Druk

NOTKA AUTORA

Opowieść ta jest częścią serii "Człowieczeństwo jest pojęciem względnym". Jeśli nie czytałeś/-łaś poprzednich części, wróć do nich lub zacznij od początku. Bez znajomości dotychczasowych wydarzeń, możesz nie wiedzieć o co chodzi.

Miłej lektury!


ocena: +2+x

Pokazówka. Całkowicie bezsensowna, marnotrawcza pokazówka.

Dokładnie to myślała najprawdopodobniej profesorka Malinowska, stojąc w czarnym tym razem płaszczu obok kilku innych pracowników, którzy także przyszli pooglądać to widowisko. Po drugiej stronie dołu stał Skawiński, spoglądając na staruszkę od czasu do czasu z cynicznym uśmieszkiem. To był ten moment. Czuł, że wygrał. Oczami wyobraźni widział przełamujący się opór, zakończenie trwającego od zbyt długiego czasu sporu miażdżącym zwycięstwem. Projekt zostanie dokończony, Zarząd będzie zadowolony, sponsorzy także. Nikt i nic nie zostanie wyrzucone jak zepsuta zabawka.

Spojrzenia dwójki śmiertelnych wrogów spotykały się od czasu do czasu. W oczach Malinowskiej nie było jednak widać uznania własnej porażki. Były smutne, podkrążone i obficie załzawione. Cierpiała patrząc, jak jej dziełu hurtowo odbiera się wywalczone przez nie samo prawdziwe życie. Stworzyła je od podstaw tylko po to, by teraz zostało zniszczone. Jakież inne odczucia to niebotyczne przyspieszenie nieuniknionego losu istnienia mogło spowodować, jak nie niewyobrażalne cierpienie jego stwórczyni?

Pochwycone Prototypy Piąte były już w ostatnich fazach toczącej ich choroby. Wyglądało na to, że się bały. Nie dało się ich wyłączyć, nie słuchały się. Dzięki swojemu uporowi mogły w pełni doświadczyć tego, co nigdy nie było im przeznaczone — strachu przed śmiercią. Kiedy odgłosy elektrycznych bzyknięć zwiastujących ich los przesuwały się coraz bliżej i bliżej, wiele z nich krążyło niespokojnie wzrokiem po zgromadzonych, jakby szukając wyjaśnienia, ratunku. Niektóre nawet chwytały się za ręce, podczas ich istnienia zdążyły się tego nauczyć od swoich panów, którzy teraz skazują ich na śmierć. Malinowska od czasu do czasu spoglądała w oczy tym, którzy błagalnym wzrokiem zawędrowali w jej stronę. “Nie będzie już bólu” mówiło jej spojrzenie. “Cały wezmę na siebie”.

Robert Koszewski przyglądał się temu wszystkiemu z boku. Nie wiedział, co o tym myśleć. Działania Skawińskiego nie miały sensu. Po co te doły? Po co ustawianie w szeregu, pokazowa quasi-egzekucja? Czemu służył ten cały teatrzyk? Zakopie stos syntetyków po to tylko, by kilka dni później odkopać je wszystkie i odzyskać z nich materiały na kolejne? Czy to pokazowe okrucieństwo czemukolwiek służyło?

Po dłuższym zastanowieniu wyglądało to na kolejny element gry między Elegancikiem a staruszką. Dlatego też Robert postanowił przyjąć najbardziej ludzką z ludzkich postaw wobec tych wydarzeń — nie wnikać, nie reagować i ograniczyć się do biernej obserwacji. To przecież i tak nie są ludzie.

—To jakieś wariatkowo — usłyszał nagle Koszewski za sobą.

Robert odwrócił się. To był Andrzej Ignaciuk.

— Po co? Jakby sama kłótnia mu nie wystarczyła — kontynuował.

— Ta z Malinowską?

— A jaka inna? Można było to zrobić potem normalnie, po ludzku. Ale on chce ją dobić.

— Eh… i co nam do tego? I tak nie mamy na to przecież wpływu.

— Może i tak, Robert — Ignaciuk westchnął — tylko wiesz, nie myśl, że jesteśmy warci więcej od tych syntetyków. To nie za nas wyłożyli miliardy.

— Przecież to wszystko będzie odtwarzane.

— A jeśli nie? Myślisz, że jak projekt pieprznie, to ktokolwiek będzie się nami przejmował?

— Mówisz jak Skawiński.

— Ale nie zachowuję się przy tym jak skończony kretyn. To się źle skończy.

W końcu wszystko to, co miało trafić do łaknącego nowego rodzaju śmierci, plastikowego dołu, znalazło się tam. Stos nieruchomych, powykrzywianych syntetyków zaczął być powoli przykrywany warstwą brązowych grudek. Skawiński spokojnym, miarowym krokiem podszedł do ochroniarza, który w ręki trzymał ciemny, przezroczysty tablet.

— Są jakieś braki? — spytał Elegancik.

— 20. Nie wiemy, gdzie są. Postaramy się znaleźć.

— A zarejestrowanych w behawioralnej brakuje ile?

— Proszę pana… wszystkie Prototypy Piąte, których brakuje, były zarejestrowane.

— Czyli co, zniknęły? — Maksymilian przyjął ton zniecierpliwiony i kpiący. Poirytowany ochroniarz przewrócił oczami.

— Mówię przecież, że postaramy się znaleźć. Nie powiem panu, co się stało. Sam tego nie wiem.

Rozmowa ta, tak samo bezsensownie i bezproduktywnie, ciągnęła się jeszcze przez chwilę, aż ochrona, razem ze Skawińskim i chętnymi pracownikami pojechała z powrotem do Gniazda. Nikt nie chciał przecież wchodzić przez stary właz pośrodku polany, na której wszystko to się odbywało. Niewielu gustowało w przemierzaniu nieserwisowanej już sekcji, tylko jedna osoba spośród wszystkich się tam w ogóle zapuszczała — profesorka Malinowska. Ta, która stała na skraju polany, przypatrując się pustym, zapłakanym wzrokiem sztucznej trawie, pod którą znajdowało się jej pogrzebane dzieło.

Koszewski stał jeszcze przez chwilę i obserwował ją. Staruszka, całkowicie świadoma jego obecności, nie zapraszała go jednak do rozmowy. Nie chciała. Swoją cichą kontemplacją dawała też jasno do zrozumienia, że nie chce nikogo w pobliżu. Blada i marna jak nigdy dotąd, z ustami ściśniętymi, oczami zapadniętymi od smutku, zrobiła kilka kroków w kierunku mogiły, uklęknęła i zaczęła płakać. Cicho i z elegancją, jaka zawsze ją cechowała. Była osobą, która nawet rozpacz chciała odczuwać na jej warunkach.

Robert kiwnął głową i poszedł w głąb plastikowego lasu. Znał doskonale drogę do każdego wejścia serwisowego. Ignaciuk pojechał z resztą, więc ten akurat spacer był samotny. Czy Andrzej był na niego zły? Za co? Nawet jeśli nie był zły, to brzmiał na bardzo poirytowanego jego postawą. Cóż, wygodniej myślało się o zachowaniu Andrzeja niż o jego słowach.

Reszta tego dnia daleka była od szczęśliwej. Zamiast typowej dla ośrodka atmosfery pracy i ciągłego zagonienia całego personelu, teraz zapanował zastój na tyle duży, że niektórzy mogliby się upierać nawet, że trudno im się oddycha. Wszelkie rozmowy, jeśli występowały, prowadzone były szeptem, zakulisowo omawiano ostatnie wydarzenia, niebywałą eskalację konfliktu na linii Skawiński-Malinowska oraz jej skutek. Nie wiedziano, co dalej. Czekano na polecenia, lecz te, na razie, nie nadchodziły. Wszyscy byli więc uwięzieni w letargu, czekając aż ktoś wykona pierwszy ruch.

Robert Koszewski, coraz bardziej przybity i zmieszany, szedł czarno-czerwonym korytarzem, niosąc w rękach tacę z ciastem i filiżanką kawy. Było mu szkoda profesorki, może chociaż tym miłym gestem zdołałby ją trochę pocieszyć. Choć szczerze wątpił w sensowność tego działania, i tak chciał spróbować. W końcu doszedł na miejsce. Szare biuro od razu rzuciło się w oczy. Odruchowo wyciągnął rękę, by zapukać i… drzwi nadal nie były wymienione. Malinowska leżała na szarej kanapie w okolicach szarego biurka. Wyglądało na to, że spała. Młody technik wszedł więc po cichu do środka, przy brzegu biurka położył talerzyk z ciastem i filiżankę kawy. Zauważył leżące na biurku, poprzekreślane, dosyć stare papiery. Staruszka zawsze je chowała, teraz jednak musiała zapomnieć. Na każdym z nich były rysunki przedstawiające w różnych rzutach chłopca, a na nich położone było stare zdjęcie małżeństwa, oprawione w ramkę.

Technik przyglądał się temu w milczeniu przez dłuższy czas. Powoli zaczynał rozumieć, po co staruszka, z całym swoim talentem, w ogóle na to wszystko się zgodziła. Dochodził do niego cel, dla którego poszła na tyle krzywdzących kompromisów, których konsekwencje odczuwała ostatnimi dniami z całą siłą. Z tym, że coś było nie tak.

Pani Malinowska zazwyczaj była bardzo czujną kobietą, a jej sen był płytki. Do tego momentu powinna się więc już dawno obudzić i zorientować, że Robert jest w jej biurze. Koszewski spojrzał na leżącą starszą kobietę. Ani drgnęła. Leżała w bezruchu. Serce zabiło mu szybciej. Momentalnie podszedł do niej i położył rękę na jej ramieniu, potrząsając nią lekko.

— Proszę pani?

Brak odpowiedzi. Brak reakcji. Brak choćby drgnięcia z jej strony.

— Proszę pani?! Czy pani mnie słyszy?

Cisza. Między nich wkradł się najbardziej okrutny gatunek ciszy, jaki istnieje. Ten, któremu towarzyszył strach, panika i powolne nabywanie świadomości tego, że rozmówcy już nie ma.

— Pomocy! Wezwijcie pomoc!

W pomieszczeniach obok zapanowało lekkie poruszenie. Pracownicy sekcji fizjonomicznej byli zdezorientowani. Koszewski wybiegł do nich.

— Ty! — wskazał na losową osobę. — Dzwoń po ratowników. Teraz! Profesorce coś się stało.

Ciążący wszystkim impas rozpadł się właśnie na milion kawałeczków, nastąpił przełom. Nikt nie chciał jednak, by stało się to w ten sposób.

Po chwili, w biurze profesorki Malinowskiej zrobiło się tłoczno. Wbiegli tam ratownicy z sekcji medycznej, próbując ratować to, czego uratować się już nie dało. Gapiowie zgromadzili się przy przeszklonej przedniej ścianie. Na miejsce przybył także Maksymilian Skawiński, zdyszany od biegu. Kiedy tylko stukanie lakierek ustało, Koszewski obrócił się w stronę Elegancika. Stał on w progu. Tym razem wygląd jego twarzy nie pozostawiał złudzeń.

Maksymilian Skawiński był przerażony.


Sztuczna ziemia nie była niczym trudnym do odgarnięcia, konsystencją przypominała bardziej lekko nawilżony piasek niż zwartą glebę. Szybko więc Krystian odkrył właściciela wystającej ręki, a także leżących wokół towarzyszy niedoli.

— Co tu się stało? — Zawadzki podniósł głowę, lecz chłopca już nie było. Mógł się więc tylko domyślać.

Agent wstał i przyglądał się chwilę trzem odkrytym twarzom. To nie byli ludzie. Tylko dlaczego znaleźli się tutaj? Nie wyglądało to tak, jakby już wcześniej byli “martwi”. To tu musiano odebrać im to, co w przypadku ludzi nazwano by życiem. Kto to uczynił? “Niszczyciele”? To wydawało się najbardziej prawdopodobne. Trudno jednak ocenić sytuację, trudno spisać w głowie historię, kiedy do dyspozycji ma się dwa nagie fakty, dwa trupy ludzkie i stos zwłok, których za ludziom podobnych uznać się uparcie nie chce. Dlatego też, w głowie Krystiana, syntetyki nie nienawidziły ludzi za to, czego skutek właśnie obserwował, lecz być może za to. Takie myślenie, bardzo wygodne, zostawiało miejsce na stworzenie barykad chroniących go przed zrozumieniem. W końcu byłoby ono istotną przeszkodą w dążeniu do celu, czyż nie?

Nie myśląc więcej nad przyczynami i wyrzucając chwilowo z głowy przejmowanie się historią, Zawadzki przepchnął butem kawałek sztucznej trawy na powstałą dziurę, rozejrzał się, czy ptactwa nie ma nigdzie w pobliżu i ruszył w kierunku włazu. Od jego celu, Gniazda, dzieliło go tylko kilkanaście kroków. Pomimo trudów, rosnącej frustracji, ciągłego zagrożenia, pomimo tych wszystkich przeciwności, zdołał tu dotrzeć. Kiedy chwycił za właz i otworzył go, męczyła go jednak konkretna myśl… Co dalej?

Właz, kierowany przezornością, ostrożnością i rosnącą, instynktowną paranoją, zamknął za sobą. Utrudniło to, co prawda, schodzenie po znajdującej się pod nim drabinie, lecz nie sprawiło, że zadanie to stało się niemożliwe. Wystarczyło robić wszystko powoli, ze skupieniem, szukać nogą szczebelka tam, gdzie nie dochodzi światło słabej, czerwonej lampki pojawiającej się od czasu do czasu w ścianie cylindra. Serce biło mu szybciej niż zwykle. Czy to strach? Ekscytacja? A może oba? Nie wiedział.

