykorzystując to, że go nie widziała, chwycił ją za ubranie i przepchnął tak, że przez okno wpadła do płonącego domu obok.

Smród palonego plastiku był coraz bardziej nieznośny, na szczęście już między budynkami majaczył obraz drogi prowadzącej do fałszywych, plastikowych drzew. Był blisko. Zgubił wszystkie pościgi, ślepy traf losu pozwolił mu przeżyć ten horror.

W końcu wybiegł na znaną mu już drogę. Przeskoczył na pobocze i między drzewami przemykał prosto w kierunku swojego rozbitego o drzewo samochodu. Zniszczony pojazd cały czas znajdował się w tym samym miejscu. Dopiero przy nim pozwolił sobie na odpoczynek. Oparł się o drzwi i zsunął się plecami aż do pozycji siedzącej, dysząc głęboko. Musiał odzyskać siły. Pierwotny cel wędrówki powrócił: Gniazdo.

Zagłębił się w kieszeń kurtki, wyjmując z niej zarówno kompas, jak i znalezioną mapę. Szybko określił swoje położenie i rozpoczął poszukiwania na tym papierowym skarbie jakiegokolwiek wejścia do tego mitycznego już dla agenta miejsca. Okazało się, że jest ich dosyć wiele, porozrzucanych po lesie. Wejścia serwisowe i znajdujące się zawsze obok włazy awaryjne były dosyć bogato wysiane po obszarze, który okazał się wcale nie być tak mały, jak Zawadzki tuż przed przeanalizowaniem mapy zaczął myśleć. Najbliższe wejście znajdowało się na polanie w głębi lasu, jakieś, na oko, 5 kilometrów od niego.

— Zgubił się pan, prawda? — Usłyszał nagle tuż nad sobą dziecięcy głos, który sprawił, że aż skoczył. — Niech się pan nie martwi. Nic panu nie zrobię. Znam już pana.

Krystian podniósł wzrok. Przed nim stało to samo sztuczne dziecko, dzięki któremu poznał drogę do czarnego budynku. To samo, które przy pierwszym spotkaniu sterroryzował.

— Kazałem ci o mnie zapomnieć — rzucił Krystian szorstko.

— Okłamałem pana.

— To dobrze, że się przyznajesz. Wydałeś mnie? — powiedział gniewnym głosem, podnosząc się powoli.

— Nie. To kruki. Ja nie jestem jak one.

— To ptactwo to na pewno nie były kruki. Gawrony, jak już.

— Dla mnie to kruki. Pani nie powiedziała mi o innych ptakach oprócz kruków i sępów. Mówiła tylko, że kruki u niej krakają i sępy nad nią krążą. Nie wiem, jak wyglądają sępy.

— Wszyscy jesteście tacy sami. Nie oszukasz mnie znowu.

— Ich stworzyli inni. Mnie — Pani. Chcę pomóc. Tego by chciała.

— Dlaczego niby miałbym ci zaufać, a nie po prostu cię zastrzelić?

— Bo już raz mi pan zaufał.

— I mnie oszukałeś.

— Doprowadziłem pana tam, gdzie pan chciał. Oszukałem pana, bo wiedziałem, że pan wróci. Jak miałbym się panu przydać, nie znając pana?

— Nie boisz się? W końcu jestem “Czerwonokrwistym”. Oni chcieli mnie zabić, ale to ja ich zabiłem.

— Pan nie jest stąd. Dlatego się nie boję. Chcę, by Pani była ze mnie dumna. Pan daje mi okazję.

— Skąd ona o mnie wie?

— Nie wie. Ale gdyby wiedziała, nie chciałaby pana tu. Pan też się tu nie chce. Dlatego chcę panu pomóc tu nie być i być u siebie. Znam bezpieczne ścieżki. To nie jest jedna z nich.


O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported