Uwaga!
To opowiadanie jest częścią serii Wieczne Śledztwo. Wysoko zalecane jest zapoznanie się z poprzednimi pracami, gdyż wątki z nich często bywają konieczne do zrozumienie chociażby tej. Jeżeli chcesz się z nimi zapoznać, możesz udać się tutaj, aby sprawdzić spis wszystkich prac albo tutaj, by zacząć czytanie od początku.
Damian wpatrywał się w otrzymaną od znajomego z pracy karteczkę. Zapisek z adresem na granicy miasta. Tam z kolei, po przydługawym spacerze, stała budka telefoniczna. Stara, nieco zdezelowana, ale dalej trzymała się dosyć solidnie. Mężczyzna obszedł obiekt kilka razy, oglądając go dokładnie. Wyglądało to dziwnie normalnie… Zbyt normalnie. Zwłaszcza, jeżeli otrzymane informacje były poprawne.
Była to dosyć niepewna oferta. W Fundacji przepracował już kilkanaście lat i wiedział, że zabawy w paktowanie z wszelkimi osobistościami anomalnymi, zwłaszcza tymi, o wielkiej mocy, może wyjść człowiekowi różnie. Jeszcze okaże się, że ceną będą jego organy albo wolność w życiu pośmiertnym… Szybko odrzucił tą myśl, kiedy jednak przyszła kolejna. Jeszcze gorzej jednak jak nie wiesz nawet, z kim chcesz się skontaktować. Równie dobrze może to być żart i Damian dodzwoni się do jakiejś lokalnej pizzerii. Albo przypadkiem sprzeda duszę.
Agent cofnął się o krok i, biorąc głęboki wdech, jeszcze raz to wszystko przemyślał. Czy to na pewno musi być ostatnia opcja? Może i tym razem też nie wyszło, ale… Gdzieś napewno musi być jakiś lek. Jakaś operacja. Jakiś lekarz, który mógłby pomóc. Nie po to odkładał od kilku lat pieniądze z premii i małych oszczędności, aby wszystkie je zmarnować. Co, jeżeli jednak to tylko dalsze łażenie po lekarzach, bez żadnej szansy na ratunek? Nawet Fundacja nie miała w swoim zapleczu takich spraw, a patrząc na znajomości swoje i te, które wyrobił jego ojciec… A i tak nic nie pomogło. Przez te wszystkie lata, zawiodło dosłownie wszystko.
Czy jednak na pewno sprzedanie jednej duszy jest warte tego, by dać życie kolejnej? Nawet nie mając żadnej pewności, jak to wszystko właściwie może się skończyć. W sumie to w tej robocie to nic nowego. A jeżeli to może sprawić, że Karolina wreszcie będzie naprawdę szczęśliwa… Cóż. Jeżeli jednak będzie trzeba, to się wybierze i osobiście skopie komuś dupę po śmierci.
Zresztą… to i tak nie miało znaczenia. Ważny był powód, dla którego się zdecydował na ten krok. Pamiętał te wszystkie noce, które spędził na uspokajaniu płaczącej Karoliny, próbującej topić swoje bóle w alkoholu. Pamiętał te wszystkie pełne nadziei spojrzenia, jakimi go obdarzała, gdy udało im się znaleźć kolejnego lekarza, kolejną klinikę, kolejną nie do końca medyczną metodę. Pamiętał gasnące poczucie tego, że kiedyś jeszcze wszystko może się udać. Ta jedna szansa na to, aby spełnić to jedno, ostatnie, umierające marzenie… Dla niej. Dla niego. Dla nich.
Ostatecznie postanowił zaufać swoim znajomym. W końcu akurat oni by go nie oszukali. Szybkie kliknięcie klawiszy, których kolejność, ilość, ani jakość nie miała znaczenia. Wystarczył sam fakt zaistnienia kilku kliknięć. Potem tylko nasłuchiwanie odgłosów ze słuchawki. Jeden głuchy sygnał, drugi głuchy sygnał, trzeci głuchy sygnał… Eh. Widocznie faktycznie było to jedynie szmel—
— Halo? — rozległ się głos w słuchawce. Niski, chłodnawy, lekko chropowaty. — Jest tam kto?
— Czy dodzwoniłem się do agencji—
— Agencja detektywistyczna Chmielwersum, tak. — Osoba po drugiej stronie kabla od razu weszła na nieco bardziej entuzjastyczny ton. — Czym mogę służyć?
— Mam pewne… Jak to ująć… Nietypowe zlecenie.
— Głównie takie przyjmuję. Chociaż pewnie już o tym wiesz, skoro znalazłeś do mnie kontakt. Niech zgadnę, Fundacja?
— Skąd pan to—
— Mam z nimi dosyć… biznesowe relacje. Poza tym żaden pan, co najwyżej inspektor. Nigdy nie lubiłem tego tytułu "pan", ale to inna sprawa. Masz jakieś konkrety czy mam się do ciebie przejść i je z ciebie osobiście wydusić?
Damian przełknął nerwowo ślinę, po czym rozejrzał się, czy nikt go nie widzi.
— Wyduszanie konkretów nie brzmi zbyt przyjemnie, więc—
— Oj tam, to nic takiego. Zresztą i tak już cię namierzyłem. Zaraz u ciebie będę.
— Zaraz, ale jak t—
Sygnał jednak padł. Rozległ się głuchy pisk, a potem cisza. Zrezygnowany mężczyzna odłożył słuchawkę i już zmierzał w stronę swojego domu, kiedy nagle pojawiła się przed nim cienista sylwetka.
— Dzwoniłeś? — rozległ się głos z mroku.
— Czyli jednak faktycznie tu przyszedłeś, inspektorze.
Wielkolud wszedł w pole światła z lampy. Przewyższał swojego klienta o niemal ponad głowę.
— Z czym dokładnie chcesz, żebym ci pomógł? Co prawda nie miałem zbyt sporo klientów, jeszcze, ale wiesz… Nie spodziewałem się wezwania przez fundacyjnych tak szybko. No i też nie wygląda to jak typowa placówka… Niech zgadnę, prywata?
— Ta… można tak powiedzieć. Ale może nie gadajmy o tym tutaj, um… — Damian szukał słowa.
— Wystarczy Chmiel — odezwał się nagle ten wyższy.
— Możemy to przegadać u mnie? To trochę… — Damian podrapał się łysej potylicy. — delikatny temat.
— Takimi także trzeba się kiedyś zająć, racja? — dodał z lekką goryczą w głosie.
Nie chciał zabrzmieć w ten sposób, ale jego ton mimowolnie się zmienił. Widocznie pewne naleciałości z przeszłości nigdy nie odchodzą.
Mieszkanie nie było największe, ale wyglądało dosyć przytulnie. Przez drzwi wejściowe wchodziło się do małego przedpokoju z półką na buty i szeregiem wieszaków na ścianie. Zgodnie z wymogami dobrego wychowania, poza rzeczami należącymi do gospodarza, znalazły się tam ciężkie, świeżo wyczyszczone buciory i stary, skórzany płaszcz.
Korytarz z kolei prowadził do zakrętu oraz salonu naprzeciw dalszej ścieżki. Spory pokój, a w nim meblościanka, telewizor na dedykowanej mu półce, kanapa i dwa fotele w podobnym, szarozielonym wzorze oraz aneks kuchenny. Dodatkowo w części bardziej przeznaczonej do gotowania znajdował się także kwadratowy stolik z czterema krzesłami. Na jedno z nich wskazał Damian, polecając Chmielowi, by zajął swoje siedzisko.
Detektyw usiadł, a gospodarz zaparzył wodę na herbatę. Gdy rozległ się znajomy gwizd, do dwóch kubków trafiły saszetki jakiegoś zielonego Liptona oraz odpowiednia porcja wrzątku. Parujące napoje trafiły na blat, a Damian wreszcie zajął swoje miejsce przy stole. Początkowo uciekał wzrokiem od swojego zleceniobiorcy, zarazem nerwowo potrząsając nogą.
— Więc… — odezwał się Chmieliński po wzięciu małego łyku gorącej herbaty. — co dokładnie chcesz, bym dla ciebie zrobił? Raczej nie zaprosiłeś mnie na herbatę i plotkowanie, racja? Chyba że chcesz posłuchać jakichś plotek z placu boju, czemu nie.
— Ja… — odezwał się niepewnie Damian, jednak szybko urwał wypowiedź. — Przepraszam, to po prostu… dosyć ciężki temat. Kilka długich chwil zajęło mi przemożenie się, aby w końcu zadzwonić i… To dla mnie dalej jest dosyć nierealne.
— Jak cała rzeczywistość, w której żyjemy, racja? — Wzruszył ramionami. — Wiesz, po latach przepracowanych w Fundacji ciężko się dziwić, gdy człowiek widzi nowe, niespotykane nigdy dotąd fenomena. Bóstwa, cyborgi, demony, kryptydy… Świat jest naprawdę różny.
— Różny, ale i bolesny — odezwał się nagle Damian. — Ledwo pomyśleć, ile niektórzy ludzie muszą się bezsensownie wycierpieć, zanim znajdą spokój… A problemy i tak się nie kończą.
— Mówisz to w kontekście swojej pracy w Fundacji czy o życiu z nią? — Jakub wskazał kciukiem na zdjęcie w ramce stojącej na jednej z półek. Przedstawiała łysego, średnio umięśnionego mężczyznę, który teraz siedział i obserwował kubek herbaty, a także kobietę o długich, bujnych, rudych włosach. Zdecydowanie niższa od niego i zdecydowanie nie było jej teraz w domu. — Bo jeżeli jednak o nią, to możliwe, że w końcu zaczniemy dochodzić do konkluzji, czemu tu jesteśmy.
— No cóż, jeżeli chodzi o takie sprawy, to jest to nieco… — Zawiesił się na moment. Szukał słowa. — eh, skomplikowane. Jak zresztą wszystko w tym zaułku boleści. Przepraszam za to, że tak mało mówię, po prostu… To nie jest łatwe. Po prostu chcę, by Karolina mogła być wreszcie szczęśliwa.
— Co zatem staje wam na drodze? Nie zrozum mnie źle, ale… — Chmiel uśmiechnął się krzywo. — Obawiam się, że nie jestem najlepszą osobą do porad miłosnych ani naprawiania związków. Moje perypetie z tym tematem są bardziej niż nieprzyjemne, a w dodatku mam je dawno za sobą.
— Nie, nie, chodzi o to, że ja… my… Um… Mamy problemy nieco innej natury. Może i dosłownie natury. Bo ja z Karoliną chcemy, no… Dorobić się potomka. — Mówiąc to, znowu odwrócił wzrok od rozmówcy. — Tylko mamy pewne problemy. A lekarze nie są zbytnio pomocni.
— To znaczy? Jakby, jest tu tylko nasza dwójka. Jeżeli masz pewność, że ściany nie mają uszu oraz zaufanie do mnie, to możesz mówić, co tylko dusza zapragnie. — To zdanie Jakub podkreślił rozprostowaniem rąk, wskazując na otaczające ich granice pomieszczenia. — Najwyżej musisz się mierzyć z moimi komentarzami.
— Problem jest w tym, że nie możemy mieć potomstwa — wypalił Damian. — Karolina ma… pewne problemy zdrowotne. Próbowaliśmy pomocy u różnych specjalistów, nawet tych polecanych od Fundacji, ale za każdym razem… Bez skutku.
— I jak dokładnie myślisz, że mogę pomóc? — Chmiel spojrzał na niego nieco zmieszany. – Nie łatwiej byłoby jakiegoś dzieciaka przygarnąć z sierocińca?
— No… Rozmawialiśmy o tym kilka razy, ale… Karolina po prostu… To trochę skomplikowane. Głównie związane z naszą przeszłością i… nie wiem, czy mogę o tym mówić. Po prostu… Chcę pomóc spełnić jej to jedno marzenie. To wszystko.
– I czego ode mnie oczekujesz?
– Na pewno coś masz. Magiczna sadzonka, zaczarowana biżuteria, może jakieś błogosławieństwo, może jakiś czar… Wiesz… Masz cokolwiek…?
W głosie mężczyzny wyraźnie było słychać nadzieję, że istnieje pewne szanse, jakieś mistyczne rozwiązania na jego problemy. Jednocześnie jednak ten ton musiał walczyć o pozycję z desperacją, miażdżącą świadomością nieuniknionej porażki, brakiem ucieczki od bolesnej rzeczywistości. Zwłaszcza załamanie głosu na końcu i przeciągający się ton pytania.
— No cóż, przyznaję to z bólem serca, ale ja nie mam żadnego asa, który by ci pomógł — zaczął inspektor, po czym przyciągnął do swojej dłoni notes, przed chwilą schowany w płaszczu. — ale jest ktoś, kto mógłby pomóc. Inne bóstwo, bardziej powiązane ze sprawami jak miłość i płodność… Tylko bym musiał się trochę przejść.
— I to znaczy, że jest chociaż cień szansy na to, by w końcu… Jak to określi—
— Tak, istnieje szansa na to, byście zrobili sobie dziecko — wciął się Chmiel. W międzyczasie wstał i ruszył w stronę drzwi wejściowych. — No to jakby co, jesteśmy w kontakcie. Postaram się uwinąć ze wszystkim w miarę szybko, tylko licz na najlepsze.
I przygotuj się na najgorsze, dodał w myślach Jakub. Schodząc po klatce schodowej, spotkał nieco znajomą postać. Dużo niższa, długie rude włosy… Niewątpliwie musiała to być wspomniana wcześniej Karolina. Detektyw wolał jednak nie wchodzić z nią w bliższe interakcje na ten czas. Jak już, to jej gach powinien wszystko wyjaśnić.
Przeszukiwanie biblioteczki było nie tylko czasochłonne, ale i nużące. Sterty ksiąg, zeszytów, brudnopisów i albumów, porozsiewane bez składu po wszystkich regałach. Ktokolwiek ostatni raz poszukiwał wiedzy w tym pokoju, musiał zapomnieć o porządkowaniu tego wszystkiego. Jedna wielka mieszanka — a to dzienniki z wypraw, a to encykliki o botanice z jednego wymiaru, a to książki kucharskie z jakiejś innej kultury, a to kopie traktatów z Fundacją, a to jeszcze coś innego…
Faktem jest jednak to, że nawet solidne porządki i poukładanie wszystkiego względem ogólniejszych kategorii, dokładniejszej treści, alfabetu i ważności by nie pomogło. Trzymanie tego wszystkiego w formie papierowej jest zwyczajnie niepraktyczne, uciążliwe i zajmowało sporo czasu i miejsca na utrzymanie wszystkiego w porządku. W dodatku problemem był też ograniczony zasięg. Gdyby tylko można byłoby utrzymać wszystkie te zapiski w bardziej kompaktowy i mobilny sposób…
Chwilowo jednak nie to było problemem, tylko sięgnięcie na najwyższą półkę. Nawet z pomocą taboretu i stojąc na palcach, Jakub ledwo sięgał notatnika, który mógł wyglądać jak ten, którego właśnie potrzebował. Toż to miało z ponad trzy metry wzrostu, aż ciężko pomyśleć, jak jego poprzednicy musieli sobie tu radzić. Ta przelotna myśl i moment nieuwagi skutecznie jednak pozwoliła na ziszczenie się nieszczęściu.
Stołek zatrząsnął się pod wpływem zbyt szybkiego, zbyt instynktownego przejścia w stanie na pełnych stopach, a potem wywrócił się wraz z Jakubem. Tuż po runięciu detektywa na ziemię, razem z nim pospadały różnorakie woluminy, których próbował się złapać podczas upadku. Tuż po chwili Chmiel leżał zasypany w stercie papieru i tektury.
Po momencie poświęconym na zagłuszenie tępego bólu na całym ciele Chmieliński zaczął się powoli wygrzebywać spod sterty. Widmo Księżyca obniżające przyciąganie grawitacyjne zdecydowanie pomogło w całości, jednak i tak by się nie udało tak szybko wyjść, gdyby nie pomoc kogoś, kto właśnie wszedł do pokoju.
— Wszystko dobrze? — rozległ się znajomy głos.
— Bywało lepiej, chociaż książki przynajmniej nie są tak agresywne — powiedział inspektor, uśmiechając się pod nosem.
Gdy w końcu udało mu się wyleźć, ujrzał swoją wybawczynię. Ubraną w ubrudzony od pyłu i farb, ciemnoszary fartuch, jasnożółtą koszulę oraz wytarte, też nieco brudne dżinsy w kolorze czerni. Dodatkowo podstawowe obuwie ochronne i okulary do czytania, teraz osadzone na potarganych, brązowych włosach splątanych z tyłu w warkocz. Pomogła Jakubowi wstać, łapiąc go swoją delikatną dłonią. Chude palce, miękka skóra, troskliwy dotyk. Czuć, że należą do kogoś, kto niemal całe życie spędził na rękodziele.
— Dzięki, Krysia — odetchnął Chmiel, prostując się. — Bez ciebie pewnie bym się wygrzebał… trochę później.
Nawet i dobrze, że nie był tutaj sam. A to z powodu, że Krysia, a właściwie Chrystofia, przejęła po odejściu Tamy jej rolę i obowiązki. Zwykle siedziała w warsztacie i obrabiała biżuterię na zlecenia z różnych stron. Ciężkie czasy, praktycznie niekoniecznie olbrzymie bóstwo potrzebowało w taki sposób promować swoje wierzenia.
— Tak wygodne było to posłanie z zeszytów? Jakbym wiedziała, że tak się lubisz obijać, to bym cię nimi dawno zasypała — odpowiedziała kobieta z uśmiechem pod nosem.
— To może i nawet lepiej, że korzystasz tutaj tylko z warsztatu. Chociaż gdybyś musiała znosić moje tłuczenie w manekiny…
— Wtedy bym się rewanżowała w stukaniu dłutem w rudy. Oko za oko… Chociaż moje akurat szkoda byłoby tracić. — Przymknęła jedno oko, zaciskając mocno powiekę. — Ty z kolei już raczej nie możesz pozwolić sobie na stratę kolejnego, co?
— A tam, wygrzebałbym się z tego. I tak sobie musiałem sobie radzić bez nich, więc wiesz, nie robiłoby to dużej różnicy.
— Ah tak, czyli to jest ta cała "męska duma".
— Nazwałbym to raczej dumą bez określonej płci. Zresztą, nie powinnaś wracać do pracy? Fajnie się gada, ale może lepiej odłożymy to na czas fajrantu, co?
— Znowu cię goni robota? To dlatego szukałeś kontaktu do… — Kobieta wzięła trzymany w drugiej ręce Jakuba zeszyt i otworzyła na zaznaczony przez palec stronę, po czym zarumieniła się lekko. — Wow, nie spodziewałem się po tobie takich—
— To tylko do zlecenia. Potrzebuję błogosławieństwa albo jakiejś dedykowanej biżuterii.
— To czemu się nie odezwałeś do mnie?
— Potrafisz zrobić pierścionek powodujący ciąże? Potrzebuję do zlecenia — Po chwili milczenia i widoku zbitej z tropy miny Krysi, dodał: — Jeden zero. Wisisz mi piwo.
— No, nie jest to szczególnie konwencjonalne zaproszenie na randkę, ale też mogę je przyjąć.
Chmiel tylko roześmiał się pod cicho. Tęsknił za rozmowami tego kalibru. Po chwili jednak uspokoił oddech oraz wziął odpowiedni zeszyt.
— Jak masz jeszcze jakieś dowcipy, to możesz mi je powiedzieć potem – odrzekł. – Posiedzimy, pogadamy, może i coś ugotuję…
— I czym to się różni od propozycji spotkania kochanków?
— Że nie potrafię kochać, a teraz będę znikał.
Gdy Chmiel, cały już ubrany i gotowy, wchodził w portal, przy czym odkrzyknął tylko:
— Tylko uważaj na pył! Cholerstwo strasznie wchodzi we włosy.
— A ty postaraj się nie umrzeć! — odpowiedziała jego przyjaciółka, machając na pożegnanie.
Szanse na śmierć wydawały się dosyć niskie. Trzeba przyznać, że zarówno teren — płaski, mocno zarośnięty i pokryty gęstym lasem — jak i również klimat, na który składały się intensywne opady deszczu i wysokie temperatury, nie były najwygodniejszym terenem do pieszych wycieczek. Plusem był jednak faktyczny brak zwierząt, zwłaszcza drapieżników. Czasami tylko gdzieś tam nad koronami drzew przeleciała papuga albo inne ptactwo.
Dla Chmiela, po tylu latach, było to nawet przyjemne. Nie było walczenia z dziwnymi stworzeniami, nikt nie chciał na niego napaść z karabinem, nic nie próbowało go pożreć. Po prawie wieku użerania się z kryptydami, złodziejami, demonami, mordercami… Nic tylko przejść dosyć spore połacie dziwnie znajomego terenu i pogadać z… ktokolwiek się tam znajduje. Może nawet obędzie się bez żadnych kompli—
— Stać! — powiedział jeden głos, ukryty gdzieś za pniem drzewa.
Jednak z komplikacjami. Czyli wszystko po staremu.
— Nie możesz przejść dalej, zgodnie z poleceniami Szefa! — odezwał się ten sam osobnik. Nadal nie chciał się pokazać.
— Jakie to konkretnie polecenia? — spróbował wejść w polemikę Chmieliński.
— No… Że nie możemy nikogo wpuszczać na nasz teren bez pozwolenia — odpowiedział ten nieco mniej pewnym siebie głosem. — Tak mówił Szef.
— To nie możesz spytać swojego Szefa o pozwolenie?
— Nie mogę od tak zejść z warty. Dopóki nikt nie przyjdzie na zastępstwo, to mam tutaj siedzieć i pilnować tego skrawka granicy — nagle się jakby ożywił.
— A gdybym ja sam wszedł i spytał twojego przywódcę o pozwolenie na wejście?
— No… A jak nie pozwoli? — zauważył ukryty strażnik.
— To sobie pójdę, proste. Może nawet w nieco innym kierunku, to już się wtedy nie spotkamy.
— No niby brzmi to logicznie… Ale skoro nie masz pozwolenia, to czemu mam pozwolić ci wejść, by uzyskać pozwolenie?
— I widzisz? Tworzy się paradoks logiczny. Jedyną inną opcją byłoby wasze opuszczenie posterunku, ale to też jest niemożliwe. Więc mamy scenariusz, gdzie nie mogę przekroczyć granicy waszego terenu.
— No… Jakoś tak by wychodziło… — Odpowiedział zmieszany głosik.
— A gdybym na przykład nie przekroczył waszej granicy, a i tak znalazł się na waszym terenie? — zaproponował Jakub. — To by dalej łamało polecenia?
— Chyba… Nie rozpatrywałem takiego przypadku… Poza tym, jak miałbyś to zrobić? Przecież to niemożli—
Nie minął nawet ułamek sekundy, a inspektor znalazł się kilka metrów w głąb terenu strzeżonego.
— Nie ma nic niemożliwego, jak się jest bóstwem. To znaczy, chyba nie ma — odkrzyknął na odchodne Chmieliński, po czym ruszył w dalszą trasę.
Im dalej w stronę widocznej bardzo w oddali świątyni, tym bardziej ewoluowało otoczenie. Drzew było coraz mniej, a coraz więcej małych chatek. Większość z nich ledwo co dobijała do metra wysokości. Mieszkańcy tych małych domków nie byli jednak nigdzie widoczni. Może zajmowali się pracą poza swoimi domostwami, a może wręcz przeciwnie — chowali się w nich, ukrywając przed potencjalnym zagrożeniem ze strony nieznajomego olbrzyma.
Lokatorzy małej wioski pojawili się dopiero po nieco ponad minucie marszu. Małe futrzaki o wyglądzie podobnych do niedźwiedzi z bardziej ludzkimi twarzami mierzyli wysokością około pięćdziesiąt do sześćdziesiąt centymetrów. Ubrani w proste szaty, próbowali zaatakować Chmiela za pomocą patyków.
— Obawiam się, że to może nie być najskuteczniejsza metoda — powiedział nieco rozbawiony Jakub. Badyle ledwo co go szturchały, nie mówiąc o poważniejszych ranach.
— Wdarłeś się na nasz teren, intruzie! — Zakrzyknął agresywnie jeden osobnik z kilkuosobowej grupy. Razem wszystkich było z siedmiu albo ośmiu dzielnych obrońców. — Nie poddamy się bez walki!
— Mir, my nawet wojownikami nie jesteśmy, przecież wiesz — szepnął jednej z nich do swojego odważnego kolegi.
— Bez znaczenia! Szef kazał nam bronić wioski, więc to robimy!
— Właściwie to nie kazał — sprostował inny lokalny mieszkaniec. — Średnio nawet wiemy, jak się walczy. Nigdy tego nie robiliśmy.
— A tamci od pilnowania granicy? — Jakub wskazał ręką stronę, z której przybył. — Oni się lepiej znają?
— Gdzie tam, tylko odstraszają nieproszonych gości. Zazwyczaj. Nie mamy żadnych wrogów dzięki ochronie ze świątyni, więc…
— Świątynia, powiadasz? Czy ma to jakieś powiązania z… — Chmieliński przewertował kartki zeszytu, po czym kucnął i pokazał szkice małej zgrai. — Nią?
— To prawdopodobnie będzie wiedzieć szef.
— Nie pomagaj mu! — krzyknął ten najbardziej rwący się do boju. — To intruz!
— No dalej, już i tak nic nie zrobimy. Szef tu pewnie idzie — odpowiedział jego spokojniejszy kolega, po czym zwrócił się do detektywa. — Czy jeżeli, wiesz, pomożemy ci, to sobie pójdziesz?
— Oczywista sprawa, potrzebuję tylko dotrzeć do waszej świątyni. Gdzie spotkam tego waszego Szefa?
— Ta największa chatka pośrodku. Pewnie stoi przed nią i nas obserwuje.
— No to się czas zbierać. — Jakub rozprostował nogi i poszedł we wskazanym kierunku. — A no i przepraszam za to zamieszanie, mam nadzieję, że nie narobiłem za dużo kłopotów.
— Zależy, kogo się spyta.
Szaman odbiegał wyglądem od reszty plemienia. Jego futro było dłuższe i bardziej szarosiwe niż brązowobrunatne, jego szaty były bardziej w kolorze czerwieni i dłuższe. Co więcej, idąc, podpierał się o nieco wyższą od niego laskę wykonaną z patyka owiniętego piórami lokalnego ptactwa i barwnymi nićmi. Człapał powoli, a Chmiel próbował dotrzymać mu kroku. Przy tej różnicy wzrostów nie było to proste.
Już nawet nie aż tak daleko widać było olbrzymią piramidę. Zbudowaną z cegieł z czarnego kamienia, który nieco poblakł w świetle słońca, prezentowała się, tak czy siak, majestatycznie. Sięgała na kilkadziesiąt metrów w górę, z małym, niegasnącym ogniskiem na szczycie. Całośćpokrywały runy i ryciny najpewniej powiązanych z nią bóstw oraz ich wyznawców, co jedynie dodawało klimatu tajemnicy i uroku.
Przechadzka, jakkolwiek była przyjemna, to również nużąca. Już kilka razy Jakub próbował zaproponować przywódcy plemienia, że może go wziąć na ręce i w ten sposób zaprowadzić do budowli — co naturalnie było o wiele szybsze — ale ten notorycznie odmawiał. Pozostało zacisnąć pasa i przeboleć tę krótką chwilę powolnych, drobnych kroków.
— Na pewno nie chcesz przyjąć mojej oferty? — odezwał się niski kapłan. Pytał o to samo już kolejny raz.
— Której dokładnie? — mruknął detektyw. — Tej o pozostaniu z wami i dołączeniu do wyznawania Mirei, tej o zostaniu wyznawcą Mirei i głoszenie nowej prawdy, czy tamtej o dołączenie do waszego wyznania Mirei, aby pomóc wam dbać o czystość i bezpieczeństwo świątyni? Czy może raczej tej o zostaniu kolejnym wyznawcą i rozesłaniu nowiny po wszystkich ludziach i nieludziach, z którymi mam kontakt?
— No cóż, kiedy tak to ujmujesz… — Szaman zamyślił się na moment. — Chcesz do nas dołączyć, ale otrzymać jakieś inne zadanie? No cóż, na pewno coś—
— Nie chcę do was dołączyć — uciął mu Chmieliński. — Już mówiłem.
— Na pewno nie chciałbyś jeszcze tego przemyśleć? Nie jest u nas tak źle. Dzięki opatrzności Mirei jest tu bardzo spokojnie.
— Już tłumaczyłem, że sam jestem bóstwem — westchnął Chmiel. — Może i mam w sobie resztki ludzkiego ciała, ale to nie znaczy, że mogę być wyznawcą innego boga. Tak to wszystko działa i tyle.
— Nie wyglądasz na bóstwo — stwierdził bezrefleksyjnie futrzak.
— Nie sądziłem, że da się wyglądać albo nie wyglądać na bóstwo. Wiesz, zmiennokształtność, zmiana formy w zależności od wierzeń, cały bajzel z magią, te sprawy. Równie dobrze mógłbym pokazać na tamto — Wymownie pokazał palcem. — drzewo i powiedzieć, że wygląda mi na patrona owadów.
— Nie sądzę, żeby było to możliwe.
— Więc czemu nie przyjmiesz do wiadomości tego, co próbuję ci uświadomić od dziesięciu minut? Nawet nie próbuję cię przekonać do nawrócenia ani nic, tylko próbuję dojść do porozumienia.
— Co z tego osiągniesz? — spytał czarodziej z niewinnością w głosie.
— Właściwie teraz to już nic. Jesteśmy u progu drzwi.
Faktycznie. Przed detektywem i liderem rozciągały się ogromne, pewnie i ciężkie wrota. Całość sięgała na jakieś trzy, może cztery metry wysokości. Drzwi były ciemniejsze niż reszta konstrukcji, w charakterystycznym wycięciem na środku. Głębsze niż rycina, bardziej sześciokątne, pomalowane na ciemny fiolet. Środek dziury znajdował się dokładnie tam, gdzie wrota się rozdzielały.
— Wygląda na to, że potrzeba tu jakiegoś klucza — stwierdził Jakub po chwili przyglądania się. — Wiesz może, co będzie tutaj potrzebne?
— Wiem — powiedział krótko szaman.
— A mogę prosić o ten… przyrząd?
— Jeżeli zgodzisz się dołączyć do kultu.
W odpowiedzi Chmiel wyjął i rozwinął szablę, po czym podniósł się na platformie z ziemi. Wsadził ostrze w szparę, po czym machał nim, próbując wyczuć zatrzaski. Znalezione, wycofywał do pozycji zamkniętej, po czym przechodził dalej. Gdy już wszystkie zapięcia zeszły, detektyw tą samą mocą Widma Ziemii pchnął ogromne wrota, wpuszczając światło dnia do środka.
— Jak to zrobiłeś? — spytał zszokowany tubylec. Ciężko było mu ukryć swoje niedowierzanie.
— Mam sporo sztuczek w rękawie. Lata treningów, więcej lat praktyki oraz wrodzony spryt. Bez tego w życiu nie dotarłbym do apoteozy, racja?
— Ale jeżeli jesteś bóstwem… to, czego chcesz od Mirei, jeżeli nie jest to kradzież mocy albo złożenie ofiary? — Spojrzał ze strachem w oczach na Jakuba. — Jesteś jakiś maniakiem i nieświadomie ci pomogłem? Czy ja właśnie dokonałem zdrady? Proszę, pow—
— Spokojnie, jestem niegroźny — powiedział Chmiel. — Tylko wykonuję dla kogoś zlecenie i potrzebuję przeprowadzić… biznesowe rozmowy z Mirei. Tylko kwestia błogosławieństwa dla jednej osoby, wiesz, jak to jest. Znaczy, pewnie nie wiesz, ale… Eh. — ruszył w głąb mroku.
— Skoro masz tak wielką moc, to czemu dalej pracujesz i pomagasz ludziom? — Dalej zszokowany, niekoniecznie wystraszony. — Nie powinieneś pławić się w ich wierze i obżerać się tym, co składają ci jako dary?
— Ktoś musi pokazać, że pomoc może nadejść, racja?
Prawdziwa zawartość świątyni kryła się dopiero pod nią. O ile parter był tylko pustym miejscem z małym ołtarzem i schodami za nim, to u ich stóp rozrastała się ogromna grota. Wielka, pusta przestrzeń o ścianach z jasnego, wilgotnego kamienia. Gorzej jednak było z podłożem, które wyglądało jak tor przeszkód z wielkim basenem magmy na dole.
Chmiel nachylił się nad krawędzią. Bez wątpienia między obecnym poziomem, który można chyba określić podłogowym, a powierzchnią żaru było z dwadzieścia metrów. Ile to tam było… dziewięć i osiem? Kilka szybkich kalkulacji w głowie… No, jakieś dwie sekundy na reakcję w przypadku upadku. A to tylko tutaj. Przy słabszej grawitacji więcej.
Reszta terenu rozciągała się dopiero gdzieś hen daleko, na drugim brzegu. Żadnego mostu, żadnego prostego przejścia, pozostawała jedynie sterta porozrzucanych skrawków terenu. Ukrytych przejść nigdzie nie dało się wyczuć, wszędzie tylko lite grunty. Przelecieć nad tym ciężko — jedyną opcją byłoby zastosowanie mocy Widma Wiatru, ale przy tak gorącym powietrzu, jest zbyt duże ryzyko przypadkowego zapłonu. Tak właściwie najłatwiej byłoby stworzyć nowy most samodzielnie, ale… Eh. Trzeba mieć trochę rozrywki w życiu.
Jakub wyjął z kieszeni bandaże ochronne, ale tym razem niekoniecznie w celu walki. Potem wycofał się o trzy, głębokie kroki, szybki rozbieg i pierwszy skok. Krótki lot nad falą żaru i bezpieczne, o ile można je tak nazwać, lądowanie na pierwszej kolumnie. Stąd kolejny skok, kolejne lądowanie. Tym razem jednak filar zachwiał się lekko, wydając z siebie zatrważające odgłosy. Dla pewności inspektor musiał przykucnąć, by nie doprowadzić do większej destabilizacji.
Trzęsienie ustało, a kolejny filar był o wiele dalej niż poprzedni. Z sufitu za to zwisał gruby sznur wykonany z jakiegoś ciemnego, migoczącego materiału. Widocznie trzeba było teraz zaufać nie tylko swoim własnym nogom. No to co — krótki krok w tył, potem szybkie wybicie się i złapanie liny w powietrzu. Sznur rozhuśtał się tak, jak oczekiwany, a Chmiel próbował przewidzieć moment najlepszego wypuszczenia uścisku. W końcu postanowił — na odpowiedniej wysokości poluźnił palce, przygotował nogi do pozy na lądowanie i przetoczył się kawałek na dłuższej platformie. Był bezpieczny. Na chwilę.
Rzecz w tym, że grunt przechylał się pod jego nogami. Tym razem jednak był to projekt celowy — duża platforma była usadzona na łańcuchu i przechylała się w przewidywalny sposób, czyli strona z dodatkowym ciężarem leci w dół. Najlepszą opcją, wybraną przez detektywa, było stanięcie na środku i… No właśnie. Kolejnych kilka platform wprost roztaczało się przed nim, jednak te były o wiele mniejsze. Nie będzie czasu ani miejsca na rozbieg. Teraz tylko wybił się mocniej, a potem skakał susami z jednego filaru na drugi. Jeden skok, drugi skok, trzeci, czwarty, piąty… Ledwo wyhamował na końcu. Gdyż koniec był pusty.
Żadnego kolejnego filaru, żadnego kolejnego miejsca na skok, nic. Co właściwie teraz? Przed sobą Jakub nie miał pozornie żadnych możliwości. Kolejny filar był daleko dalej, zdecydowanie za długo, aby taką odległość przeskoczyć, z sufitu również nic nie zwisało. A gdyby jednak… Oh. A więc to poziom znowu wzrósł drastycznie.
Część ściany obok była pokryta gzymsami. Całą stertą małych gzymsów, ułożonych najwyraźniej chaotycznie. Nie wygląda to szczególnie pewnie… Cóż, jakby cokolwiek tutaj miałoby wyglądać bezpiecznie. Zostało ryzyko. Wybicie tym razem było o wiele gorsze, przez chwiejącą się podłogę, ale cudem się udało. Chmiel instynktownie przyparł się do ściany, łapiąc się mocno tego, co się dało, po czym zaczął przesuwać się powoli w bok. Jedna ręka w prawo, jedna noga w prawo, druga dłoń w prawo, druga stopa w prawo. Powoli, szurając podeszwami o skalny grunt, zbliżał się do celu. Po kilku chwilach, w momencie jak już wszystkie stawy w palcach zaczynały piec coraz mocniej, stopnie się skończyły. To będzie okropny wybór.
Jakub odepchnął się jedną stroną od ściany, zaciskając uściski na drugiej. Ostatecznie obróciło go to plecami do ściany. Lewą stroną ciała z powrotem na chwilę złapał się powierzchni za nim. Palce zaciśnięte na chwytakach ze ściany, pięty oparte na podporach pod nim. Wdech, wydech, a potem skok na najbliższy słup, wokół którego Chmieliński jedynie złapał się, obrócił i poleciał dalej, torem przekręconym o dziewięćdziesiąt stopni.
Tym razem lądowanie było na półkuli. Podłoga, mocno zaokrąglona i dziwnie śliska, nie była najlepszym miejscem do utrzymania równowagi. Ilekroć detektyw wstał, tylekroć po chwili jego nogi się rozjeżdżały na boki. Trudno było utrzymać stabilną pozycję, ale przy odpowiednim rozchyleniu… Bingo. Jakoś się udało stanąć, nawet i bez podpierania się rękami. Jeszcze tylko ostatni skok, z dodatkowym obrotem w powietrzu dla popisu i wylądowanie na drugim brzegu. Nareszcie stabilnie.
— Brawo! Tak! — rozległ się rozentuzjazmowany głos. — Na to liczyłam, dzielny rycerzu! Nareszcie ktoś z prawdziwą gracją i wyczuciem! Czekałam na kogoś takiego od tak dawna… Nareszcie ujrzałam godnego kandydata, tak!
Chmiel tylko uśmiechnął się i ukłonił uprzejmie w podzięce za te pochwały. Wszystkie wydobywały się od małej, włochatej kulki mieniącej się barwami i brokatowym połyskiem. Biegała wesoło wokół na swoich krótkich, grubych nóżkach. Nieco inaczej wyglądało to w notatkach, ale bezsprzecznie stanął przed poszukiwaną Mirei.
Nie miała tu nawet najgorzej — trawa była bujna i zielona, gdzieniegdzie małe krzaki z owocami. Co ważniejsze, za posłaniem w kształcie tronu widać było schody prowadzące na powierzchnię, pewnie zarezerwowane tylko dla tych wtajemniczonych.
— Coś… nie tak — powiedziała, wyrwana ze stanu rozkoszy. — Wyczuwam w tobie coś dziwnego.
— Oh, każdy by się trochę zmachał, gdyby skakał nad polem stopionych głazów, racja? —odparł Chmiel. — No i może ubranie mi się gdzieś zapaliło, ale wątpię.
— Nie, to coś… innego.
Mirei podbiegła niżej, obwąchując go. To było… dziwne. Nie miała żadnego nosa ani nic, a i tak Jakub czuł, jakby ze wszystkich stron coś próbowało przeanalizować wszystko, co się dało. Głównie na podstawie zapachu.
— Inne bóstwo? — spytała zdziwiona? — Ale czemu tutaj? Ostatnio takiego gościa miałam dziesiątki lat temu.
— A bardziej przyziemnych gości?
— Choćby dwa dni temu. Ale chyba nie jesteś tu, aby uciąć sobie gadkę przy herbatce, prawda?
— Dobra uwaga, nareszcie ktoś to rozumie — Chmieliński szybko wrócił do swojego typowego tonu. — Przybywam w celach bardziej… Potrzebuję błogosławieństwa, które szczególnie bogini miłości i płodności na pewno może udzielić.
— A co, zapatrujesz się na poto—
— Ja nie — szybko wciął się inspektor. — ale pewna inna osoba tak. Widzisz… Ona nie może mieć dzieci. I jest to coś, czego pragnie z głębi serca. A ja tylko robię to, w czym jestem najlepszy, czyli pomagam. Więc jakby… Jest jakaś szansa?
— Szanse są zawsze, tylko… Możemy mieć minimalny problem.
— Zawsze coś, racja? — powiedział sarkastycznie Jakub. — Jaki dokładnie jest to problem i, co ważniejsze, jak go przemóc?
— Widzisz… — zaczęła ostrożnie. — Błogosławieństwa są dosyć delikatne. Zwykle można je po prostu nałożyć na przedmiot i w ten sposób przenieść interwencję z bóstwa na osobę, ale w tym wypadku… Mamy do czynienia z delikatnymi sprawami. Mogę jedynie pomóc osobie, o której mówisz, w sposób bezpośredni. A to znaczy—
— To znaczy, że albo trzeba ciebie zabrać stąd, albo klientkę zabrać tutaj, tak?
— Chociaż wolałabym tu zostać… To tak, można tak to ują— Już znikasz? — spytała nieco zmieszana, widząc otwierający się portal.
— Wolę załatwiać rzeczy od razu. Wrócę i… wtedy zobaczymy.
Po chwili uporczywego pukania, Damian w końcu poszedł do drzwi. Po upewnieniu się co do siły węzła szlafroka przekręcił klucz w zamku i szarpnął za klamkę.
— Człowieku, wiesz, która jest godzina? — warknął, nie kryjąc irytacji.
— Po pierwsze, określanie mnie człowiekiem nie jest zbyt precyzyjne, zwłaszcza z poczuciem, jak moje ciało odczłowiecza się z każdym dniem. Po drugie, coś koło drugiej trzydzieści w nocy — odpowiedział stoicko Chmiel. — Po trzecie, mamy problem.
— I naprawdę chcesz go rozwiązywać w środku nocy? — Damian spojrzał zmieszany.
— Gdyby tak nie było, to bym tu nie przychodził, racja? No a poza tym wiesz, te wszystkie podróże między wymiarami… Czas się naprawdę wykoleja. Nie chciało mi się siedzieć i nic nie robić, czekając do jutra.
— Dlatego nękasz mnie po nocy? — mruknął zdenerwowany mężczyzna. — Gdybym wiedział, że spotkam takiego psychopatę…
— To dalej siedziałbyś w punkcie wyjścia, racja? — nonszalancko wtrącił mu się Chmiel, po czym wrócił do swojego poważniejszego tonu. — Zresztą i tak za dużo teraz nie zrobię. Warunki są takie, że po naszej rozmowie będę mieć sporo spraw do przygotowania, niezależnie od wyników.
Fundacyjny agent jeszcze na chwilę popatrzył na swojego najemnika, mierząc go wzrokiem.
— Na pewno nie da się tego zrobić jutro?
— Oczywiście, że możemy.
— W takim ra—
— Damian, ile jeszcze będziesz tam siedzieć? — dobiegł głos zza jego pleców. Stała za nim nieco niższa od niego kobieta w koszuli nocnej o długich, rudych włosach. — Z kim właściwie gadasz?
— Ins—
— Nie mów jej! — szepnął Damian.
— Na łeb upadłeś? — również cichy, acz zdenerwowanym tonem odpowiedział Chmieliński. — Musisz ją wprowadzić w ten plan tak czy siak. Radzę jednak zrobić to tak, aby nie dać Fundacji wiedzieć o naruszeniu Zasłony. O ile nie upadła tu lata temu.
— Karolina wie… kilka rzeczy. Z tym akurat jesteśmy bezpieczni.
— Nie jesteście jednak bezpieczni ze swoją rozmową. Wiecie, że wszystko słyszę? — wtrąciła się do rozmowy.
W reakcji Damian jedynie usunął się na bok, wpuszczając detektywa do mieszkania. Ten z kolei podał rękę partnerce swojego klienta i potrząsnął energicznie.
— Jakub Chmieliński. Detektyw międzywymiarowy. Bóstwo równowagi. Zajmuję się sprawami najróżniejszymi… W tym tą zleconą przez tego gagatka — pokazał kciukiem na mężczyznę za swoimi plecami. — Sprawa zlecona z panią.
— I to tak za moimi plecami? — spojrzała na Damiana, uciekającego spojrzeniem.
— No cóż, jak usłyszałem, co właściwie będę musiał zrobić… Nasze spotkanie było więcej niż nieuniknione. Nie było sensu go odwlekać ani pośpieszać.
— Nawet jakby wiązało się z przyjściem tutaj tak późną nocą?
— Nie jest to sprawa niecierpiąca zwłoki, gdyż wszyscy jeszcze żyjemy… — urwał na chwilę Chmiel, uśmiechając się dyskretnie. — Więc może przejdźmy już do rzeczy. Ale, chyba lepiej, żeby to Damian wszystko wyjaśnił, skoro to jego inicjatywa.
Karolina postąpiła kilka kroków i stanęła pod ścianą, twarzą w twarz ze swoim narzeczonym. Albo i mężem. Trudno właściwie powiedzieć. Widząc jego uciekający wzrok, złapała go za poliki i spojrzała prosto w oczy.
— No to jak, łysolu. Robimy z siebie głupków przed tym typem czy powiesz, o co chodzi? — powiedziała z dziwną pewnością w głosie. Trochę tak, jakby takie rozmowy przerabiali już setki razy.
— Tylko chciałem, abyś była szczęśliwa — mruknął, przyparty do ściany. Metaforycznie i dosłownie. — Ktoś w pracy dał mi cynk o pewnym bóstwie… Z którego pomocą moglibyśmy, wiesz… Doczekać się dziecka.
— I ten typ miał je zapewnić? — Karolina wskazała dyskretnie palcem w stronę Jakuba, a ten w odpowiedzi pomachał niewinnie ręką.
— Miał tylko dotrzeć do tego, kto to zrobi. Wiem, że powinienem ci powiedzieć, ale… — Wzruszył ramionami. — Nie ma żadnych ale. Widocznie po prostu dostałem ataku ciemnoty.
— Nie pierwszy, nie ostatni, racja? — spojrzała na niego wyrozumiale. — Po prostu postaraj zachować się mądrzej kolejnym razem.
— Zabawne, że po tym wszystkim, to ty teraz pouczasz mnie… Zasłużenie. — Odetchnął ciężko. — Chcesz to w końcu rozwikłać i mieć za sobą?
— A ty nie?
— W takim razie może chcecie usłyszeć o tej trzeciej sprawie? — wtrącił się Jakub. — Przepraszam za rujnowanie kontaktu, moje gołąbki, ale chyba sam zainteresowany mówił coś o nie marnowaniu czasu, racja?
— Ująłem to inaczej, ale fa—
— Sprawa jest prosta — nie dał mu dokończyć. — Błogosławieństwo można rzucić jedynie bezpośrednio na osobę przez to, jak układa się natura wszystkich spraw. A Mirei powiedziała, że średnio jej się chce ruszać ze swojego pałacu. Więc albo ją zmuszamy, aby dała się tutaj zabrać, albo Karolina musi iść ze mną na wycieczkę tam i z powrotem.
— Na pewno nie da się tego nijak wymusić? — zaryzykował Damian.
— Na pewno chcesz ściągać na siebie boski gniew? — odciął się Chmiel. Słysząc, a raczej nie słysząc żadnej odpowiedzi, dodał: — W takim razie wybór zostaje tylko jeden, czyż nie?
— Ale chyba nie oczekuje inspektor, że wyruszymy teraz, racja?
Jakub jedynie uśmiechnął się enigmatycznie. Karolina poczuła ciarki na plecach, a Damian westchnął boleśnie.
— Żartowałem tylko. Wyśpijcie się, zadzwońcie, jak będziecie gotowi. Ja pójdę… Bo ja wiem, może połażę i popatrzę na gwiazdy. Ładna dziś noc — powiedział, opuszczając lokal.
Kolejnego dnia, znowu przechadzka przez las, tym razem jednak niekoniecznie samemu. Mimo jednak tego towarzystwa i Chmiel i Karolina pozostawali w milczeniu. On nie miał zbytnio o czym gadać, ona nie była pewna, na jaki temat się odezwać. W końcu się przełamała.
— Więc… Co właściwie Damian o mnie mówił? — zapytała nieco nieśmiało.
— Nie za dużo — odparł Chmiel. — Tylko… Jak to określić łagodnie… Powody, dla których tu jesteśmy. Nie wnikałem w wasze prywatne życie.
— Przynajmniej ktoś. Czasami sąsiedzi tak wścibscy bywają, że to ledwo idzie w głowie pomieścić.
— Jestem zbyt zajęty, żeby zajmować się sąsiadami. Nawet, jakbym jakichś miał — odpowiedział Jakub.
— Czyli co, nie masz czasu na nic, tylko zajmowanie się śledztwami? — spytała zaciekawiona.
— Tego nie powiedziałem.
— Tak zabrzmiałeś. No a jeżeli nie, to co właściwie robisz prywatnie?
— Zajmuję się swoimi hobby. Odpoczywam po ciężkich dniach. Próbuję czasami z tekstami motywacyjnymi, może nawet i filozoficznymi. Zazwycz—
— Żadnej rodziny ani nic?
Chmielińskiemu nagle zmarkotniała mina. Przez moment jeszcze chciał coś powiedzieć, ale szybko zamknął usta i ruszył przed siebie nieco szybszym krokiem. Kobieta jednak szybko go dogoniła, próbując zrozumieć reakcję detektywa.
— Weszłam na wrażliwe tory, racja?
— Bardzo drażliwe — odpowiedział krótko, po czym dodał: — Moja cała rodzina albo nie żyje, albo jest bardzo daleko stąd.
— Nie wiedziałam… Przepraszam.
— Eh, nie szkodzi. Po którymś razie stałem się już niewrażliwy na ten temat.
— Napraw—
— Nie — wciął się. — Boli tak samo mocno za każdym razem. Ale trzeba to przeboleć.
— To chyba nie jest zbyt dobra postawa — powiedziała niepewnie Karolina po chwili. — Zamykanie swoich emocji nie jest szczególnie pomocne, a właściwe to jest szkodliwe.
— Nie zamykam swoich emocji, tylko… Bo ja wiem — wzruszył ramionami. — Taki już jestem. Teraz mam pełno roboty przy swoich kultach, ale kiedyś… wrócę do domu. Tylko muszę poczekać. Fundacja naprawia przejścia, i—
— I nie wiesz, jak powiedzieć im wszystkim o tym, co wydarzyło się pod twoją nieobecność?
— Tak właściwie niezbyt. To mój najmniejszy problem. Zresztą bardzo odległy w czasie. Teraz mam inne rzeczy do zrobienia. Pomagają mi tyle nie myśleć o… przyszłości. Przeszłości też. Mam tylko teraźniejszość, o którą walczę.
— Zawsze jakieś motto. Sama chciałabym mieć tyle siły… dawniej.
— To znaczy?
— Litry alkoholu, regularne noce z przypadkowymi gośćmi i brak perspektyw życiowych — burknęła, jakby nagle zniechęcona. — I to się ciągnęło i ciągnęło… Sama nie wiem, jak właściwie w to wpadłam. To chyba kwestia tego, że… Uznałam w pewnym momencie, że już i tak nie mam na co liczyć. Zostały mi tylko kolejne przypadkowe przygody. Dopiero Damian pomógł mi z tego wyjść, byliśmy przyjaciółmi od dziecka, a potem…
— Zeszliście się z sobą?
— A podobno miał inspektor nie wnikać w życie prywatne.
— Nieproszony nie. Było mnie nie wprowadzać w takie tematy. Zresztą to tylko… Wiesz, jakbyś kiedyś coś potrzebowała…
— Czyżby skorupa nareszcie pękała?
— To więcej niż naturalne, aby bóg martwił się o wszelkie istoty kroczące po ziemi — odpowiedział wymijająco. — Niezależnie, czy to trudy wyjścia z głębokiego dołka na psychice, czy pomoc w łapaniu kryminalistów. Z jednym i drugim mam zresztą doświadczenie.
— Czyli nie jesteś jednym z tych wywyższających się ponad wszystko bóstw, zgrywających niezrównanych nikomu symboli siły?
— Jestem tylko człowiekiem, który chce pomóc innym. A jak już jesteśmy w tym temacie, to już dotarliśmy — powiedział Jakub, popychając olbrzymie wrota. Gdy jego rudowłosa towarzyszka weszła do środka, skierował się razem z nią w stronę schodów.
Klimat zmienił się znacząco. Powietrze dużo cieplejsze, dużo suchsze, dużo bardziej zabójcze.
— Dobra, zrobię ci małą przysługę. — Powiedziawszy to, Jakub wysunął z pustej ściany grubą półkę skalną. — Ty idź tym korytarzem. Będzie dużo bezpieczniej.
— A ty co zamierzasz zrobić?
— Aerobik.
Kilka minut i mnóstwo ewolucji w powietrzu później, wysunięty fragment skalny wrócił na swoje miejsce, a wszyscy trzej znaleźli się na jednym brzegu. Karolina siedziała przy prowizorycznym stoliku i gaworzyła z Mirei, która przybrała teraz bardziej ludzką formę — niska, o ciemnej karnacji, ubrana w białe szaty, o pięknym uśmiechu i przenikliwych oczach. W międzyczasie Chmieliński tylko siedział obok, oddychając ciężko.
— Czyżby mój tor przeszkód okazał się nieco zbyt męczący? — spytała bogini.
— Jak się go robi drugi raz, to już trochę tak. Miałem jednak spore obawy, czy bez robienia tego wszystkiego wpuścisz nas bez przeszkód.
— Oh, oczywiście, że tak! Takiemu wspaniałemu rycerzowi należą się chyba drobne upusty, racja? — powiedziała, głaszcząc go głowie. Jakub tylko odwrócił wzrok. — Zresztą nie miałabym serca przepuszczać tak uroczej dziewczyny przez to wszystko. Już wystarczy twój zasłużony trud.
— Czy to znaczy, że możesz teraz przekazać mi to błogosławieństwo? — spytała rudowłosa.
— Oczywiście, że tak, skarbeńku.
Mirei odeszła od blatu, po czym podeszła bliżej Karoliny i położyła kciuk na jej czole. Kreśliła chwilę runy, które na koniec rozbłysły słabym blaskiem. Jeden włos spadł delikatnie na ziemię.
— I to wszystko? — Chmiel spojrzał ukontentowany na zamyśloną Karolinę.
— Naturalnie. Jest tylko kilka rzeczy, o których trzeba pamiętać. Więc tak… — Mirei podrapała się po głowie, po czym nachyliła się do rudej. — Po pierwsze, nie jestem pewna, ile to będzie działać. Przynajmniej kilka tygodni, po tym czasie trzeba byłoby odświeżyć efekt. Po drugie, ostrożnie z tym wszystkim. Możesz być nieco osłabiona, ale to nie powinno trwać za długo. Polecam sobie jednak wziąć jeden dzień wakatu. A po trzecie… — Wskazała na leżącą na stole kokardkę. — Zwykle chciałabym, żebyś przyszła do świątyni z nowonarodzonym, aby go poświęcić i—
— Zaraz, jak to poświęcić? — Kobieta spojrzała zszokowana. — Chyba nie mówisz o—
— O, gdzieś tam! — Bogini szybko przeszła w bardziej dyplomatyczny ton, chociaż można było wyczuć nuty paniki w jej krzyku. — Jak chodzi o takie barbarzyństwa, to nie tutaj. Tutaj to byłoby jedynie odmówienie modlitwy przez kapłana i zapisanie imienia dziecka na specjalnie przygotowanej kartce. Sytuacja jednak wygląda, jak wygląda, więc… Możesz tylko do pierwszego ubranka przywiązać tą kokardkę i złożyć modlitwę?
— No… Skoro trzeba… — zawahała się Karolina. — Ale obiecujesz, że się uda?
— Na sto trzy procent, plus minus dwa i pół. O to się nie ma co martwić. Życzę szczęścia na nowej drodze życia. Tylko pamiętaj, by o wszystkich warunkach powiedzieć… wiesz, ojcu dziecka.
— Czyli co, wszystko załatwione? — włączył się detektyw.
— Z Karoliną tak. Ale z tobą, mój rycerzu… — Mirei spojrzała na niego w wymowny sposób. — Od ciebie też chciałabym drobną zapłatę za to wszystko.
— To znaczy? — Jakub spojrzał zaniepokojony, kiedy ta uśmiechnęła się podejrzanie.
— Oh, nie masz się o co martwić. Odprowadź swoją klientkę i wróć tutaj. Ja przygotuję resztę.
Drzwi powoli się rozchyliły. Najpierw do mieszkania weszła Karolina, a potem Jakub. Damian tymczasem coś gotował w kuchni.
— Wszystko załatwione! — ogłosiła triumfalnie Karolina. — Trzeba tylko coś załatwić po narodzinach dziecka. Złożenie w ofierze i modlitwa, coś w tym stylu.
— Brzmi to nieco… niepokojąco — przyznał łysy.
— Tylko tak brzmi. Poza to i tak tylko tyle. No, i też jeszcze to, że musimy się sprężyć. Nie było pewne ile czasu będzie trwać ten efekt. Więc wiesz… — urwała zalotnie.
— Dzwonić do dyrektora, by mnie przeniósł na późniejszą zmianę? — odpowiedział podobnym tonem.
— No, jeżeli chcesz aż tak spróbować—
— Mogę najpierw odebrać swoje honorarium? — wtrącił się Jakub. — Sorry za zabicie klimatu, ale uzupełnię tę kwestię i będę się stąd zmywać.
— Ah, tak, naturalnie — Damian wyjął z lodówki biały menubox, po czym podał inspektorowi. — Jedzenie również jest przyjmowane jako ofiara, racja? Nie miałem zbytnio nic odłożone, gdyż duża część tego poszła na wszelkie badania i… Cóż.
Chmiel wziął pojemnik i zajrzał do środka. Smakowicie wyglądające żeberka w miodzie, a do nich ziemniaczane puree i surówka z czerwonej kapusty. Opakowanie nadal było bardzo ciepłe oraz ważyło dosyć sporo. Zawartości też było niemało.
— Ja tam jestem zadowolony. Jak będziesz mieć kolejną sprawę, to dzwoń śmiało — odpowiedział, otwierając portal i przechodząc na drugą stronę.
Jeszcze na moment, kiedy przechodził do drugiego wymiaru, słyszał dziwne dźwięki za swoimi plecami. Nigdy z Wiktorią nie mieli, cóż, takich “zabaw”… Ale może tak wygląda faktyczny, zdrowy związek? Taki nie wytworzony ze strachu przed samotnością i nie popychany przez presję społeczno-rodzinną, taka relacja zbudowana na faktycznych fundamentach zaufania i zrozumienia, a nie kłamstw, sekretów, jednostronnych obietnic i fikcji?
To było dziwne. Wszyscy dobierali się w relacjach. Wiktoria znalazła Henryka. Natalia również miała swojego męża. Partnerkę Tomka spotkał wiele razy, na różnych przyjęciach i innych spotkaniach. Grzegorz miał chłopaka, nawet chciał mu się oświadczyć. Rachmistrzowie mieli siebie nawzajem, chociaż… Podobno była to tylko relacja zawodowa, ale Jakub wierzył, że dalej są dla siebie też przynajmniej przyjaciółmi. Tama miała Ryu. Zresztą jakby, to nawet nie tylko jego bliskie grono. Wszędzie widać pełno par, ludzi krzątających się razem, ludzi, którzy… Zwyczajnie się kochali. Małżeństwa, narzeczeństwa, kochankowie… Zwał jak zwał, ale wszystkich łączyły te same uczucia. Uczucia, do których Jakub nie mógł dotrzeć.
Strach? Nie, to raczej nie to. Nie bał się kompletnie wejścia w związek, ale raczej… Uważał to za wręcz zbędne. Żadnej potrzeby posiadania drugiej, tak bliskiej osoby. Żadnego poczucia tęsknoty za czułymi gestami i miłymi słówkami. Nawet za czasów swojego niby małżeństwa unikał wszelkich rzeczy o takim charakterze.
Zamknięcie emocjonalne? Również zły strzał. Owszem, Chmieliński miał wiele epizodów nadmiernego blokowania swoich emocji mieszanych z ich nagłym wyzwalaniem, ale to odległa przeszłość. Nawet jednak w okresach, gdy wszystko było stabilne i czuł się szczęśliwy… Zwykle miał tylko garstkę współpracowników. A i tak nie tęsknił za romansami.
Może więc zwyczajnie wolał być samotnikiem? No, w pewnym stopniu mogła być to prawda… Chociaż… Tęsknił za osobami, z którymi był związany. Średnio co kilka dni wydzwaniał do odpowiednich wydziałów Fundacji, aby wypytywać, czy w końcu jest odblokowany dostęp do jego rodzimego wymiaru. Jednakże… to nie to samo. Byli dla niego tylko przyjaciółmi. Wszyscy byli tylko przyjaciółmi, kolegami, znajomymi, współpracownikami… I nikim więcej.
To było okropne. Znowu czuł się jak… anomalia. Jak coś, co nie powinno istnieć. W świecie tak mocno nastawionym na miłość, na relacje dwóch bliskich serc… On nie mógł tego osiągnąć. To była jak wewnętrzna pustka, zżerająca go od środka. Dawniej wszystko było okej. Nikt się nic nie czepiał, było jedynie skupienie na pracy, wykonywanie swoich spraw… A teraz to znowu powraca. Dlaczego?
To wszystko zwyczajnie do siebie nie pasowało. Coś było nie tak i nie potrafił powiedzieć co. Wielokrotnie o tym gadał z innymi. Za każdym razem próbował na nowo nauczyć się, co tak właściwie znaczy miłość — bezskutecznie. Mówili, żeby to zaakceptować, że jest jaki jest i tego się nie zmieni, ale… to nie pomagało. Coś zwyczajnie się nie zgrywało. Nie można było powiedzieć co.
Ostatnia szansa. Mirei chciała od niego coś… Właściwie dobre pytanie co. Może ona będzie w stanie poruszyć w nim coś więcej. Coś w pewnym sensie tak obcego, tak nieznajomego… A jednocześnie tak niechcianego.
Stoper zabrzęczał głośno. Drzwiczki piekarnika uchyliły się szeroko, po czym Jakub wyjął blachę z żaru. Przełożył mięso na talerz i do tego dodał ziemniaki, które też skończyły odgrzewać się przed sekundą. Jeszcze tylko surówka i gotowe. Zaniósł swoją kolację na stolik przed fotelem, po czym wrócił się po jeszcze coś do picia. Wybór padł na butelkę ciemnego piwa. Dostał ją jakiś czas temu jako część honorarium… Jedna butelka na wieczór nie zaszkodzi.
Wszystko było ułożone, jak należy, teraz jeszcze tylko coś do zabicia myśli. Inspektor podłączył swój komunikator do telewizora i zaczął skakać po kanałach w kablówce międzywymiarowej. Rzeczywistość XA-284, igrzyska sportowe? Nie, to nigdy nie było szczególnie ciekawe. Wymiar PCR-05, pokazują jakiś festiwal muzyczny. No może… może w innych okolicznościach. Wszechświat BB-205, chyba się zaczyna jakaś komedia. Może być.
— Co tam oglądasz? — rozległ się głos, kiedy detektyw wreszcie rozsiadł się wygodnie w fotelu.
— Bo ja wiem — odpowiedział z półpełnymi ustami. — Cokolwiek dla zabicia myśli.
— Ciężka misja?
— Ciężkie życie — wypluł ponuro.
Chrystofia przysunęła sobie drugi fotel i usiadła obok. Chmiel próbował na to nijak nie reagować. Liczył, że uda się zamknąć ten temat w miarę szybko i zostanie ze wszystkim sam na sam. Tak najłatwiej było się z tym wszystkim rozprawić. Chyba.
— Co tym razem ci siedzi na głowie? – spytała wpół zaciekawiona, wpół zmartwiona. — Przytłaczają cię nowe obowiązki?
— Nie, z tym dawno się uporałem — mruknął, obgryzając kość. — Nawet dostałem kilka porad. Miałem długą rozmowę o tym i nie tylko.
— Z tą, co szukałeś do niej kontaktu? — widząc, jak Chmieliński jedynie niechętnie kiwa głową, kontynuowała wyduszanie informacji: — Co ci tam niby powiedziała?
— Tylko kilka rzeczy o błogosławieństwach, klątwach, opiece, te rzeczy. Wszystko już to słyszałem od Fundacyjnych, tylko kilka małych rzeczy było nowe. Typu uważać, bo gniew może sprowadzić bezpośrednio nieszczęście i te sprawy. No a poza tym miała też oferty trochę bardziej… — Urwał, czerwieniejąc lekko.
— Oho, czyżbyś miał branie? — Krysia uśmiechnęła się, nieco zawstydzona. — I z tym masz taki proble—
Urwała, gdy tuż poczuła dziwne wstrząsy pod sobą.
— Tak, bo zwyczajnie nie potrafię z nikim się związać na takim poziomie — powiedział Chmiel, wbijając nóż w stół. — I mam wrażenie, przez obserwacje otoczenia, że jako jedyny. Wszyscy potrafią się dobrać w pary, tylko ja… pozostaję takim pustelnikiem. Samotnikiem. Potworem bez serca.
— Oceniasz się zbyt surowo. — Kobieta spróbowała załagodzić sytuację. — Po prostu jesteś inny niż reszta. Nic nowego zresztą, prawda? Z tego, co mi opowiadałe—
— I właśnie dlatego to za każdym razem boli tak samo — wypalił nagle. — Okres spokoju, przystosowuję się do wszystkiego, już prawie uczę się żyć normalnie z tym wszystkim i nagle coś na koniec mnie wytrąca. Za każdym jebanym razem. Zaakceptowałem już mój anomalny stan, moje dziwaczne zachowania, moje niedostosowanie społeczne, moje nawyki kolekcjonerskie, oddanie się misji, moją boskość… Bo to wszystko potrafię jakoś zrozumieć — urwał tak gwałtownie, jak zaczął.
— W takim dziwnym świecie, jak w tym… — Trochę nie wiedziała, jak zareagować. — Bogowie, potwory, żywe maszyny, mutanty, dziwne nauki… Czy to nie jest w pewien sposób ironiczne?
— Ironiczne czy nie, nadal boli w chuj — mruknął, po czym przyssał się do butelki, a po opróżnieniu zawartości dodał: — Czasami czuję, że nawet po tych prawie dwustu trzydziestu latach życia zwyczajnie nie pasuję do reszty świata. Coś w głębi mnie… jest zwyczajnie źle.
— I próbowałeś z tym walczyć, jak mogłeś, racja?
— Oczywiście, że tak. Nawet nie raz. Próbowałem się przemóc, próbowałem unikać takich sytuacji, próbowałem odepchnąć jak najdalej od siebie te uczucia, chciałem… — zapauzował na moment, jakby coś go zadławiło. — Chciałem spróbować żyć tak, jak inni. I wszystko na nic. Zwyczajnie byłem i jestem pozbawionym serca monstrum.
— Może zwyczajnie myślisz o tym za dużo — zaryzykowała tezę, nieco pewniejszym tonem niż wcześniej. — Wiesz, nie wszyscy są stworzeni po to, by żyć w związkach i może jesteś taką osobą? A nawet jeżeli, to nie znaczy, że jesteś kompletnie zdziczały. W końcu, gdybyś nie kochał swoich bliskich i nie dbał o swoje cele sprawiedliwości, to byś nie zaszedł tak daleko, racja? A to oznacza, że musisz mieć w sobie pewne zaufanie, pasje, że zależy ci na innych… No i są też inni, którym zależy na tobie.
— Naprawdę tak sądzisz? — odpowiedział po chwili, widocznie zamyślony.
— Nawet i wiem. Po prostu wiesz… — przesunęła swoją dłoń bliżej jego łokcia na oparciu fotela. — Spróbuj być wyrozumiały dla siebie. Nie obwiniaj się za to wszystko. I wiesz… żyj tak, abyś był szczęśliwy. Tak jak powtarzasz innym, czyż nie?
Jakub uśmiechnął się i skinął głową. Widocznie jego morały rozchodzą się dalej, niż sądził. Po chwili wyłączył telewizję i zerwał się z krzesła. Zabrał brudne naczynia, zostawił je w kuchni, po czym zaczął grzebać w szafie.
— Gdzieś się wybierasz? — spytała Krysia, nieco zdziwiona. Z tym typem nie mogła się
niczego spodziewać na pewno.
— Idę na ryby. Dawno nie byłem. Przy okazji pomyślę o kilku rzeczach samemu. Wrócę… nie wiem, pewnie jak ktoś zadzwoni. Ewentualnie nad ranem.