Droga do domu
ocena: +3+x

Wychudzony mężczyzna w zniszczonym, szarym kombinezonie wspinał się w górę gładkiej, asfaltowej drogi, ciągnąc bezsilnie nogami. Z ust otoczonych zaniedbanym, kilkudniowym zarostem, unosiły się ledwo widoczne opary wydychanego powietrza. Wysuszone oczy mrużyły się, boleśnie ocierając powiekami o rogówkę. Trzęsąc się z chłodu, utrzymywał drżące ręce skrzyżowane na klatce piersiowej. Ściskając w lewej ręce ciemne, połamane pudełko z plastiku i kilka odłamków żółto-zielonego kryształu.

Kiedy znalazł się tuż przed szczytem, wstrzymał krok. Z tego miejsca zobaczył znajdujący się poniżej szlaban i kompleks rozległych budynków. Przełknął, z nadzieją i wątpliwościami, marznące powietrze przez wysuszone gardło.

Wznowił chód i zaczął zbliżać się do budki obok opuszczonego szlabanu i tablic z ostrzeżeniami. Powoli czuł się coraz bardziej wyczerpany. Oczy mrużyły mu się jeszcze bardziej. Ledwo wyczuwał swoje kończyny, a wnętrzności zaczynały się boleśnie skręcać.

— Hej!

Spróbował podnieść głowę, by spojrzeć na wołającą go osobę, ale w tej chwili odrętwiała noga się potknęła. Bez sił wywrócił się w zaspę śnieżną. Nie miał już sił. Nic już nie czuł.

Ostatnim co zobaczył przed utratą przytomności, był niewyraźny zarys kilku zbliżających się postaci. Coś chyba krzyczały. Chyba.

Zamknął oczy.


Ścisnął nieco powieki, po czym zaczął je delikatnie i ospale rozchylać. Zobaczył biały sufit ze wbudowanymi świetlówkami. Uświadomił sobie także obecność jednostajnego pikania po swojej prawej stronie, a także lekkie uczucie odrętwienia w prawej ręce.

Mrugnął kilka razy i przetarł swoją twarz lewą ręką. Rozejrzał się półprzytomnie, z lekkim niedowierzaniem oglądając czyste pomieszczenie ambulatoryjne, oraz medyczną aparaturę obok dosyć wygodnego łóżka.

Podniósł się do pozycji siedzącej, cicho sycząc z powodu obolałych mięśni. Zahaczył przypadkiem wenflonem o barierkę i prawie przewrócił stojak z kroplówką. Czuł także uwieranie w lewej dziurce nosa.

Sięgnął do niej dłonią, odkrywając cienką rureczkę biegnącą od jego nozdrza do wcześniej niezauważonej aparatury obok nocnej szafki.

W tym samym momencie białe drzwi przesunęły się na bok, wpuszczając do środka dwie osoby ubrane w białe fartuchy, jedną w niebieski strój pielęgniarza, a także jedną kobietę w czarnym umundurowaniu.

Pielęgniarz wraz z jednym z jak sądził, lekarzy, zaczął się krzątać przy aparaturze. Kobieta w mundurze stanęła przy wyjściu. Ostatnia postać odwróciła krzesło obok łóżka i usiadła na nim okrakiem, zwracając się twarzą ku niemu.

— Dzień dobry. Nazywam się doktor Józef Gawiedź, jeśli to nie problem to miałbym do ciebie kilka pytań. — odezwał się z uspokajającym uśmiechem.

Mężczyzna na łóżku otworzył kilka razy usta, po czym jedynie kiwnął głową. Niepewien czy zdołałby zapanować nad swoimi strunami głosowymi.

Na twarzy naukowca uśmiech przybrał wygląd lekkiego rozbawienia i troski.