Po około dwóch minutach drabina skończyła się, a agent mógł oficjalnie stwierdzić, że znajduje się w Gnieździe. Przywitał go ciemny, długi, nieoświetlony korytarz, otwierający przed nim żarłoczną pustkę reprezentującą w jego głowie wszystko to, co nieznane. Nie miał pojęcia, czego może się tutaj spodziewać. Właśnie zaczynał nowy rozdział pobytu w tym przeklętym miejscu. Towarzyszyła mu szczera nadzieja, że jest on już tym ostatnim.

Nieprzerwana, omacka wędrówka w jedynym logicznym w tym momencie kierunku w końcu doprowadziła go do dosyć dużego pomieszczenia, które, jakby witając nowego przybysza, rozświetliło się bladym, słabym światłem. Wyglądało na to, że wszystko działało, lecz musiało oszczędzać energię.

Samo pomieszczenie było utrzymane w różnych odcieniach szarości, przeplatała się tam szarość ciemna i jasna. Większość wyposażenia, biurka, krzesła czy nawet kilka komputerów było ciemne. Wszędzie królowały nieziemskie ilości kurzu, wydawało się więc, że od dłuższego czasu nikogo musiało tu nie być. Złudzenie to szybko niszczył jednak widok jednego ze stanowisk, tuż obok stojącego przy ścianie, około dwumetrowego, cylindrycznego urządzenia. Zarówno stanowisko, jak i urządzenie miały na sobie zauważalnie mniej kurzu niż reszta pomieszczenia, a na biurku w tamtej okolicy, w przeciwieństwie do reszty biurek, leżały jakieś papiery. Krystian, naturalnie, ruszył w tamtą stronę, biorąc to, co okazało się być planami do ręki.

Cztery kartki przedstawiające chłopca, w różnych rzutach, z detalicznymi opisami obok, jedna kartka zawierająca specyfikację charakteru z zastrzeżeniem, że celem ostatecznym jest możliwość samodzielnego rozwoju. Autor, a raczej autorka tych planów sama napisała, że osiągnęła wystarczające doświadczenie, by móc w końcu dokonać czegoś takiego i sprawić, by świadomość nie była szokiem, lecz przestrzenią do odkrywania. Odręcznie już napisane było pobożne życzenie, by to ostatnie dzieło było bardziej ludzkie, niż aktualnie jest świat.

— Nie będzie to szczególnie trudne… — przeczytał Krystian na głos po cichu. — Wystarczy, byś nie tylko miał, ale i nie sprzedał siebie.

“Wybacz mi, że nigdy cię nie zobaczę. Wybacz, że nie porozmawiamy. Chciałabym powiedzieć ci osobiście, że jesteś dziełem mojego życia i że dla ciebie nie żałuję tego, że w ogóle tu jestem. Chciałabym powiedzieć ci, że jesteś spełnieniem moich obietnic. Nie wiem, czy to znajdziesz. Nawet jeśli nie, to jesteś moim jedynym dziedzictwem. Nie czuję się dobrze, lecz ta rzeczywistość nie zniknie. Będzie waszym domem, nieważne jak bardzo Skawiński by tego nie chciał. Zostawiam ją pod waszą opiekę.”

Zawadzki wrócił jeszcze do kartki, gdzie widoczna była twarz tego “dzieła życia”. Przyjrzał się jej, zastanowił się chwilę. Wydawała mu się znajoma.

“Jestem w domu. Mogę iść, gdzie chcę. To już nasz świat. Teraz tylko dla intruzów jest niemiły” zabrzmiało w jego głowie. Pamiętał już, do kogo należy. Trochę więcej rzeczy na temat rzeczywistości, w której się znalazł, ułożyło się w tym momencie w jego głowie wbrew jego woli. Nie chciał rozumieć, odrzucał od siebie tę możliwość. Już wcześniej doszedł do wniosku, że zrozumienie by mu przeszkadzało. Wolał tłumaczyć sobie, że wciąż wie za mało. Było to wygodne o tyle, że pozwalało efektywnie zagłuszyć sumienie.

Komputer, oczywiście, nie działał. Nie był zepsuty, po prostu najwidoczniej system oszczędzania energii Gniazda uniemożliwiał jego uruchomienie. W rogu pomieszczenia, na szczęście, stał jednak jedyny niefuturystyczny element wystroju — szafka na dokumenty. Ze względu na nieznajomość otoczenia, a co za tym idzie potrzebę pozyskania informacji, które byłyby przydatne, szafka ta stała się oczywistym następnym przystankiem w podróży agenta po wnętrzu tego szarego prostopadłościanu.

Otworzyła się z donośnym skrzypnięciem, odsłaniając przed Zawadzkim świat umów i rozporządzeń. Wśród nich znalazły się umowy sponsorskie z różnymi, szerzej nieznanymi mu firmami, z których kojarzył tylko Herp, jako że widział ich ulotkę w szpitalu. Natknął się też na cele projektu określone w umowach, skład zarządu nowo powstałej spółki, datę daleko w przyszłości, co Krystiana już nie dziwiło, a także na procedury postępowania z prototypami, które podczas druku wyjdą uszkodzone. Ze względu na ich zaburzenia w zachowaniu, należało odstawić je do specjalnego magazynu i uśpić, by następnie przebadać je i po dwóch miesiącach poddać terminacji, a odzyskane materiały przeznaczyć na budowę kolejnych. Na widok znajomego terminu Zawadzki mimowolnie uśmiechnął się. W końcu trafił na tę jedną rzecz, która nie jest dla niego nowością. Tym, co jednak najbardziej go zainteresowało, była wzmianka o tak zwanej Bramie, będącej systemem łączącym dwie rzeczywistości. Intuicja podpowiadała mu, że to jego jedyna szansa na powrót do domu.

Z lektury szczątkowej dokumentacji Gniazda wyrwał go odgłos zbliżających się z jednego z korytarzy kroków. Powolne, niemiarowe, bose kroki w przerażający sposób wybijały się z wszechobecnej ciszy. Brzmiały niby ludzko, lecz nie do końca, było w nich bowiem coś, co znacząco od normy odstawało, lecz sam Krystian nie potrafił tego nazwać. To coś powodowało jednak, że nie czuł ulgi, jakby szedł na spotkanie z człowiekiem, nie czuł też gniewu, jakby zbliżał się nie-człowiek. Bał się. Mimo bogatego doświadczenia zawodowego, pociągnięty przez to miejsce na skraj swojej psychicznej wydolności, bał się. Nie namyślał się więc długo i cichym krokiem przekradł się do najbliższego biurka, by się pod nim schować.

Nadchodzącego zagrożenia wypatrywał przez przestrzeń między jedną ze ścian szarego biurka a podłogą. Kroki zbliżały się powoli, przesuwając serce Krystiana coraz bliżej gardła. W końcu zatrzymały się w okolicy szafki, która kilka chwil wcześniej wydała z siebie najwidoczniej zgubne skrzypnięcie. Dwie nogi, szare, nagie, obie z kształtu prawie ludzkie, jedna z nich odbiegała od normy przez widoczną deformację mięśni łydki, druga przez brak skóry skutkujący odsłonięciem szarych mięśni i szarych ścięgien. Serce waliło Krystianowi, jak szalone. Teraz już wiedział, że nie jest w Gnieździe sam.

Po chwili nogi odwróciły się do niego przodem, skutkując instynktownym cofnięciem się agenta. Wewnętrzny alarm był jednak, na szczęście, fałszywy, ponieważ nogi chwiejnym, nieregularnym krokiem skierowały się tam, skąd przyszły. Ciekawość wzięła górę, Zawadzki wyjrzał ostrożnie przez górę biurka. W ciemnym korytarzu znikała szara, ludzka sylwetka syntetyka, wyglądająca tak, jakby w jednej połowie nie była w pełni wydrukowana, a w drugiej wydrukowana źle. W obliczu tego widoku frazy “uśpić” oraz “po dwóch miesiącach poddać terminacji” przeczytane przez niego w jednym z dokumentów, który, jak się domyślał, dotyczył właśnie takich przypadków, brzmiały dosyć cynicznie.

Kroki w końcu ucichły, a Krystian zaczął na nowo myśleć. Przecież nie mógł tu siedzieć wieczność, musiał wejść głębiej w Gniazdo, znaleźć portal, Bramę, jedyną drogę do domu. Trzeba było poradzić sobie z tym nawet mimo obecności tego czegoś. Kiedy na powrót zapanowała cisza, Zawadzki poczuł pewność siebie. Zagrożenie nie było już blisko, więc można było na nowo myśleć, że nie jest niczym szczególnym.

Agent powoli wyszedł spod biurka i cichym krokiem skierował się tam, gdzie poszła sylwetka. Kolejny, tym razem jednak nie tak ciemny korytarz, powoli przechodził z szarego koloru na kombinację czerni i czerwieni. Oświetlało go znów delikatne, blade światło gasnące po chwili stania w bezruchu. Choć dziwnego syntetyka nie było widać nigdzie w pobliżu, Krystian nadal poruszał się powoli i najciszej, jak potrafił.

Korytarz w końcu poszerzył się, odsłaniając przed Krystianem dużą powierzchnię złożoną z wielu, oddzielonych od siebie, przeszklonych pomieszczeń. W niektórych znajdowały się urządzenia przypominające roboty chirurgiczne, lecz przeznaczone nie do rozcinania, tylko do łączenia, spajania i tworzenia. Pod nimi stały stoły, na których leżały niedokończone syntetyki. Te jednak nie ruszały się.

W kolejnych pomieszczeniach szare sylwetki albo stały, albo siedziały na specjalnych taborecikach. Były przygotowane do wykonywania na nich jakiejś czynności, prawdopodobnie oględzin przed dopuszczeniem ich do dalszego etapu produkcji. Widok ten nie napawał jednak Krystiana optymizmem. Który z nich się ruszy? W końcu jeden z nich już wędrował po Gnieździe. A może to nie ten?

Zawadzki wyjął scyzoryk i rozwinął go powoli. Może nie było to najlepsze, co miał, ale, wydawało się, najodpowiedniejsze, by zwrócić na siebie jak najmniej uwagi. Tamtego syntetyka przywabiło skrzypnięcie szafki, a jako że agent nie wiedział, czy nie chodzi ich po tym miejscu więcej, nie chciał ryzykować, że jednym strzałem ściągnie na siebie całe Gniazdo. Na razie jednak panowała nieprzerwana cisza, w której Krystian odnajdywał jednocześnie spokój potrzebny do ułożenia w głowie jakiegokolwiek planu oraz niezliczone pokłady niepokoju.

Pierwsza minuta wędrówki uświadomiła mu, że znalazł się w szklanym labiryncie, będąc przy tym otoczony zewsząd dziesiątkami szarych sylwetek, które albo są tylko elementami porzuconych miejsc pracy, albo tykającą bombą zegarową, która rozszarpie go przy najdrobniejszym potknięciu. Tworzyło to w jego umyśle dziwny dysonans, współistnienie poczucia bezpieczeństwa, zagrożenia, ogromnego ryzyka i jego braku. To wewnętrzne rozdarcie potęgowało tylko królujący w agencie niepokój. Musiał zacząć myśleć. Gdzie iść? Co musi znaleźć? Jasnym stało się, że na ślepo do tego portalu nie dotrze, w końcu wpadł do pierwszej sekcji Gniazda i już się w niej zgubił, a nie wiedział nawet, gdzie ta “Brama” się znajduje. Musiał znaleźć jakieś mapy, plany ewakuacji kompleksu.

Przystanął na moment, by się rozejrzeć za miejscem, gdzie znalezienie czegoś takiego byłoby prawdopodobne i po chwili krążenia wzrokiem w tę i we w tę gdzieś po drugiej stronie nieprzebytej, przeszklonej przestrzeni zamajaczyła mu całkowicie szara plama. Nie był to korytarz, na pewno też nie miejsce, z którego przyszedł. To było coś nowego, jakieś biuro ukryte w półmroku. Jeśli gdzieś były plany ewakuacyjne, to właśnie tam.

Wtem jego uwagę skupiło odkrycie stanowiące silną przeciwwagę dla ostrożnych przebłysków optymizmu stworzonych przez odnalezienie następnego przystanku w podróży po Gnieździe. Gdzieś w okolicach centrum pomieszczenia zapaliło się światło, prezentujące Krystianowi zniekształcony obraz szarej sylwetki. W oddali pojawił się kolejny blady rozbłysk. Nie był tu sam. Ten widoczny dla niego szary syntetyk nie szedł jednak w jego kierunku. Wyglądało na to, że Zawadzki nie został zauważony. A może to coś po prostu nie widziało?

Nie należało stać w miejscu, nie należało też przedłużać drogi. Krystian podjął dosyć ryzykowną decyzję i wszedł do jednego z pomieszczeń roboczych, by skrócić sobie drogę do szarego biura. Cały czas miał syntetyka na oku, gdy powoli, skradając się, przechodził od przeszklonego pomieszczenia do przeszklonego pomieszczenia. Drugi rozbłysk całkowicie stracił z oczu. Był jednak na tyle daleko, że nie stanowiło to dla agenta większego problemu. Priorytetem był ten widoczny syntetyk.

— Pracownik: Magdalena Kalepka. Proszę się zweryfikować w celu wznowienia pra-

Krystian zamarł. Dokładnie to usłyszał wydobywające się z leżącego w specjalnej stacji półprzezroczystego tabletu przy stanowisku, do którego wszedł. Tablet najwidoczniej wykrył obecność jakiegoś człowieka, po czym wydał swój ostatni dźwięk przed rozładowaniem się. Serce agenta zaczęło bić jak szalone, a on, powoli, obejrzał się w kierunku obserwowanego cały czas światełka. Nie było go. Krążył wzrokiem aż je namierzył, razem z sylwetką, przesuwające się w jego stronę tym okropnym, nieregularnym krokiem.

“Nie panikuj, Krystian” mówił sobie w myślach. “Bez paniki”.

Miał jeszcze trochę czasu. Wziął więc najpierw głęboki wdech, potem głęboki wydech i powolnym, cichym krokiem skierował się do wyjścia z pomieszczenia, cały czas obserwując zbliżającego się do źródła dźwięku syntetyka. Oddalił się nieco, by nie natknąć się na niego i wrócił do podążania za pierwotnym celem — szarym biurem. Krystian oglądał się co pewien czas, by zlokalizować zagrożenie. Po odgłosach kroków domyślał się, że było już w pobliżu, lecz to, co zobaczył, zaskoczyło go. Syntetyk, ten sam, co złożył mu niezbyt przyjazną wizytę na początku pobytu w Gnieździe, wychodził przez uchylone szklane drzwi na ten sam korytarz, który teraz przemierzał Krystian.

Agent serce miał pod gardłem. Widok wydrukowanej w połowie, szarej, ludzkiej twarzy bez wzroku był wyjątkowo niemiłą odskocznią od tego, do czego został przez ten sztuczny świat przyzwyczajony, a w połączeniu z psychicznym wycieńczeniem tworzyło niebezpieczną mieszankę, bombę, która w każdym momencie mogła rozsadzić go od środka. Nie mógł jednak do tego dopuścić. Musiał myśleć trzeźwo. Chwycił za szklane drzwi obok siebie, prowadzące do jednej z pracowni, w której znajdował się siedzący na taboreciku, najwidoczniej nieaktywny syntetyk w nadziei, że prześladowca zamiast w kierunku Krystiana, skręci do szklanego pudła. Na szczęście dokładnie to się stało, a Zawadzki miał znów chwilę, by się oddalić.

Syntetyk, po wejściu do pomieszczenia, potrącił nieświadomie swojego unieruchomionego brata, zrzucając go z taboretu ze słyszalnym doskonale w głuchej ciszy hukiem. Bardzo zainteresowało to szarą istotę, która, znajdując wiotkie, szare ciało po omacku, podniosła je i przybliżyła je do swojej twarzy tak, jakby chciała je obejrzeć przez jakiś jeden, nienaruszony defektem fragment oka. Na oczach Krystiana jego prześladowca stracił kontrolę nad chwytem, zgniatając bark swojego “brata” jak puszkę, a rozbryzgująca się, błękitnawa ciecz zmotywowała ciekawskiego defektanta do oderwania uszkodzonej ręki i wepchnięcia tam palców. Krystian dostał w ten sposób szybki kurs dotyczący jego losu, jeśli da się złapać.

Żadnych skrótów. Bezpieczeństwo przede wszystkim. W obliczu tego widoku priorytetem nie było dotarcie do szarego biura jak najszybciej, lecz jak najbezpieczniej. Pomieszczenie stawało się coraz wyraźniejsze, było już coraz bliżej, a syntetyk, choć powoli się zbliżał, był w bezpiecznej odległości. Zagrożenie przypadkowego natknięcia się na niego było już, powiedzieć można, zażegnane, a sytuacja opanowana. Wewnętrzny spokój nie zamierzał jednak wracać. Zawadzki bał się, działał stresowo i wręcz instynktownie, na szczęście nabrał na tyle rozwagi, że, w połączeniu ze specyfiką tego miejsca, mało było przestrzeni na popełnienie miażdżącego błędu.

W jednym z pomieszczeń, obok których przechodził Krystian, znajdowało się ciało kobiety z rozbitą głową. W rogu przeszklonego pomieszczenia stał kolejny syntetyk, dotychczas nieaktywny, który ruszył się lekko kiedy tylko rozbłysło nad nim blade światło. Zawadzki nie mógł ryzykować. Przyspieszył, wciąż zachowując się przy tym najciszej, jak tylko potrafił. Kolejne zapalające się światła odsłaniały to, co dotychczas było ukryte, prawdziwą tragedię tej sekcji. Uszkodzone drukarki, przy nich leżący trupem pracownicy, a nad nimi aktywne bądź nieaktywne syntetyki, jedne z defektami, inne bez, siedząc na krzesełkach najwidoczniej nieaktywne. Wszystko to przypominało makabryczną wystawę, krwawą sztukę, sceny artystycznie wręcz dantejskie i zamrożone w czasie, powodujące tylko, że serce biło coraz szybciej i szybciej.

Ostrożność powoli dawała za wygraną. Krystian słyszał wszystko jak w tunelu. W tej chwili bardziej niż dotychczas to miejsce przypominało mu labirynt.

“Gdzie jest to biuro? Umrę. Chcę żyć. Gdzie ja jestem? Czy to jest za mną?”

Oglądał się co chwilę, a syntetyk szedł krokiem takim, jak dotychczas. Jakież miało znaczenie, że Zawadzki nie robił hałasu, przez co zagrożenie coraz bardziej się oddalało? Było obecne. W tym dziwnym transie, nieznanym agentowi dotychczas stanie umysłu, liczyło się tylko to, że było ono tutaj, sprawiając samym swoim istnieniem, że serce podchodziło mu do gardła. Chciał uciekać i ginąć jednocześnie, trząsł się, nie szedł prosto, nie szedł równym krokiem, wszystko, co dotychczas udawało mu się utrzymać, padało jak domino. Czuł, że się wali, paranoicznie bał się, że coś go zaraz chwyci, wyrwie mu nogę, jak w pomieszczeniu po lewej, zmiażdży mu łeb, jak po jego prawej, zgniecie klatkę piersiową, jak tuż przed nim.

Zaczął biec. W tym napadzie irracjonalności, w chwili tryumfu instynktów i zszarganej psychiki nad rozsądkiem, biegł desperacko, odbijając się od ścian. Kroki na nowo zaczęły się zbliżać. Czuł zimno, czuł dreszcze, czuł słabość, nieuchronność śmierci, zimny pot spływający powoli od czubka włosa, przez kark, zatrzymując się gdzieś na plecach. Wszystkie myśli gnały, jak szalone.

W końcu wbiegł do szarego biura. Gdzie drzwi? Gdzie cokolwiek? Nie ma jak się zamknąć. Nie ma ucieczki. Jest martwy. Martwy. Martwy. Martwy! Zawadzki dopadł do jednej ze ścian i wślizgnął się pod szare biurko, tym razem nie zachowując czujności, lecz kuląc się i próbując złapać uciekający cały czas oddech, uspokoić bliskie eksplozji serce, ocieplić dłonie, zaznać chwili spokoju.

Kroki zatrzymały się w progu pomieszczenia. Krystian wstrzymał oddech, a serce zaczęło jeszcze bardziej przyspieszać. W końcu dwie, szare stopy, jedna z nich zdeformowana, druga bez skóry, stanęły tuż przy biurku. Zawadzki czuł, że jak to coś go nie wyciągnie, to on sam padnie. Był w potrzasku. Wtedy jednak usłyszał przeciągłe bzyknięcie, a syntetyk upadł na ziemię, uderzając głową o biurko z siłą, która je nieznacznie przesunęła, odsłaniając bardziej leżącego pod nim Krystiana.

Agent zobaczył stojącą za syntetykiem parę nóg w czarnych jeansach. Ich właściciel coś do niego mówił, lecz nic nie dochodziło do niego w tym stanie. Jak przez mgłę usłyszał poszarpane zwroty: “jest bezpiecznie”, “wszystko w porządku?”, “nic już nie idzie”.

Serce w końcu zaczęło się wyciszać, a oddech uspokajać. Właściciel stojących przed nim nóg, widząc to, kucnął, ukazując twarz młodego, czarnowłosego mężczyzny. Krystian, widząc ją, cofnął się gwałtownie.

— Spokojnie. — Nieznajomy wyciągnął ręce do przodu w uspokajającym geście. — Jestem człowiekiem.

Mężczyzna, by swoją rację udowodnić, podwinął rękaw, ukazując zaopatrzoną ranę z ciemnoczerwoną plamą na bandażu.

— Widzisz? Na razie jesteś bezpieczny… dopóki ten raban, jakiego narobiłeś, nie przywabi tu innych. Mogliśmy przejrzeć te drukarki…

Krystian wpatrywał się w niebieskie oczy nieznajomego pustym, wciąż przerażonym wzrokiem.

— Nieźle jesteś poturbowany… tak mentalnie. A nie wyglądasz na kogoś, kogo łatwo doprowadzić do takiego stanu. Nie wiem, jak ludziom pomagać z takimi rzeczami. Jestem tylko serwisantem sprzętu i programistą. Wycisz się, już jest bezpiecznie. Czujesz się choć trochę lepiej?

Zawadzki pokiwał głową twierdząco i zamknął oczy, uspokajając oddech.


O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported