Propozycja djkaktus III
ocena: +7+x


rozdział12.png

2red.png



TERAZ

— - —

garden.png

Ogród był spokojny, jak nic innego. Nietknięty przez człowieka od stu tysięcy lat, jego wody były czyste, trawy zielone, a słońce nad głową prawie zawsze zajmowało błękitne niebo. W rzadkich przypadkach, gdy padał deszcz, spokój Ogrodu zamieniał się w melancholię, cichy mrok, który osiadał na nim jak koc. Przy następnym wschodzie słońca deszcze ustępowały, Ogród wysychał i wszystko było tak, jak od tysiąca pokoleń.

Dziś jednak padał deszcz.

– Odsuń się! – krzyknął Aaron, przedzierając się przez równinę w kierunku Bramy. Strażnik, nieruchomy i niewzruszony, nie zrobił nic, aby go uznać, poza lekkim uniesieniem swojego płonącego miecza. Oczy Aarona wbiły się w Strażnika, a jego wzrok skupił się na niewidocznym hełmie goliata, który stał przed nim. Gdy czubek miecza zaczął świecić i gdy smuga ognia wystrzeliła z niego w jego kierunku, Aaron wyciągnął cienki metalowy pręt o trójramiennej podstawie i niebieskiej, świecącej końcówce. Odwinął się od płomienia, a gdy na mieczu Strażnika zaczął formować się kolejny, wbił kotwicę rzeczywistości w ziemię.

Świat na chwilę zamigotał, a Aaron poczuł, że ziemia pod nim wibruje. W jego umyśle pojawiły się nici, nieskończone tryliony nici w powietrzu wokół niego, każda z nich dostrojona do konkretnej nuty w pieśni wszechświata. Ich melodia była pełna dysonansów, nie bardziej niż wokół Strażnika, gdzie ich pieśń krzyczała i wyła. Gdy czubek kotwicy błysnął, nici zharmonizowały się w uniwersalnym rytmie, a każda z nich na moment znalazła się w jednej linii ze sobą. Gdy chóralne dźwięki uderzyły w Strażnika, ogień w jego mieczu cofnął się w głąb ciała, a następnie zapadł się w sobie, aż stał się jedynie zwęglonym szkieletem, połamanym i więdnącym, wiszącym luźno w powietrzu dzięki niebieskim niciom.

Aaron ruszył sprintem w stronę bramy, ale poczuł, że jest niespodziewanie wyczerpany. Spojrzał w dół na siebie i zobaczył ręce starego człowieka, którego życie zostało dotknięte przez los i nienaturalnie rozciągnięte. Jego skóra napięła się, a on sam czuł, jak z każdym krokiem jego mięśnie zanikają. Szedł naprzód, a szum kotwicy rzeczywistości za nim stawał się coraz słabszy i słabszy, aż w końcu przestał go słyszeć, a jego ciało zostało odnowione. Dotarłszy do bramy, otworzył ją i wbiegł do środka.

Mówiono, że tej nocy, gdy Adam El Asem pojął Ewę za żonę, śnił jej się Eden, gdy poczęła swego pierwszego syna, który urodził się razem z nim. Kiedy dziecko podrosło, Adam zapragnął miecza, który mógłby włożyć do jego ręki, a Ogród mu go zapewnił. Gdy Dzieci Nocy i żałobni bogowie rzucili się na świat ludzi, Ogród dał im schronienie. Eden był tak skonstruowany, że każdy, kto w nim przebywał, nigdy nie był daleko od miejsca, w którym chciał się znaleźć.

W ten sposób Aaron Siegel znalazł się u podnóża Drzewa Wiecznego Życia, ze stopami przesiąkniętymi kałużą krwi i białym ciałem Sophii Light, wpatrującej się w niego szklistymi oczami. Ciemna struga krwi płynęła z każdego nadgarstka do ziemi pod nią, a u jej boku leżała cienka srebrna brzytwa, której krawędź była czerwona od ostatniego oddechu Sophii.

Ręka Aarona zadrżała, powietrze podeszło mu do gardła i groziło uduszeniem. Upadł na kolana u jej boku, a strużki krwi rozbryzgnęły się na jej twarzy pod wpływem uderzenia. Jej skóra była zimna, tak jak wiele razy wcześniej, pomyślał, i chociaż Aaron był tu już wcześniej, poczuł, jak strach wkrada mu się do ciała i osacza jego serce.

– Śmierć! – krzyknął, tak jak krzyczał wcześniej – Śmierć! Pokaż się! Weź mnie! Weź mnie zamiast niej!

Tylko deszcz odpowiedział, każda kropla okiem cichego i czujnego boga, który nie dbał o to. Aaron rozejrzał się rozpaczliwie, krew i woda przesiąkły jego ubranie, gdy szukał w swoim umyśle jakiejkolwiek odpowiedzi, jakiegokolwiek wyjścia.

– Śmierć! Dotrzymaj swoich obietnic! Oddaj ją! Oddaj ją do diabła!

Siedział obok ciała Sophii przez wiele godzin, boleśnie biorąc każdy oddech i mając nadzieję, że może się obudzić, kiedyś dawno temu, w miejscu odległym od tego. Każdy wdech był rozpaczliwym pytaniem, a każdy wydech taką samą pustą odpowiedzią. Dopiero po jakimś czasie zauważył poplamiony skrawek papieru trzymany w jej prawej dłoni. Ostrożnie rozwinął jej palce i otworzył mały zwitek, czytając elegancko zapisane słowa-

Aaron-

Nie jestem tym, kim byłam, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Za każdym razem, gdy szłam ze Śmiercią tą cichą drogą z powrotem do twojego boku, stawałam się mniej tym, kim byłam i nie rozpoznaję już tego, czym jestem. Bardzo mi przykro, ale nie mogę już dłużej tak być.

To ja dałam Calvinowi Lucienowi nasze ostatnie fiolki ze Źródła i włożyłam mu do ręki twoją Bezbożną Lancę. Widziałam jego drogę, widziałam czerwoną linię, która ciągnie go do Ciebie. Myślałam, że może zobaczę, jak łamie twoje konwikcje i znów będę cię miała dla siebie, i cofnę błąd, który popełniłam, gdy skierowałam cię na tę ścieżkę tyle lat temu, ale nie brałam pod uwagę tego, jak mało Sophią Light jestem teraz.

Nic nie stoi teraz pomiędzy tobą a tymi konwikcjami. Nie ma już więcej rozproszeń. Miałabym nadzieję, że to da ci jakąś namiastkę spokoju, szansę na odejście i przeżycie reszty życia tak jak my byśmy mogli. Chcę tego dla ciebie, chociaż wiem, że to nic nie zmienia. On nadal na ciebie czeka, a ty nadal go spotkasz.

Może jeszcze cię zobaczę. Może będę czekać na Ciebie na tym odległym krańcu.

-Sophia

-zanim zwinął go w kulkę w zaciśniętej pięści. Jego oddech był teraz ciężki i gwałtowny, a oczy groziły wyrwaniem z czaszki. Wstając powoli i drżąc, szedł przez Ogród przez równie dobrze tysiąc lat, w kierunku miejsca, gdzie trawa nie była zielona, a wody nie były czyste. Był tu już raz, kiedy Pokusa ciągnęła go ku nieskończoności, a Cel podtrzymał jego rękę. Niebo pociemniało, deszcz lał coraz mocniej, a roślinność wokół niego powoli usychała i obumierała. Szedł dalej, mijając spustoszenia Starego Edenu, w kierunku miejsca oznaczonego kraterem uderzeniowym, który rozciągał się na prawie milę w każdym kierunku.

Gleba pod jego nogami była twarda i śliska, a jego kroki dźwięczały o nią, gdy stąpał dalej w dół, gorące łzy płonęły mu po bokach twarzy. Kiedy w końcu stanął na dnie krateru, ruszył szybko w kierunku jego epicentrum. Tam, w miejscu, w którym spoczywał przez dziesięć tysięcy lat, leżała zmięta postać anioła, którego zbroja została zmiażdżona od uderzenia i wykręcona. Pomimo cienkiej warstwy popiołu, która pokryła jego postać i przesłoniła rysy, błyszczące słowa na jego hełmie były wciąż widoczne: Gwiazda Poranna.

Niedaleko za nią leżało coś błyszczącego w brudzie, na wpół zakopane w ziemi, ale lśniące jak nowe. Złoty miecz, promieniujący ciepłem i mocą. Aaron podszedł do niego i wyciągnął go z ziemi, jakby to było masło. Jego oczy pociemniały, jego konwikcje pochłonęły go i w jednej chwili zniknął. Skrawek papieru, na którym linie były tak zręcznie i starannie naniesione, upadł na ziemię i został zmyty przez deszcz.


TERAZ

— - —

001.png

To właśnie pod tą górą, w dzienniku napisano, Nadzorcy pełnią swoją wartę. Spędziłem wiele lat na badaniu tej struktury, próbując zajrzeć w jej głąb, ale bezskutecznie. Jest tylko jedno wejście - frontowa brama, która jest zapieczętowana od wewnątrz i strzeżona przez Czerwoną Prawą Rękę Fundacji. To właśnie w tej strukturze znajdziesz dwóch ostatnich Nadzorców, którzy nie byli widziani publicznie od czasu powstania Fundacji. Autor jest przekonany, że jedynymi duszami, które mogą wejść do tej cichej fortecy, aby się z nimi spotkać, są sami Nadzorcy i nikt inny.

Calvin czytał dalej. To właśnie z tym zostawiam Cię, drogi czytelniku. Suma czasu i energii, którą poświęciłem na obserwację i zrozumienie tych trzynastu osób, została przedstawiona na tych stronach. Jakie szczęście lub ruinę przyniesie Ci ta wiedza, to już Twoja sprawa. Jeśli chodzi o mnie, będę się cieszył dystansem, który postawiłem między sobą a nimi. W przeciwnym razie bez wątpienia sprowadziłbym na siebie zgubny koniec.

Z wyrazami szacunku, powiedział na koniec, Ukulele.

Calvin zamknął dziennik i położył go obok siebie na ziemi. Spoczywał na zboczu, które opadało w dół do doliny, daleko pod nim, a po drugiej stronie widział potężne stalowe drzwi Ośrodka 01. Słońce właśnie zaczęło chylić się ku zachodowi, ale Calvin mógł wyraźnie dostrzec drogę. Kręta polna droga prowadziła do bramy najbezpieczniejszej placówki Fundacji, która nigdy nie została naruszona.

Zniszczył swój telefon kilka dni temu - po opuszczeniu Adama obawiał się, że Rebelia może go dopaść. Teraz nic nie mogło go rozpraszać. Był zbyt blisko swojego celu, tylko pół mili powietrza i sto stóp kamienia dzieliło go od przeznaczenia. Zostawił ciało Olivii w pobliskiej jaskini, osłonięte przed żywiołami i ukryte przed ciekawskimi spojrzeniami. Zrobił to z przeprosinami i obietnicą. Naprawię to. Wrócę po ciebie.

Zostawiając dziennik, chwycił tylko Włócznię i ruszył w drogę. Gdy nad doliną zapadła noc, a gwiazdy obudziły się na niebie, Calvin zdał sobie sprawę, że słyszy tylko cykanie świerszczy i szept wiatru. Nic innego się nie poruszało. W otaczającej go ciszy słyszał głos Adama, który bez końca odbijał się echem w jego umyśle. Proszę, Calvin, proszę. Proszę, nie rób tego. Proszę, nie zostawiaj mnie.

Powoli zbliżył się do drzwi, uważnie obserwując otoczenie. W ciągu kilku chwil sam stał przed dwoma monolitycznymi stalowymi płytami, samotny i niewzruszony. Wyciągnął rękę, by dotknąć jednej z nich, zawahał się lekko, po czym pchnął do przodu. Drzwi, z łatwością dziesięciokrotnie wyższe od jego wzrostu, otworzyły się bez dźwięku.

Wszedł do środka komnaty, a jego oczy przystosowały się do słabszego światła. Drzwi za nim zamknęły się, a jego oczom ukazała się pojedyncza, masywna komnata, usiana tunelami i schodami, które prowadziły z niej w każdym kierunku. W środku komnaty znajdowała się winda, do której Calvin podszedł i uważnie ją obejrzał. Widać było, że jest stara, ale starannie wykonana. Wewnątrz znajdował się jeden przycisk, ale jego naciśnięcie wymagało użycia klucza. Calvin cofnął się i poszedł dalej.

Na końcu pomieszczenia znajdowały się kolejne drzwi, oprawione w strzałki pieczęci Fundacji. Były ciężkie i drewniane, a ich ramę stanowił bogaty kamienny łuk ze szczegółowymi obrazami. Potwory i cuda, wieże sięgające nieba i takie, które leżały głęboko pod ziemią.

Rasa humanoidów czczących martwego boga.

Masywna maszyna drzemiąca pod ziemią.

Ciemne i puste oczy.

Twarze zwierząt bez imion.

Metalowy kombinezon z tajemniczej przyszłości.

Strzeliste rzędy książek ciągnące się w ciemną nieskończoność.

Te i wiele innych elementów wypełniało przęsło, ale Calvin nie zauważył łuku. Zauważył za to mężczyznę stojącego przed nim.

Nie widział go wcześniej, ale coś w nim wydawało mu się znajome. Był wysoki, prawie niemożliwy do uzyskania, z łatwością sięgał dwóch metrów. Całe ciało mężczyzny było owinięte metalowymi płytami, zakrzywiającymi się wokół jego ciała niczym tkanina. Po powierzchni zbroi biegły druty, a po plecach stalowe rurki, więc Calvin nie był pewien, czy to w ogóle człowiek. Ale za ostrym, gładkim hełmem kryły się niebieskie oczy, ludzkie oczy, które uważnie obserwowały Calvina z odległości, w jakiej stali.

Calvin trzymał Włócznię u swego boku.

– Kim jesteś?

– Jestem Cel, Czerwona Prawa Ręka – powiedział mężczyzna, jego głos potężnym barytonem, który odbijał się echem od ścian pieczary komnaty.

– Nie widziałem Cię w RPA – powiedział Calvin, stabilizując się – Mogłem przypuszczać, że staniesz po stronie swoich towarzyszy.

– Jestem wolą Fundacji – kontynuował głos – i to właśnie tutaj przebywa Fundacja.

Calvin nie zareagował od razu. Uderzyła go znajomość tego osobnika i było coś niesamowitego w sposobie, w jaki jego głos wydobywał się z wnętrza metalowej klatki. Po chwili zapytał:

– Czy ja Cię znam?

Postać nie poruszyła się.

– Znać mnie to znać naturę Fundacji – odpowiedział Cel – moje słowa są jej słowami, a mój głos jest jej głosem.

Calvin dostrzegł w swoim umyśle krótkie wspomnienie, które pojawiło się na skraju jego świadomości, najsłabsze echo czasu, gdy młody, przystojny agent Fundacji, o czarnych włosach i niebieskich oczach, śmiał się dźwięcznym barytonem, gdy w pojedynkę powstrzymywał grupę Rebelii. Jak go nazywali? Lament.

Calvin przygotował broń palną w jednej ręce.

– Co się teraz stanie?

– Zostałem wyznaczony do ochrony Sanktuarium do czasu powrotu O5-1. Nikt nie może wejść bez jego słowa.

– Nie ma go tutaj? v Calvin przeklął pod nosem. Jeśli uciekł, być może do odległego zakątka Ziemi, to miesiące miną zanim go odnajdzie. Nie mógł stracić takiej okazji.

– Nie – odpowiedział Cel, pozornie bez przerwy – On jest tutaj.

Bez kolejnego słowa, monolityczna postać odsunęła się na bok.

Calvin zawahał się, a jego broń wciąż tkwiła w pięści. Gdy przez chwilę nic się nie działo, a potem jeszcze chwilę, odprężył się. Broń wsunęła się z powrotem do kabury, a Calvin ruszył naprzód. Każdy krok przybliżał go do nieugiętych oczu Celu, ale ten się nie poruszył. Patrzył tylko i stał z boku. Gdy przechodził przez przejście, zatrzymał się.

– Cel – powiedział, jego głos był niski – czy ktoś jeszcze do nas dołączy?

– Nie.

– Upewnij się, że nie.

– Jak sobie życzysz.

Calvin wszedł w łukowate drzwi, spojrzał jeszcze raz w uroczyste oczy Celu, po czym zniknął w ciemności za drzwiami.

— - —

Przejście dalej nie było duże, ale było ozdobione rzeźbieniami w skalnej ścianie. W słabym świetle mógł dostrzec tylko niewielkie kształty, ale każdy z nich wydawał się jeszcze bardziej szczegółowy i skomplikowany niż poprzedni. Przejechał dłonią po gładkiej powierzchni, palcami wyczuwając twarde krawędzie twarzy, budynków, bogów. W ciszy tunelu jego krokom towarzyszyły szepty, głosy, które powinny być zbyt odległe, by je usłyszeć, ale były słyszalne właśnie tutaj, w tym miejscu pomiędzy miejscami.

Nie był tam długo. W końcu wyszedł do innego pomieszczenia, większego nawet od poprzedniego, którego centrum stanowił długi, owalny stół, oświetlony przez liczne reflektory wiszące gdzieś daleko nad nim. Ekrany ciągnęły się wzdłuż ścian, a każdy z nich przełączał się szybko między różnymi kamerami. Widział długie korytarze, jasne panele świetlne, pomieszczenia zabezpieczające. Doktorów i naukowców siedzących w laboratoriach. Pracowników ochrony stojący na straży przy drzwiach. A potem potwory - koszmarne stwory, które czaiły się tam i z powrotem w oszklonych pomieszczeniach. Demony, które wpełzały we własną skórę, a potem z niej wychodziły. Poruszające się rzeźby.

A za wszystkim wisiał największy ekran ze wszystkich. Gdy Calvin wszedł do pokoju, wielki ekran zaświecił się i zobaczył sceny z własnego życia - momenty, które doprowadziły go do tego momentu. Zobaczył, że w wieku zaledwie dwunastu lat został wysłany do ośrodka odwykowego Wellwood. Widział siebie, jak wstępuje do wojska, a potem, jak zbliża się do niego agent Rebelii.

Widział siebie trenującego z innymi agentami, mianowanego dowódcą przez Deltę. Jego pierwsze spotkanie z Anthonym. Jego pierwsze spotkanie z Olivią. Ich troje spotykających się z Adamem. Długi ciąg brutalności i agonii, który go tu przywiódł. W każdej scenie, obserwowany z góry, jakby ktoś stał tuż za nim, Calvin czuł się źle. Widział, że nie pcha się do przodu, jak to sobie wtedy wyobrażał, lecz jest ciągnięty, a jego ciało jest przywiązane do jednego końca długiego i chorego sznura, który rozciągał się między miejscem, w którym był, a nieskończonością.

Zobaczył, gdzie zaczyna się sznur i podążył za nim aż do końca. Przez cały świat, do granicy Śmierci i z powrotem, a teraz tutaj, w tym pokoju. Przez podłogę, obok długiego stołu, do mężczyzny siedzącego na schodach prowadzących do ekranu na dalekim końcu pokoju.

Mężczyzna miał na sobie spodnie, a ostatnio miał na sobie marynarkę. Jego biała koszula była poplamiona krwią na piersi i rękawach, a ciemne linie biegły w dół jego twarzy. Obok niego, na schodach, leżało coś zawiniętego w marynarkę, czego Calvin nie potrafił rozpoznać. Zrobił krok w kierunku tego człowieka, ale ten nie ruszył się z miejsca.

– Pan jest O5-1? – powiedział niepewnie.

Usłyszał, że mężczyzna coś mówi, ale nie mógł tego zrozumieć.

– Co?

– Aaron – usłyszał jak mężczyzna odpowiedział – Nazywam się Aaron.

– Aaron – powtórzył Calvin – Aaron Siegel? O5-1?

– Tak.

Calvin przytaknął.

– Drugi Nadzorca. Gdzie oni są?

Aaron nie odpowiedział, ale nawet z drugiego końca pokoju Calvin mógł poczuć chłód w powietrzu.

– Więc zostałeś tylko Ty? – zapytał Calvin.

– Tak – odpowiedział Aaron – Tylko ja.

Calvin wyciągnął broń palną i w jednej chwili wystrzelił pięć celnych strzałów w kierunku mężczyzny na schodach. Każdy z nich poleciał naprawdę, ale zbliżając się do Aarona syczały i świeciły jasno, po czym rozpłynęły się w powietrzu. Strzelił ponownie, z tą samą odpowiedzią. Przestał strzelać.

– Wstawaj, Aaron Siegel – powiedział, odbezpieczając broń i zdejmując włócznię z pleców – Zakończmy to.

Mężczyzna nie ruszył się z miejsca.

– Skąd masz tę włócznię?

Calvin nie odpowiedział. Po chwili usłyszał śmiech mężczyzny.

– Co jest tak zabawnego? – zapytał.

Aaron potarł dłonią jedno z oczu.

– Przemierzyłeś całe życie, aby dotrzeć do tego miejsca i znaleźć mnie, a teraz zamierzasz zabić mnie włócznią? – jego śmiech ucichł – Nawet nie wiesz, dlaczego tu jesteś.

– Jestem tu, bo kiedy cię zabiję, zabiję Fundację. Zabiję Fundację, a wszechświat będzie mógł się uleczyć. Ty jesteś rakiem.

Aaron wstał powoli, jego oczy były półotwarte i wpatrywał się w miejsce, w którym stał Calvin.

– Nie, nie. Jesteś taki jak ja; wypełniony prawym przekonaniem, które napędza Cię do działania. To nie było fatum. To nie było przeznaczenie. To była czysta, niewypowiedziana, niewiadoma siła niczym nie skrępowanej woli. Ty tam, a ja tutaj. W trylionie światów, w miliardzie wszechświatów, każdy z nas znalazłby się tutaj. Konwikcja doprowadziło mnie do tego miejsca, tak jak doprowadziło ciebie.

Zstąpił z podestu, wiązanie jego kurtki wciąż leżało za nim.

– Dwie niepowstrzymane siły, pędzące ku sobie bez niczego pomiędzy nimi – odwrócił się, sięgnął do swojej kurtki i wyciągnął błyszczący złoty miecz. Gdy trzymał go w wyciągniętej ręce, z wnętrza ostrza wydobył się pełen udręki krzyk i miecz zapalił się, a jasne, białe płomienie lizały jego krawędź. W świetle tego miecza Calvin mógł zobaczyć oczy Aarona. Były to jego własne oczy.

– Nie ma nic więcej do powiedzenia, Calvinie Lucienie – powiedział Aaron, trzymając miecz u swego boku – albo Twoje konwikcje zostaną dziś złamane, albo Moje, i jeden z nas umrze.

Skinął głową.

– Zakończmy to.




- POWRÓT -


2.png
O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported