Oczywiście, że doszedłem do czegokolwiek zbyt późno!
Jeśli mam być kompletnie szczery, to informacja o ataku na Ośrodek PL-174 uderzyła mnie trochę z zaskoczenia. Akurat jak złapałem trop i miałem rozrysowywać plan infiltracji, oni sami wyszli z ukrycia i przeprowadzili pełnoprawny atak. W dwie osoby. Rozum im odjęło. Cóż, może nie narzekałbym na to, gdyby nie fakt, że w parze poszło horrendalne wręcz szczęście i im się, jakimś cudem, udało. Może i obaj zginęli, ale to, co chcieli zrobić, zrobili. Zakłócacz upadł. Znak może działać. Na razie ci mekhaparuzjanie grają nam na nosie.
— Mariusz? — mój wieloletni przyjaciel, który jakimś sposobem niepostrzeżenie znalazł się tuż obok mnie, wyrwał mnie z moich przemyśleń swoim monotonnym głosem.
— Huh?
— Dojeżdżamy już.
Kiwnąłem tylko głową. Może i rzeczywiście mamy potencjalnie przesrane, ale i tak zamierzamy wejść między nich i ich rozszyfrować. Nie odwrócimy tego, co zrobili, to fakt, ale zawsze przecież możemy sprawić, by przestali być zagrożeniem. Plan był więc prosty — wejść między nich i po czasie narobić rabanu.
Patrząc na wszystko, co udało mi się na ich temat znaleźć, a co potwierdzili przy okazji przedstawiciele także tych bardziej uznawanych odłamów, z którymi mamy kontakt, są oni zwykłą, zamkniętą sektą. Dociekam, że to właśnie przez ich hermetyczność i wręcz paranoję tak trudno było nam trafić na ich trop.
— Męczy cię to — powiedział mój przyjaciel, znowu niespodziewanie — to widać. Nie jestem przekonany, czy dało się to zrobić szybciej.
— To nieważne — odparłem. — I tak mamy skutki, jakie mamy. A teraz będzie już tylko gorzej, wiesz o tym?
— Zdaję sobie z tego sprawę, Mrąg. Nie zaczynaj tylko czarnomyśleć.
Przewróciłem oczami, słuchając odgłosów samochodu, którego tylne siedzenia piastowaliśmy. Czasem irytowało mnie to jego słowotwórstwo. Cóż, kreatywności odmówić mu nie mogłem, jak i wielu innych świetnych cech, ale wykorzystywanie jej w ten sposób jakoś tak mnie mierziło. Zwłaszcza, że czasem te zwroty były dosyć abstrakcyjne.
— Ci kultyści… — zaczął powoli.
— Jacy kultyści? Masz na myśli hiszpańskich poetów? Słuchaj, to że jajogłowi w raportach robią te byki, nie znaczy, że przy mnie masz do tego prawo.
— Eh… — westchnął przeciągle z nutką złości. — Ci sekciarze to umówili się z nami na spotkanie gdzie dokładnie?
— W jakiejś starej fabryce. Cały czas się zastanawiam, jakim cudem uwierzyli w te życiorysy…
— Wiesz… mało mają możliwości sprawdzania takich rzeczy…
— Ale jakimś cudem wiedzieli, gdzie dokładnie trzymamy PL-235.
— Mieli przecież te swoje urządzenia…
— I co? Że niby działają sobie ot tak potencjalnie nawet na setki kilometrów? Musieli mieć też jakieś inne źródło informacji.
— Na przykład jakie?
— Może szpicla?
— Wtedy dowiedzieliby się też i o nas.
— A skąd wiemy, że nie wiedzą i nie wodzą nas teraz za nos?
Obaj zamilkliśmy. Okazało się, że zupełnym przypadkiem, w irytacji, zaproponowałem nie tak nieprawdopodobny scenariusz. Zarówno ja, jak i on, sięgnęliśmy do kieszeni niemal synchronicznie, by sprawdzić, czy na pewno wszystko mamy. Misja szpiegowska wymagała odpowiednio zakonspirowanego sprzętu, a teraz pojawiła się sposobność, by sprawdzić, czy na pewno jesteśmy należycie przygotowani… co z tego, że wcześniej sprawdzaliśmy to z 10 razy.
— To w razie czego mamy jak się obronić. Wzięliśmy taką ewentualność pod uwagę podczas planowania — powiedział po chwili z pewnością w głosie. — Wracając… kto miałby być tym podwójniakiem?
— Yyy… — zająknąłem się, próbując rozszyfrować, co miał na myśli. — A, dobra, wiem. Hm… może Łukasiewicz?
— Doskonale wiem, że wydawał Ci się przed tym wszystkim dziwny…
— W cholerę — wtrąciłem.
— …ale to raczej na pewno nie jest on. To by się kupy nie trzymało. Cały czas obstawiam te urządzenia, którymi się posługiwali.
— Cóż, na miejscu i tak pewnie się za jakiś czas dowiemy.
Samochód zatrzymał się na obrzeżach małej wsi pośrodku niczego, a nasz szofer kazał nam wysiadać, co też od razu zrobiliśmy. Ja, jak to ja, od razu poprawiłem swój ulubiony płaszcz tak, by dobrze leżał, a przyjaciel tylko przewrócił oczami, otrzymując w odpowiedzi moje pretensjonalne spojrzenie.
Po szybkim ponownym sprawdzeniu, czy aby na pewno wszystko mamy, ruszyliśmy w drogę spokojnym, miarowym tempem w kierunku pobliskiego lasku, w którym to miała znajdować się ta stara, poradziecka, mała fabryka, w której to mieliśmy się spotkać z naszymi sekciarzami.
— Tak w sumie… — zaczął mój druh z właściwym tylko sobie przeciągnięciem — czemu oni w ogóle to zrobili?
— W sensie?
— Czemu zaatakowali.
— Cóż, nie wiemy, ale jakoś musieli się domyślić, jak działa 264.
— Znów wyskoczysz ze szpiclem?
— Nie. Tu akurat wszystko jest jasne jak słońce.
— To mnie oświeć.
— Mieli kontakty z Mlynarskym, dosyć szerokie. Co prawda, nie mam jak stwierdzić, czy nasz stary kolekcjoner był z nimi szerzej powiązany, ale na pewno znał co najmniej kilku ludzi z tego kręgu. To nieważne, czy wiedział o tym, czy nie. Ważne, że mieli dostęp do Znaku.
— Znaku?
— Tak go nazywają, patrząc na to, co udało nam się przechwycić. A że szybciej się to mówi niż pe el dwieście sześćdziesiąt cztery, to no. W sumie, zastanawiam się teraz nad czymś…
— Hm?
— Co jeśli nazywają go tak nie bez powodu? W sensie, sekciarze pewnie upatrują w tym jakiegoś związku z tym swoim zstąpieniem Mekhane, ale… Spójrz, te wiadomości ze sfer mają konkretnego adresata, nas, ludzi. Jest jeszcze to dziwne działanie, które teraz się zmieniło i przez które nasi wszystko poutajniali. Słyszałem plotki o jakiejś inwazji. Co jeśli to swoisty nadajnik? W takim razie PL-235 rzeczywiście nam dupę ratował.
Obaj zgodziliśmy się później, że najwyższy czas zakończyć tego typu pogaduszki, jako że wkroczyliśmy w rejony, gdzie ściany… to znaczy drzewa mogą mieć uszy.
To nie była pierwsza moja tego typu misja. Z jakiegoś powodu upodobałem sobie wchodzenie między członków różnych grup i zarówno zbieranie informacji, jak też, chociażby w tym przypadku, rozbijanie ich. Dziwnym trafem też nigdy nie byłem w tym sam — zawsze ze mną szedł… no właśnie. On.
Tak sobie rozmyślając, spojrzałem na niego jeszcze raz. Znamy się już ileś lat. Zwykle ludzie się zmieniają po takim czasie, ale on, w przeciwieństwie do mnie, jest zawsze monolitem. Choćby i świat się kończył, to on najpewniej taki zostanie. Obym nie miał okazji zweryfikować tej tezy… tfu, tfu!
— Oho, jesteśmy blisko — szepnął po chwili, zatrzymując się i uciszając mnie prewencyjnie ręką.
Obaj nasłuchiwaliśmy w pełnym skupieniu. Rzeczywiście, nie tak daleko było słychać różnorakie szmery i rozmówki. Skierowaliśmy się mniej więcej w tamtym kierunku i po jakimś czasie wyłoniliśmy się tuż przed obliczem rozpadającego się budynku z jednym zachowanym kominem, który i tak wyglądał, jakby miał w ułamku sekundy runąć prosto na nas.
Nikogo jednak nie było. Wiedzieliśmy, że to tutaj, nie mogło być inaczej. Nieobecny jednak był choćby ułamek tego zgiełku, który rozlegał się właśnie stąd jeszcze przed kilkoma chwilami. Takie chwile zawsze rodzą różnorakie dylematy, jednak lata praktyki nauczyły mnie, by dusić w zarodku każdy bez wyjątku. Trzeba było być gotowym tylko i wyłącznie mentalnie. Ot dla własnego bezpieczeństwa.
Wciąż w milczeniu rozejrzeliśmy się wokół, a w końcu powolutku weszliśmy do starej fabryki. Masa graffiti, potłuczonych butelek, a nawet strzykawek po nie wiadomo czym — mówiąc skrótowo: uderzył nas widok typowego pustostanu poza wszelką kontrolą. Zza każdego starego kotła dochodziły nas obu różne dziwaczne przeczucia, zdawało nam się, że zza każdej większej rury spogląda na nas co najmniej kilka par oczu. Wszystko to musieliśmy odpędzić.
Poszedłem na środek tej hali i zobaczyłem pozostawiony tam przedmiot. Mała, metalowa kulka, bardzo lekka, leżała sobie luzem i najwidoczniej tylko czekała, aż ją podniosę, bo gdy tylko to zrobiłem, w oczy rzucił mi się malutki, acz osobliwy dość grawer. Zestaw kół zębatych, ułożonych w kształt chmur, rozstępował się, robiąc miejsce promieniom światła. W duchu odetchnąłem z ulgą. To musieli być oni.
I w tym momencie zorientowałem się, że kompletnie straciłem kontakt z przyjacielem. Rozdzieliliśmy się i jakoś tak zrobiło się cicho. Wiedziałem, że zawołać go nie miałem jak, schowałem więc znalezioną kulkę tak na wszelki wypadek i ruszyłem powolnym krokiem na poszukiwania… cóż, nie musiałem szukać długo.
Nagle wyskoczył tuż przede mną zakapturzony człowiek z mechanicznym palcem u prawej ręki, w jednej dłoni trzymając małą, świecącą na niebiesko kuleczkę, a w drugiej nóż przyłożony pod gardło mojego przyjaciela. Podniosłem ręce, lustrując obu wzrokiem i dyskretnie spoglądając, czy w pobliżu aby na pewno nie ma więcej sekciarzy.
— Kim jesteście? O nim wiem, sam wyśpiewał, że ma na imię Leonard.
Jedna krótka myśl mi się nawinęła — to naprawdę satysfakcjonujące, kiedy przyjaciel, który imię ukrywa latami za różnymi pseudonimami tylko przed tobą, okazuje się nosić to, które jest twoim ulubionym. Nie powstrzymało mnie to jednak przed tym, by spiorunować go wzrokiem za to, że powiedział nie to, co trzeba.
— Umówionymi. Oczekujemy Zejścia — odpowiedziałem spokojnie, przypatrując się kamiennej twarzy Leonarda.
— Hasło! — rzucił krótko napastnik.
— I kiedy niebiosa prysną, jak szkło zegarka, on ukaże nam swoje chwalebne wnętrze.
Nastała cisza. Zastanawiałem się coraz bardziej gorączkowo, czy na pewno nic nie pomyliłem. Byłem świadomy, że przekręcenie jednego słowa poskutkowałoby zapewne śmiercią nas obu, a tego, myślę, nie chcieliśmy.
Napięcie rosło przez prawie minutę. Sekunda po sekundzie, przypatrywaliśmy się sobie, jakby oczekując na swój następny ruch. Byłem wtedy niemalże pewien, że albo coś schrzaniłem, albo po prostu mnie testuje. W końcu napastnik odpuścił, a trzymane przez niego ostrze samo złożyło się w małą kuleczkę, taką samą, jaką podniosłem i schowałem do kieszeni.
Wtedy dopiero zorientowałem się, do czego doprowadziła mnie moja poprzednia ciekawość. Zacząłem się czuć lekko słabo, spojrzałem na dłoń, w której trzymałem znaleziony przedmiot i zauważyłem na niej małą rankę, której obecności nawet nie zdołałem poczuć. Trudno mi się myślało. Spojrzałem pustym wzrokiem najpierw na sekciarza, a potem na Leonarda, słysząc, jakbym był w tunelu słowa obcego:
— Dobra odpowiedź.
I wtedy dmuchnął czymś mojemu przyjacielowi prosto w twarz. Nie mogłem zareagować. Po chwili sam leżałem na ziemi.
Nie mam pojęcia, co było na tym ostrzu.
Przez jakieś dwie godziny leżałem wiotki, przenoszony z miejsca na miejsce przez nawet nie wiem kogo, bo mój wzrok odmawiał posłuszeństwa. Nie mogłem ruszyć nawet gałkami ocznymi, które zamiast rzeczywistego obrazu pokazywały mi wszystko zniekształcone i krzykliwie kolorowe, tak, jakby świat się upłynnił. Czułem, jak ślina spływa mi dosyć intensywnie po policzkach, a każdy przebłysk światła dawał mi duży dyskomfort.
W końcu jednak ten letarg się skończył. Najpierw odzyskałem wzrok i zdolność ruchu, potem czułem, jak stopniowo odzyskuję czucie w kończynach. Małe jakby prądziki przechodziły mi powolutku od czubków palców coraz wyżej, aż do barków. Zacząłem na nowo czuć obecność swoich ubrań.
Byłem położony tuż obok Leonarda, nawet nie wiem gdzie. To był chyba jakiś namiot. On nadal spał jak zabity. Spróbowałem nieco nim potrząsnąć, lecz to nic nie dało. Co ciekawe, nie byliśmy przywiązani czy jakkolwiek uwięzieni. Zostaliśmy po prostu przeniesieni do jakiegoś innego miejsca. Wychodzi na to, że nam się udało.
Podniosłem się powoli i spróbowałem ustać na własnych nogach. Świat wirował, a mnie zemdliło do tego stopnia, że błyskawicznie dopadłem do intuicyjnie pozostawionego przez kogoś wiadra i zwróciłem to, co jadłem przed samą akcją. Na szczęście potem wszystko powoli zaczęło wracać do normy, choć jeszcze przez dłuższy czas czułem się tak, jakbym był lekko pijany.
Wyszedłem z namioty półprzytomny. Mięśnie nadal nie przyzwyczaiły się tak dobrze do ponownej sprawności, więc czułem się tak, jakbym cały był spięty. Przy okazji, z tego, co zobaczyłem, od tego czegoś miałem nieco zaczerwienioną twarz.
— Kolega nadal śpi? — zostałem zaczepiony dosyć sugestywnym tonem, który po dotarciu do moich uszu, wyzwolił we mnie szereg naprawdę wulgarnych myśli w kierunku zadającego to pytanie, naprawdę niewartych wyrażenia na głos.
— Na to wychodzi — odparłem, piorunując nieznajomego spojrzeniem.
— To jak się już obudzi, to wybierzcie się do Walentyna, bo chciał się z wami widzieć.
I poszedł, zostawiając mnie bez jakichkolwiek wskazówek. Domyślałem się jednak, że chodziło o ichniego guru, który zapewne gdzieś w okolicy rezydował. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko czekać.
Czułem się obserwowany. Każdy, kto choćby przechodził obok mnie, wbijał we mnie wzrok tak, jakby chciał mi przewiercić mózg. Zdecydowanie nie mogę powiedzieć, że byłem darzony powszechnym zaufaniem, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że wręcz przeciwnie. Cóż… dobrego złe początki. Ważne, że jesteśmy na miejscu.
Wszedłem z powrotem do namiotu i poszturchałem przyjaciela kilka razy, co by może spróbować go obudzić. Cóż, nadal nie dawało to zbyt spektakularnych efektów, ale chociaż zaczął mruczeć coś nieartykuowalnego przez sen, a tu już są jakieś postępy. Miałem chociaż chwilę spokoju, by powiadomić fundacyjnych, że wszystko, jak na razie, idzie zgodnie z planem, co też zrobiłem za pomocą naprawdę drobnego, zakamuflowanego odpowiednio komunikatora. Oczywiście, w mojej relacji pominąłem dotychczasowe wertepy, a zwłaszcza moją osobistą kompromitację z tym przeklętym ostrzem.
W końcu obok mnie usłyszałem ciąg szmerów i ciche pojękiwanie.
— O proszę — powiedziałem ironizując — wstaje stary niedźwiedź czy śpiąca królewna?
— S… spierdalaj… — odparł przytłumionym głosem Leonard, masując się jedną ręką po czole.
— W każdym razie, udało nam się, Leo — podkreśliłem z lekka jego imię.
— H… huh…
— Ta akcja z jakimiś specyfikami czy kij wie czym, była najwidoczniej bardzo dziwnym sposobem na powiedzenie "zapraszamy do nas".
— Dałeś… inf…
— Ta, ta. Nie musisz nawet kończyć.
Mój przyjaciel podniósł się nieznacznie i usiadł, opierając się o stojącą najbliżej szafkę. Wyglądał o wiele gorzej ode mnie — był trupio blady, miał mocno podkrążone oczy i najwidoczniej był o wiele bardziej otępiały i osłabiony ode mnie.
— To ten… — odezwałem się po chwili — poczekamy chwilę aż dojdziesz do siebie i pójdziemy do jakiegoś Walentyna, czy jak mu tam było.
— K-kto to?..
— Szczerze? Nie wiem. Strzelam, że ichni guru.
— Mhmmm…
Leo dochodził do siebie dosyć powoli, ale ważne, że w ogóle. Ja za ten czas przeglądałem sprzęt, czytałem cokolwiek, co było pod ręką i co pewien czas wyglądałem poza namiot, by sprawdzić, czy nikogo nie ma niebezpiecznie w pobliżu. Na szczęście, nawet mimo ogólnego braku zaufania, nikt nas nie szpiegował.
Kiedy tylko był już trochę mobilny, wyciągnąłem go z namiotu i ruszyliśmy na poszukiwania Walentyna. Większość sekciarzy zajmowała się swoimi sprawami, ale część bacznie nas obserwowała i chowała się, jak tylko któryś z nas rzucił tam okiem.
Niby z nudów, lecz tak naprawdę w konkretnym celu zacząłem pukać palcami w udo tak, by Leonard to widział. Nadałem temu konkretny rytm, który mój przyjaciel doskonale odczytał i odpowiedział mi podobnym pukaniem. Nasza krótka, cicha rozmowa dotyczyła tego, czy nikt nic ważnego nie zostawił w namiocie. Jeśliby coś tam znaleźli, a byliśmy pewni, że go przeszukają, to najprawdopodobniej zostalibyśmy zabici.
W końcu dotarliśmy na miejsce… tak nam, w każdym razie, podpowiadała intuicja. Przed nami stało duże, opuszczone dotychczas domostwo, o obdrapanych ścianach i odchodzącym tynku, odsłaniającym ceglane wnętrze. Dziwne początkowo wydawało nam się to, że wejścia nikt nie pilnował, lecz po głębszym zastanowieniu się, miało to trochę sensu. Guru mógł mieć przecież autorytet tak duży, że ludzie, fanatycznie mu oddani, po prostu nie myśleliby nawet o podnoszeniu na niego ręki.
Spojrzeliśmy po sobie, zapraszając siebie nawzajem spojrzeniami, aż w końcu to ja, jak zawsze, wkroczyłem jako pierwszy. No tak, wiadomo, jeśli coś się przytrafi, to zdąży uciec. Szliśmy powoli, rozglądając się wszędzie dookoła. Nie minęliśmy ani nikogo, ani niczego, wszystko wydawało się być puste, tylko z jednego z dalszych pomieszczeń dobiegał cichy śpiew w mekhanickiej mowie, z którego, oczywiście, nic nie rozumieliśmy. Zbliżaliśmy się powoli, a śpiew narastał nie tylko przez to, że byliśmy tuż przy jego źródle, ale także ze względu na fakt, że ten, kto śpiewał, robił to stopniowo coraz głośniej.
— Strzelam… — Leonard znów to charakterystycznie przeciągnął początek wypowiedzi — …że to jakaś modlitwa.
— A co innego, karaoke? — odparłem cicho, przewracając oczami.
Podszedłem powoli i po cichu do uchylonych drzwi i zacząłem powolutku je otwierać, centymetr po centymetrze przybliżając ich ramy do siebie. Starałem się robić to jak najostrożniej, by…
SKRZYP!
Stało się dokładnie to, czego się obawiałem. Drzwi najwidoczniej były dosyć stare i nienaoliwione, a w dodatku dzięki otwieraniu ich najwolniej, jak się dało, sytuacja była jeszcze gorsza — zamiast krótkiego skrzypnięcia, drzwi wydały z siebie przeciągłe, głośne skrzypienie. Odwróciłem się do Leonarda, który spojrzał na mnie z widocznym zażenowaniem i wzruszyłem ramionami. Obaj nie byliśmy z wyniku stawienia się u Walentyna “po cichu” zbyt zadowoleni, ale nic z tym już nie mogliśmy zrobić.
Śpiewy ustały. Kiedy tylko stanąłem w progu, spostrzegłem człowieka ubranego jak ascetę, ze sztuczną ręką.
— Wejść — nakazał chłodno i wstał, świdrując zarówno mnie, jak i mojego przyjaciela wzrokiem.
Na dłuższą chwilę zapanowała grobowa cisza. Asceta przypatrywał się nam, a my jemu, próbując nawzajem wyczytać z siebie tak dużo, jak tylko się dało.
— Po co tu przybyliście? — spytał po chwili nieznajomy.
— Pan Walentyn? — zacząłem.
— Zjednoczony. Po co tu przybyliście?
Spojrzałem na Leonarda, a potem znów na ascetę. Męczyły mnie naprawdę złe przeczucia.
— Czyli…
— Odpowiadać.
— By razem z wami oczekiwać ponownego przyjścia Mekhane, które niedługo ma nadejść. — odpowiedział za mnie mój przyjaciel.
— Może i pozostali są na tyle głupi, ale ja nie. Widzę, kiedy ktoś po prostu recytuje, nieważne jak autentycznie by nie brzmiał. Dla kogo pracujecie?
Obaj zamilkliśmy.
— Gdyby Walentyn chciał was zabić, zrobiłby to o wiele wcześniej.
— Chciał nas widzieć. Z kim rozmawiamy? — spytałem.
— To nieważne. On widzi. — Asceta zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu, oddychając głęboko. — On nie chce waszej śmierci. On chce wam coś pokazać.
“Zjednoczony”. Komunikujący się jakoś z ascetą. Coś nie grało z tym guru. Gdzie on jest? O co z tym chodzi?
Nieznajomy poszedł gdzieś na tyły i wyjął małą kulkę na sześciennym piedestale i po kombinowaniu przy niej chwilę sprawił, że zaczęła się powolutku obracać i świecić. Następnie chwycił moją rękę stanowczo i przysunął do niej. Usłyszałem tylko lekką szarpaninę, a ja… w sumie sam nie wiem, czego doświadczyłem.
Już po chwili poczułem się dosyć oderwany od rzeczywistości. Jakby sparaliżowany. Nie czułem nic z zewnątrz, nie widziałem też pomieszczenia, w którym byłem wcześniej. Nie słyszałem krzątaniny Leonarda z ascetą, nie mogłem nawet obrócić głowy. Wiedziałem natomiast, że panowała wokół mnie nieprzenikniona ciemność.
W końcu zacząłem słyszeć coraz bardziej narastające szepty i, wciąż nie mogąc się ruszyć, czułem się tak, jakbym z coraz większą prędkością poruszał się do przodu. Wszystko stawało się coraz głośniejsze i głośniejsze, aż w końcu poczułem gwałtowne wyhamowanie i przenikliwy pisk w uszach. Widziałem… miasto. Próbowałem je rozpoznać, lecz nie zdołałem. Wszędzie pełno było mekhanitów, zdaje się, że zegarkowców, szli do jednego miejsca, dosyć dużego budynku, z którego dochodziły odgłosy jakiejś płomiennej przemowy, której nijak nie umiałem zrozumieć. Wszędzie pełno było pary, widziałem kominy fabryk, a ludzie, oprócz licznych mechanicznych ulepszeń ciała, byli ubrani tak, jakby zatrzymali się w XIX wieku.
W mgnieniu oka jednak sceneria zmieniła się całkowicie. Stałem w tym samym miejscu, lecz miasto było w rozsypce. Budynki płonęły, słychać było krzyki. Dotychczasowy porządek zaburzali jeżdżący wszędzie, wyglądający na dzikich ludzie. Tu jeden poderżnął gardło komuś w dostojnych szatach, cały czas mekhanicie, tu jakiś mieszkaniec wypadł przez okno płonącego budynku. Tuż przede mną przebiegło też dwóch ludzi umazanych sadzą, jeden w poszarpanych, jakby rytualnych szatach, widać, że był to ktoś bardzo ważny. Drugi ciągnął go to za rękę, to za kołnierz…
Usłyszałem nagły grzmot i wszystko na kilka sekund stało się białe. Potem jednak znalazłem się na tej samej ulicy, w tym samym mieście, lecz znów o zupełnie innej scenerii. Było współczesne i znajome. Ludzie byli tu normalni. Dostrzegłem Koloseum.
To był Rzym…
Nagle usłyszałem kolejny grzmot. Widziałem, jak na niebie coś faluje, a ludzie zatrzymują się, by się temu przyjrzeć. Nie wyglądało to zbyt dobrze. Nad koloseum zaczęła powstawać ogromna wyrwa, z przeraźliwą czernią bijącą z jej wnętrza, z której dochodziły różnorakie, mechaniczne odgłosy. W ostatnim momencie coś zaczęło się stamtąd wyłaniać. Nie wyglądało jednak jak bóstwo, tylko jak dziób okrętu…
Nie zdążyłem się przyjrzeć. Znów poczułem jakby nagłe przyspieszenie i narastające szmery, szepty. Wszystko stało się na powrót czarne, a ja usłyszałem tuż za sobą całą gamę różnorakich mechanicznych odgłosów. Jedne przypomniały sztuczne dźwięki oddychania, inne — bicia serca, a jeszcze inne — stukot kół zębatych.
“Czy teraz wierzysz?”
Głos był tuż za mną. Zniekształcony, nalezący do strasznie starego człowieka. Czy to był ten, który tak bardzo chciał nas widzieć?
“On przyjdzie. Dokona się Zstąpienie, dokona się Odebranie. Naprawa świata ku chwale Zepsutego.”
W mgnieniu oka przypomniałem sobie ostatnią wizję. Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, w jak katastrofalnym błędzie są mekhaparuzjanie. Nie rozumiałem już, jakim cudem w to uwierzyli, jakim cudem nie domyślili się, na co naprawdę się zanosi, a jeszcze bardziej przerażał mnie fakt, że przez nich ta ostatnia wizja może się spełnić i Bóg wie, jakie będą tego konsekwencje.
Czułem, jak coś oplata mnie, coś zimnego. Poczułem wstrząs, wbijanie mi się czegoś w sam środek głowy, jakby rozgrzany pręt, wkładany powoli w moją czaszkę. Chciałem krzyczeć, ale nie mogłem. Chciałem się choćby ruszyć, ale nie umiałem i…
Zostałem gwałtownie oderwany od tego wszystkiego, wróciłem głową do naszego świata. Trząsłem się cały, leżałem na ziemi, z bólu łzawiły mi oczy. Obok siebie zobaczyłem tylko martwego ascetę.
— Chryste, Mariusz… — usłyszałem głos Leona tuż nad sobą — dasz radę wstać?
Spojrzałem na niego otępiałym wzrokiem. Ból zdążył przejść, ale nadal byłem w szoku.
— Eh… — westchnął przeciągle i podniósł mnie. — Słuchaj mnie, bo nie mamy czasu. Zapierdoliłem tego ich gnojka, widząc, do czego to zmierzało. Patrząc na to, w jakim stanie jesteś, to była dobra decyzja. A teraz…
Usłyszałem z wnętrza ścian odgłosy zębatek. To coś… to coś było wszędzie wokół nas.
— Podłóż tu bombę… — szepnąłem mu — jest tu.
— Ale co?
— To, co czułem. Rzuć tu bombę.
— Uh… no dobra, zaufam ci. Ale słuchaj mnie uważnie… — Leonard zaczął szeptać. — musimy się stąd wydostać, a nie przebiegniemy przez to przeklęte miejsce. To, co zaproponuję, jest ryzykowne, ale to jedyne wyjście. Wziąłem ze sobą małe, jednodawkowe wziewy, które tak nas urządzą, że na jakieś dwie godziny będziemy wyglądać, jak martwi. Jak tu wejdą, zobaczą trzy trupy. Z ascetą coś zrobią, a nas zostawią gdzieś zapewne, bo nie będą chcieli mieć na karku żadnych służb. Rozumiesz, o co mi chodzi?
— Ta…
Obaj usłyszeliśmy powolne otwieranie drzwi wejściowych. Leonard dał mi wziew do ręki, a w róg pomieszczenia, zgodnie z moim poleceniem, rzucił małą, zakamuflowaną bombę.
— Na ile nastawiłeś? — spytałem, lekko oprzytomniały.
— Godzinę.
— Dobrze.
— No to do zobaczenia. — westchnął, przyłożył wziew do ust i po schowaniu go do kieszeni, opadł luźno na ziemię.
Nie miałem zbytnio wyboru i niemalże od razu zrobiłem dokładnie to samo. Już po chwili poczułem, jak nie mam władzy nad absolutnie niczym, a świat na powrót staje się ciemny.
Obudziłem się w nocy, gdzieś w lesie. Nikogo nie było wokół. Cóż, i tak po udanym ataku uważam, że stali się mniej ostrożni. Lepiej dla nas.
Każdy wdech sprawiał ból. Taki już minus brania czegoś takiego wziewnie. Wstałem powoli i zacząłem szukać Leonarda gdzieś wokół siebie. Nie było go nigdzie…
Przeszedłem nieco, nadal go szukając. Lokalizację tej ich siedziby przekazałem już wcześniej, może pozbyliśmy się tego czegoś w ścianach i przy okazji mocno im namieszaliśmy. Patrząc na to, że przeżyłem, to chyba można było uznać misję za udaną.
Tylko co z Leonardem? Może coś z nim zrobili?
Poczułem lekki smutek. Przyjaźnimy się od kilku dobrych lat i choć ukrywał przede mną nawet imię, to znam go dosyć dobrze. Zresztą, wątpię, by Leonard był jego prawdziwym imieniem. Ciekawe czy w ogóle je pamiętał…
Jeśli coś mu się nie stało… jeśli się nie obudził… wielu ludzi już w moim życiu przychodziło i odchodziło, ale tu pracowaliśmy ze sobą od kilku lat i się przyjaźniliśmy. Jego śmierć byłaby czymś…
Ktoś nagle złapał mnie za ramię, nie dając mi dokończyć tej depresyjnej myśli. Odwróciłem się, wyciągając małe ostrze i wystawiając je przed siebie.
— Bu. — usłyszałem ten charakterystyczny, monotonny głos.
— Leo, jesteś chujem.