— Dobrze. Więc… dwa dni temu nagle podszedł Pan pod główny wjazd do naszego ośrodka. Nie odpowiadał Pan na zawołania ochrony, po czym nagle stracił Pan przytomność. Natychmiast zabrano Pana tutaj, do ambulatorium. Badania Pańskiego stanu wykazały kilka, opatrzonych na szybko, ropiejących ran, naskórne oparzenia słoneczne, lub radiacyjne, a także skrajne wygłodzenie i odwodnienie. — uśmiech zniknął z twarzy doktora Gawiedzi, zastąpiony przez zamyśloną minę. — Również dokonaliśmy oględzin twojego ubioru i uszkodzonych przedmiotów, które przy sobie miałeś… Kombinezon jest całkowicie zgodny ze stosowanymi przez naszych techników i niemożliwym jest jego pozyskanie poza naszą organizacją, ze względu na licencje, oraz inne takie sprawy prawne. Urządzenie z kolei…

Tutaj na moment zamilkł i zaczął pocierać twarz, mierząc wzrokiem nieco zestresowanego mężczyznę. Widocznie zbierał swoje myśli. W tej samej chwili lekarka stojący przy aparaturze odwrócił się i rzucił szybko:

— Chciałabym wyciągnąć zgłębnik.

Doktor Gawiedź kiwnął głową i westchnął, odchylając się oraz przeciągając przez moment.

W tej samej chwili kobieta w średnim wieku w asyście młodego pielęgniarza powoli zaczęła przeprowadzać proces wyciągania rurki z nosa mężczyzny na łóżku. Ten skrzywił się, kiedy sonda żołądkowa opuszczała jego wnętrzności, pozostawiając po sobie nieprzyjemne odczucie.

Kiedy tylko końcówka opuściła nozdrze, pielęgniarz obwinął całość w miękki papier i opuścił pomieszczenie, zabierając ze sobą maszynę, która stała obok nocnej szafki. Doktor stanęła przy drzwiach, rzuciła coś szeptem do kobiety w mundurze i poszła w ślady swojego młodszego kolegi.

— Wracając — naukowiec podjął przerwany wątek, jednocześnie wzdychając. — znalezione przy tobie urządzenie było całkowicie roztrzaskane, tak samo, jak i kryształ. Z tego względu nie do końca rozumiemy funkcję tego podmiotu. Był to z całą pewnością jakiś mały komputer lub kalkulator, o dosyć specyficznej funkcji, łączącej się w jakiś sposób z anomaliami grawitomagnetycznymi… Jednak kompletnie nie rozumiemy, do czego konkretnie on służył, ani jakich podzespołów mógł używać. A kryształ… Właśnie. Kryształ. Nie pasuje on do żadnych metryk. Nie wiemy, jaki to jest materiał, jaką ma precyzyjną strukturę. Jedyne co odnotowaliśmy to ledwo zauważalne drgania w nim się rozchodzące, ale nie możemy ustalić, co te drgania wywołuje. Żadna ze znanych nam rzeczy kompletnie nie wpływa na te drgania. Nic. Null.

Doktor Gawiedź oparł czoło o ręce skrzyżowane na oparciu krzesła. Z ukrytej w materiale twarzy wyszło kolejne westchnięcie. Jednocześnie drzwi ponownie się otworzyły, wywołując chwilową zmianę w zachowaniu statycznej do tej chwili kobiety w czarnym ubiorze.

Do pomieszczenia wrócił pielęgniarz, niosąc tacę z parującym talerzem zupy, owocem i szklanką wody. Postawił to na nocnej szafce i odwrócił się do mężczyzny na krześle, podając mu wyciągnięty z kieszeni baton.

— Powinieneś coś zjeść.

Naukowiec podniósł twarz, ujawniając na moment matowość zmęczenia w oczach, które chwilę potem znikło. Sięgnął po baton, otworzył go i przed wzięciem gryza rzucił w podzięce:

— Jak zwykle wiesz, czego człowiekowi potrzeba. Dzięki.

W międzyczasie pielęgniarz wysunął podkładkę z boku łóżka i zmontował ją przed skołowanym pacjentem. Przełożył na nią tacę z posiłkiem i ze smutnym uśmiechem powiedział:

— Niestety zostało tylko trochę zupy grzybowej krem z grzankami, mam nadzieję, że to nie sprawi problemu.

Po czym skierował się ku wyjściu, na moment opierając dłoń na ramieniu naukowca.

Ten przełknął ostatni kęs czekoladowego batona i zmiął papierek.

— Nie chciałbym ci przeszkadzać w posiłku, ale muszę poznać odpowiedzi. Na wszystko. Czym dokładnie było to urządzenie? Czym jest ten kryształ? Skąd miałeś ten kombinezon? Dlaczego byłeś w takim stanie? Czemu zbliżyłeś się akurat do naszego ośrodka? Albo… — tutaj zapauzował. Na jego twarz wkradło się skołowanie. — Nie wspominałem o tym, że nie zdołaliśmy ciebie w żaden sposób zidentyfikować? Że nie wiemy, kim jesteś? Absolutny brak informacji w bazach danych?

Mężczyzna w łóżku podniósł łyżkę i uderzając nią o brzeg talerza z zupą zastanowił się.

— Nie, raczej nie.

— Aghr! — poirytowany na siebie naukowiec uderzył się lekko pięścią w czoło, po czym spojrzał na mężczyznę w łóżku, który z utęsknieniem zerkał na pachnącą zupę i pływające w niej grzanki.

Zapach go nęcił, ale nie wiedział, czy może zacząć jeść. Nie był pewien etykiety tego miejsca.

— Nieważne. Jak chcesz możesz zacząć już jeść i w międzyczasie odpowiedzieć na te wszystkie pytania.

Mężczyzna zgodnie z przyzwoleniem nabrał gorącego pokarmu i powoli włożył go sobie do ust. Zaraz po tym zaczął żywiołowo, ale jednocześnie ostrożnie, zajadać się zupą. Rozkoszował się słonawym smakiem prawdziwków i chrupkością grzanek oraz uczuciem jedzenia przechodzącego przez przełyk, pozostawiając za sobą ulatniający się posmak. Po kilku minutach ciszy przerywanej uderzeniami łyżki o szklany materiał, cały talerz został opróżniony.

Po zjedzeniu wszystkiego po twarzy pociekła mu łza, którą szybko strącił dłonią i sięgnął po szklankę. Przepłukał jamę ustną wodą i schłodził sobie gardło przyjemnym napojem, pozbawionym smaku, po czym głęboko westchnął.

— Dziękuję. — wypowiedział, po czym poprawił nieco swoją pozycję. — Nazywam się Aleksander Drapieżny, jestem… Byłem inżynierem pracującym dla pewnej organizacji… Nie jestem pewien jak to przedstawić sensownie, ale z tego, co się zdołałem zorientować, pochodzę z innego świata niż ten.

Nagle słyszalne stały się ciche grzmoty, które rozlegały się gdzieś w oddali.

— Co to było? — zapytał niepewnie Aleksander.

— Najpewniej sztuczne ognie, właśnie mija północ, a dzisiaj jest sylwester. — odpowiedział Józef, zaciekawiony słowami mężczyzny przed nim. — Czy możesz podać trochę więcej informacji o tej organizacji oraz wyjaśnić, w jakim sensie pochodzisz z innego świat? Masz na myśli inną planetę, inny wszechświat czy jakąś formę innej rzeczywistości?

— Sylwester? — na twarzy przesłuchiwanego pojawiło się wyraźne zaskoczenie. — Co to jest?

Doktor Gawiedź został wytrącony z rytmu zaciekawienia, a jego mina była prawie idealnym odbiciem odczuć drugiego z mężczyzn.

— No 31 grudnia. Ostatni dzień w roku.

— Acha… I dlaczego ktoś puszcza teraz sztuczne ognie?

Gawiedź prawie spadł z krzesła, nie mogąc załapać co się właśnie dzieje. Byli pewni, że mężczyzna nie stanowił żadnego zagrożenia dla umysłu człowieka, a mimo to poczuł się zagubiony. Dopiero po chwili złapał znowu rezon.

— Świętują nadejście nowego roku.

Aleksander spojrzał na niego dziwnie. Zbierając myśli zadał jeszcze jedno pytanie.

— Czyli świętują fakt, że minął jakiś okres czas? Jak mniemam chodzi o okrążenie planety wokół gwiazdy jej układu planetarnego?

— Dokładnie.

— Dziwny zwyczaj.

Naukowiec był zaskoczony jeszcze przez moment, aż myśli wróciły mu na tor przesłuchania po usłyszeniu chrząknięcia kobiety przy drzwiach.

— Wróćmy może do tematu twojego świata i przy okazji wyjaśnisz nieco inne kwestie.

— Oczywiście.

Po tym Aleksander na moment zamilkł i zaczął zbierać myśli.

— Pracowałem jako inżynier mechanik temporalnospektralnych w organizacji znanej jako Instytucja. Była to organizacja zajmująca się powszechnymi w naszym świecie zjawiskami, które nie były zgodne ze znanymi regułami… Poprzez zajmowanie się nimi mam na myśli ich badanie i wdrażanie w działanie świata. W miarę możliwości oczywiście. Nie było to idealne i często podnosiły się głosy publicznego sprzeciwu. Były także projekty wymazania ze zbiorowej historii faktu tego jak działał ten świat i ukrycia wszystkich tych zjawisk. Niekoniecznie wszyscy czuli się komfortowo z myślą, że coś może przypadkiem rozerwać na molekuły ich bliskich, lub ich majątki. Dlatego projekty te spotykały się ze wzrastającą zgodą społeczną. Mimo starań moich i moich kolegów… Nasz świat był, jakby to ująć, strasznie praktyczny. Pod szerokim rozumieniem tych słów, w tym zapewnianiem komfortu wszystkim istotom żyjącym. Odpowiednich warunków ekosystemowych. — westchnął.

Doktor Gawiedź oparł podbródek na oparciu krzesła i z fascynacją wsłuchiwał się w słowa mężczyzny.

— A wtedy jak tutaj trafiłeś? Nie wykryliśmy na tobie żadnych śladów po podróży między różnymi punktami. Żadnych cząsteczek, śladów odpowiednich radiacji. Nic.

— Jednego dnia miałem pecha stać się ofiarą takiego wypadku. Jeden z generatorów w centralnej stacji energetycznej nie był w stanie odpowiednio zakrzywić czasu wewnątrz Źródła. Dochodziło przez to do fluktuacji energii transspektralnej. Lokalnie dochodziło do mikrorozdarć czasoprzestrzeni, manifestacji chwilowych autoświadomości i podobnych zjawisk. Ogólnie niezbyt przyjemna sprawa. Jednak głównym problemem było obniżenie częstotliwości i natężenia wytwarzanej energii. Udaliśmy się na miejsce i akurat jak zbliżyłem się do zewnętrznej komory, aby przygotować uszkodzone drzwi, zanim mój kolega ubrałby się w odpowiedni kombinezon, doszło do małej erupcji temporalnej. Objęło to na moje nieszczęście obszar gdzie stałem. No i wyrzuciło mnie na niezbyt przyjemny świat, tylko i wyłącznie z miernikiem grawitomagnetycznego odkształcenia molekularnego.

— Więc to urządzenie to…

— Tak, chociaż nie do końca. Po drodze nieco je musiałem przebudować.

— Ach rozumiem. Kontynuuj.

— Świat ten miał rozrzedzoną i kwaśną atmosferę. Miałem szczęście, że jednak dało się tam jakkolwiek oddychać. To było zeszklone, pomarańczowe pustkowie, nad którego horyzontem unosiło się czerwone słońce. Grzało jak cholera. Widać też było kilka sporych koron plazmy. Wszędzie po okolicy unosiły się jakieś drobne świetliki, chyba zwykłe orby, ponieważ miernik dawał przy nich odczyty podobne do energii spektralnej. Nie miałem nic do roboty i nie wiedziałem, czy ktokolwiek będzie mnie szukać. Erupcje energii spektralnej są raczej dosyć gwałtowne i niespodziewane. Na ich miejscu sam bym założył, że już po mnie. — spojrzał na talerz przed sobą. — Więc zacząłem wędrować po tym świecie w poszukiwaniu czegoś przydatnego. Prawdopodobnie natknąłem się na kilka bardziej zaawansowanych bytów i jakieś organizmy na bazie kryształu o podobnej strukturze do podłoża. Jednak nie jestem tego całkowicie pewien. Umysł mógł mi płatać figle. Z jakiegoś też powodu bardzo długo nie czułem pragnienia. Szybciej poczułem burczenie w brzuchu niż suchość w gardle. Postanowiłem też przebudować miernik. Skoro powszechnie tam występowały byty o jakiejś spektralnej energii to może udałoby mi się znaleźć sposób na ucieczkę lub przetrwanie. A czasu trochę już mijało. Chociaż nie byłem pewien ile.

Przerwał i dopił resztkę wody ze szklanki.

— I udało ci się jakieś rozwiązanie znaleźć? — zapytał z zaciekawieniem Gawiedź.

— Tak. Po długich poszukiwaniach znalazłem skupisko kryształów, które w kontakcie z nikłym tłem spektralnym generowały pewne drgania o właściwej częstotliwości. Ich amplituda zależała najprawdopodobniej od ich rozmiaru, ale to było to czego potrzebowałem. Dzięki tym kryształom mogłem zacząć układać strukturę kumulującą energię z tła spektralnego. Zamknięty przepływ energii. Jednak aby otworzyć jakiekolwiek przejście, musiałem użyć miernika, przez co ryzykowałem jego spaleniem. Jak widać, mimo wszystko udało mi się dostać tutaj. — zaczął turlać zielonym jabłkiem po tacce. — Niestety jak tylko tutaj trafiłem to od razu zacząłem odczuwać wszystkie negatywne skutki braku jedzenia i wody zgodnie z ich właściwą siłą.

— Mhm, rozumiem. — powiedział naukowiec wstając z krzesła. — Dziękuję za wyjaśnienie tych kwestii, teraz wybaczy Pan, ale chyba sam muszę uporządkować myśli. Sierżant Truteń zostanie tutaj z Panem na jakiś czas. Jakby coś się działo proszę kierować do niej prośby.

Po tych słowach opuścił pomieszczenie i zasunął drzwi, opierając się o nie. Westchnął. Przetarł twarz, z której znikła cała ciekawość godna dziecka. Odbił się i ruszył do gabinetu obok, gdzie siedziała lekarka z wcześniej i mężczyzna w garniturze. Spoglądali na monitor wyświetlający wnętrze ambulatorium. Aleksander na monitorze przyglądał się jabłku, po czym zapytał się porucznik Truteń stojącej w pomieszczeniu, co to jest. Ta odparła, że owoc.

Gawiedź dosiadł się do nich. Lekarka podsunęła mu teczkę. Podniósł ją i zaczął czytać. Po chwili przerwał lekturę.

— Wszystko się zgadza.

— Pasuje jak ulał. — odparła z westchnięciem. — Profesor Drapieżny zaginął trzy lata temu podczas wybuchu generatora pułapki spektralnej Drapieżnego-Addamsa. Tak jak i dwudziestu innych członków personelu, wtedy obecnych. Ten przypadek pojawił się kilkanaście metrów dalej od tego sprzed miesiąca. Materiał genetyczny w pełni zgodny, kombinezon też się zgadza. Znalezione na miejscu kryształki odpowiadają strukturze obiektu spod Moskwy, który w pułapce trzymaliśmy. Tak samo, jak wszystkie wcześniejsze. Znowu mamy do czynienia też z całkowitą zmianą osobowości i wspomnieniami, które nie zgadzają się kompletnie z rzeczywistością.

— Jedynym wyjątkiem jest kryształ, który Aleksander miał ze sobą. — głos zabrał mężczyzna w garniturze. — Poza tym wszystko pasuje. To jest profesor Aleksander Drapieżny. Kolejna ofiara obiektu, która do nas powróciła.

Józef spojrzał na siwego mężczyznę, który ze smutkiem spoglądał na swojego kolegę po fachu.

— To, co robimy? Standardowa procedura?

Mężczyzna opuścił głowę i lekko kiwnął nią na zgodę.

— Dopóki Komitet się nie zgodzi na propozycję waszego zespołu, to jest jedyne rozwiązanie.

Po tych słowach spojrzał ostatni raz na ekran i bezsłownie poruszył lekko ustami, układając je w wyrażenie "przepraszam."

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported