Exodus
ocena: +10+x

Infernus In Terra

Wszyscy wiedzieli, że prędzej czy później to się stanie. Powszechnie wiadomo bowiem, że perfekcja nie istnieje. Ośrodek PL-13 był jej co prawda bliski, lecz najwyraźniej to za mało.

Detale nie są istotne. Może coś z powiązanej Strefy zdołało uciec. Może podczas krótkiego transferu wystarczyła chwila nieuwagi. Może to tylko prosty błąd w systemie, może celowy sabotaż jednej z licznych GOI. Jego to nie obchodzi.

Operator wyciąga z bagażnika przydzielony osprzęt. Nie za wiele, kamizelka i zestaw montowanych płytek zbyt szczodrze określonych mianem "pancerza". Pistolet półautomatyczny i jego mniejsza wersja w symetrycznej, ukrytej kaburze. Nóż w cholewie buta i na piersi. Oraz, co najważniejsze, kask. Prawdziwa technologiczna perełka, niemalże bez wagi a wytrzymująca kilkukrotny postrzał. Upewnia się, że wbudowany wizjer rozszerzonej rzeczywistości działa jak należy i podszedł do dwóch podobnie przygotowanych ludzi. Zadanie ma proste: Zlokalizować pozostałych przy życiu. I w miarę możliwości wyciągnąć, zanim drony zwalczania zagrożenia biologicznego wtargną do środka. Czas ma do rana.

Mimo dość późnych godzin liczni gapie zebrali się przy taśmach policyjnych, by obserwować płonący budynek. Pewnie czekali na jakieś niesamowite zwroty akcji. O słodka naiwności - pomyślał Operator - To nie film. W tej smutnej rzeczywistości pożar nie zwiastuje olbrzymiej katastrofy, upadającego drapacza chmur lub olbrzymiego potwora pożerającego biednych biurokratów. To znaczy - nie tutaj. Całkiem niedaleko, lecz nie w centrum wielkiego miasta. Nie ma na co czekać, skinął na podopiecznych. Identyczne hełmy zakrywają sporą część twarzy, jest w stanie stwierdzić jedynie kilkudniowy zarost u tego niższego. Na wszelki wypadek ustalają awaryjną częstotliwość i w końcu ruszają ku szklanym drzwiom.

Szeroki limit czasowy. Trzy osoby w poszukiwaniu dobrze wyszkolonych strażników i przyzwyczajonych do podobnych incydentów naukowców. Przeciwko nim jedynie szalejący żywioł i kilka niegroźnych dziwactw. Co złego może się stać?


Szklane drzwi wjeżdżają powoli na swoje miejsce, głosy z zewnątrz cichną. Poczekalnia, choć teraz ciemna i pusta, nie kryje żadnego zagrożenia. Rząd składanych krzesełek pod ścianą, poukładane biuletyny i uporządkowana zawartość biurka wskazują, że nie opuszczono jej w pośpiechu. Operator uznał, że rozsądnie byłoby do poszukiwań wykorzystać wbudowane systemy wykrywania życia. Jego pozłacany identyfikator przewieszony cienką tasiemką przez szyję powinien umożliwić mu to z dowolnego miejsca podpiętego do lokalnej sieci. Niestety, komputer leżący na podłodze nie uznawał żadnego poziomu upoważnienia i uparcie ignorował natarczywe stukanie w uruchamiającą kontrolkę. Nic nie szkodzi, na wyższym piętrze z pewnością znajdzie się następny.

Przed wstąpieniem na ciemną klatkę schodową zbadali precyzyjnie sąsiadujące pomieszczenia. Ot, kilka biur poza siecią wewnętrzną, schowek i stróżówka. Standard Procedur Przykrywkowych, w razie drobnej inspekcji. Choć winda zapraszająco świeciła jasnym wnętrzem, użycie jej w takich warunkach byłoby co najmniej beznadziejnym pomysłem.

Rekonesans okazał się bezowocny; wszędzie panował zatrważający jak na Fundację spokój i jedynie zniszczone wstrząsami lampy przypominały o katastrofie powyżej. Od razu zrezygnował z przeszukiwania dolnych poziomów - tam od dawna nie zapuszczał się nikt o zdrowych zmysłach. I tak wielka, pordzewiała śluza nie dawała na to większych szans.

Kiedy drzwi na poziomie dwunastym otworzyły się, fala dymu, pyłu i żaru zalała twarze ekipy ratunkowej. Operator nasunąwszy maskę tlenową na twarz postąpił ku szalejącej przed nim ognistej burzy. Unikając płonących szczątków wyposażenia i wybuchających niekiedy lamp gazowych, raz po raz przecierając oczy z drażniących oparów wpada do pierwszego pomieszczenia biurowego. Na tyle szybko, na ile pozwalają mu podrażnione gorącem ręce przerzuca sterty palących się dokumentacji w poszukiwaniu jakiegokolwiek komputera. Odnalezione dotychczas mają strzaskany ekran, niektórym brakuje ciekłego kryształu pamięciowego.

Maska nie wyrabia z oczyszczaniem, wkrótce czuje w ustach charakterystyczny swąd spalenizny, zaczyna brakować mu tchu. Na ostatkach tlenu upewnia się przynajmniej, czy nikt nie umiera tu wraz z nim. Pokój jest jednak zgodnie z procedurami opuszczony, wybiega zatem na korytarz wyrzucając uszkodzony ustnik. Szeregowcy w międzyczasie improwizując utworzyli stale kurczącą się, bezpieczną strefę z żelu przeciwpalnego. Krótka wymiana spojrzeń wystarczy, nie mówią ani słowa. Jeden z nich podaje nadbiegającemu Operatorowi manierkę i nowy filtr.

Drzwi drugiego boksu komputerowego w ogóle nie reagują; mechanizm po otwarciu sypie jedynie jednoznacznymi iskrami. Nie ma potrzeby martwić się wnętrzem, nawet wentylacja nie odciągnęłaby takiej ilości dwutlenku węgla zaś spięcie oznaczało awarię elektroniki całego pokoju. Co prawda akurat ktoś mógł upuścić tam PDA, jednak szanse na to były zbyt nikłe. Słuszniejszą decyzją będzie wtargnięcie do pierwszej z brzegu komory przechowawczej.

Tym razem szczęście uśmiechnęło się do Operatora. Świecący, nawet w płonącym pokoju, upiornym błękitem ekran wydawał się w skali sytuacji być wręcz wybawieniem. Niezdarnie przejechał identyfikatorem po czytniku wprowadzając jednocześnie oba hasła. Sukces, na monitorze zajaśniały, niczym anioł w ciemności kontury wieży. Trzy czerwone punkciki na bieżącym poziomie zapewne oznaczały ich. Wielka czerwona plama trzydzieści pięć pięter wyżej to pewnie klasa D i personel badawczy zebrany przez ochronę. Manewr ten, bezsensowny w zwyczajnych drapaczach chmur miał tutaj jak najbardziej zastosowanie. Konstrukcja została bowiem zaprojektowana, by trzymać się nawet wtedy, gdy z całego piętra prócz wsporników i ścian nośnych ostanie się jedynie popiół i kurz. Jeżeli nie wystąpiły żadne komplikacje lub awarie skanera, pozostała przy życiu większość czeka bezpiecznie w kantynie mając pod ręką broń i pożywienie. Upewnił się że sieć podłączona jest już do wizjera hełmu i, ponownie na oparach tlenowych wybiegł z pomieszczenia zostawiając coraz to bardziej szwankujący sprzęt na pastwę pożogi.

Zanim jednak powrócił do walczących z ogniem protegowanych, wyświetlacz mignął mu "nieznanym sygnałem". Było to o tyle interesujące, że sygnał nadawany był na precyzyjnej wojskowej częstotliwości hełmu Operatora. Kimkolwiek jego rozmówca był, bardzo pragnął przekazać mu coś prywatnie. Nawet wmontowane w kask czujniki nie były w stanie przechwytywać tego typu transmisji. Czyżby go wycofywali? Czy powinien był zostawić tych ludzi? Jednocześnie zainteresowany i zaniepokojony odebrał natarczywego nadawcę.

— Cześć. Chciałbym powiedzieć że się ciebie nie spodziewałem, ale mam dość sztampowych dialogów z amerykańskich filmów. — Doktor Clyde Fostergrant był zmęczony, jego podkrążone oczy i rozmierzwione włosy jedynie dopełniały tego obrazu. Niemalże wypalony papieros zwisał na krawędzi ust, nieustannie gotów na swój upadek.

— Doktorze? — Zaniepokoił się Operator. Jako, że komunikowali się wyłącznie na wewnętrznej sieci Ośrodka PL-13, naukowiec nadal mógł przebywać gdzieś w pobliżu. — Jest pan bezpieczny?

— Jasne. Siedzę sobie na dachu, podglądam tych na dole. Kuuurwa, ile luda. Magnum Opus.

— Dzieło wielkie? Czyje?

— Moje. Twoje. Nasze. Popisałeś się chłopie, nie ma co. Na wszystek nie umrę…

— Nie rozumiem. Pan za to odpowiada?

— Zrozumiesz. Przyjdź tu do mnie na górę. Hej. Spokojnie Dante. Jeszcze dziś wszystko się skończy.

Operator jeszcze przez chwilę przekrzykiwał w hełmie trzaskający w płomieniach plastoid, zanim doszło do niego że Fostergrant rozłączył się. Falujące powietrze przypomniało mu, że stoi po kolana w ogniu. Czym prędzej ruszył zatem ku windzie.

Na miejscu szeregowcy, mimo usilnych starań przegrywali z żywiołem. Lider, wiedząc że oczekują jedynie jego polecenia machnął niedbale ręką w kierunku klatki schodowej. Przez ogień i płomienie wpadli do białego szybu, jednakże nawet tam pożoga nie pozwalała o sobie zapomnieć. Jedynie pięć pięter wyżej, gdzie temperatura utrzymywała się na akceptowalnym poziomie mogli opaść na schody zrywając z osmalonych twarzy maski i łapczywie czerpać hausty niedocenianego nigdy wcześniej powietrza.

Oparty o ścianę łapczywie pochłaniał szczątki zawartości udostępnionego mu wcześniej pojemnika. Przetrzymywał je na moment w ustach, gdzie wytapiały posmak spalenizny i wyrywały popiół spomiędzy zębów. Nie martwiąc się jego drobinami przełykał ją, by koiła jego gardło i jakże przyjemnym chłodem rozlewała się po jego sparzonym ciele. Polewał nią też ręce - ból był tylko chwilą, zaś ulga jaką za sobą niósł była tego w pełni warta. Ciecz o niemal boskim smaku i cudownych właściwościach leczniczych. Zwykła woda.

Kiedy mógł otworzyć podrażnione oczy bezlitosne światło lamp chemicznych na powrót oślepiało go. Nie poddawał się jednak, z każdą podjętą próbą dostrzegał efekty. Tamci dwaj na pewno trzymali się lepiej. Nie musieli wdychać odoru spalonego mięsa, nie zagarniali żywego ognia gołymi rękami w poszukiwaniu beznadziejnej nagrody. Działał pod wpływem impulsu, zdenerwował się. Niedobrze. Co prawda otrzymał to czego pożądał, lecz za jaką cenę? Oddycha głębiej, segreguje informacje. Ludzie. Bezpieczni. Piętro 37. Odczuwa gwałtowny, lecz jakże przyjemny przypływ ulgi. Na dobrą sprawę już teraz mógłby zakończyć swoje zadanie. Na paru wdechach raz jeszcze pokonają ogień. Ignorując zagrożenie zjadą windą na sam dół. Nieśpiesznie wyjdą ze środka, rozstaną się. On podejdzie jedynie do tego kolesia w kamizelce taktycznej i poda numer piętra. Drony ominą je, zaś po ludzi przyjdą świetnie wyposażeni sanitariusze.

Nie, nie może sobie na to pozwolić. Od zawsze szkolili go do wypełniania rozkazów. Rozkaz brzmiał: wyprowadzić. Więc wyprowadzi wszystkich, lub zginie wśród żaru, gruzów i potworności próbując. Jednak nawet gdyby z całego serca pragnął zrezygnować, teraz zwyczajnie nie mógł. Nie umiał odmówić sobie z ciekawości. Jeżeli doktor faktycznie spoglądał na niego z dachu, musi tam wejść. Nie wątpi w to, że ktoś taki jak Fostergrant za to odpowiada, ba, po tak szczerym wyznaniu jest tego właściwie pewien. Ale nie wie dlaczego. I ta właśnie ciekawość będzie popychać go coraz to wyżej i wyżej.

Zaryzykował powstanie. Początkowo niezgrabne, niemalże wywrócił się co, szczególnie na schodach, mogłoby skończyć się przykrymi konsekwencjami. Chwilę mu zeszło, jednak dał radę ustać bez oparcia. Umęczone ciężką pracą na pełnej wydajności w żarze mięśnie boleśnie przypominały o swoim istnieniu, musiał jednak przynajmniej teraz je ignorować. Kiedy upewnił się że da radę przejść bez oparcia parę metrów szybkim krokiem, wymownie zerknął na towarzyszy. Wypoczęci zerwali się na równe nogi niczym nieśmiertelne RMT. Operator przez chwilę obserwował ich niezdarnie koordynowane akcje dostrzegając na pozór niewielkie błędy mogące zaważyć na ich życiu bądź śmierci. Faktycznie, niczym niedoskonałe, obce mu roboty.


Kiedy głos w słuchawce wrzasnął na całe gardło, Operator dosłownie odskoczył w tył wyszarpując pistolet z kabury. Docisnął się do ściany nasłuchując ni to krzyku rozdzieranego paniką, ni to dziwnego rechotu. Kiedy serce zwalniało swe tempo, mięśnie rozluźniały się i wizjer przestał wyświetlać "ZAGROŻENIE" mógł usłyszeć w tym hałasie… śmiech? Tak, niewątpliwie był to czyjś śmiech. A lista osób, jakie Operator posądzałby o taki śmianie się w taki sposób była zaskakująco wąska. Poirytowany na powrót zabezpieczył pistolet i wraz z klikiem przełącznika uciął się hałas w słuchawce.

— Na twoim miejscu bym tego nie odkładał. — Spokojnie i stanowczo oznajmił Fostergrant. — Odbezpiecz i posłuchaj.

Samemu nie wiedząc dlaczego, Operator zdecydował się na spełnienie tego polecenia. Raz jeszcze szczęknął metalową blokadą i trzymając pistolet w niemalże wyprostowanych rękach pozostał przy ścianie. Faktycznie, po drugiej stronie coś usiłowało zachowywać się cicho. Na niczym owe wysiłki spełzały jednak w obliczu hiperwentylacji, stuknięć o plastoidową posadzkę i kliku nieustannie wyjmowanego i wkładanego magazynka.

Magazynka.

Wskazał na drzwi, z pewnością zamknięte od wewnątrz. Krucha konstrukcja, wątłe zawiasy wręcz proszące się o potężnego kopa. Desperat doprawdy nie mógł wybrać gorszego miejsca na kryjówkę. Odlicza 3 sekundy, kolejne kliknięcie dobiega ze środka, agent po lewej zajmuje się drewnianym panelem. Szczątki wpadają do pomieszczenia wraz z Operatorem błyskawicznie oceniającym sytuację. Na ekraniku znów czerwone niebezpieczeństwo. Dobrze wyliczył, w magazynku kule, magazynek na kolanach, kolana odziane w ostrzegawczy derlich. Klasa D z pewnością nie zamierzała ułatwiać mu tej roboty, a ten szczególny osobnik na pewno już wiedział, jak obsługiwać automatyczny MA-CUB20 w prawej dłoni. Ma przewagę, człowiek w pomarańczowym siedział właśnie pod ścianą i zapewne ostatnią rzeczą jakiej się spodziewał był dwumetrowy przedstawiciel ZMFO w wpadający przez kawałki drzwi do nieszczęsnej komórki. Przede wszystkim warto by zadbać o to, by rykoszet nikomu nie wybił dodatkowej dziury - Pomyślał Operator wykopując pistolet z ręki nadal nie reagującego testera. Raz jeszcze jego impulsywność dała mu się we znaki, tym razem stawiając go w znacznie gorszej sytuacji: Nie uwzględnił bowiem szybkiego podcięcia nogą na tak ograniczonej przestrzeni. Winiąc jedynie siebie za własną głupotę ciężko trzasnął plecami o ziemię dociskając co najwyżej głowę do klatki piersiowej. Mordercy nie potrzebują jednak broni palnej, wiele obecnego personelu tej klasy zagwarantowało sobie wyroki używając jedynie podstawowych narzędzi lub nawet gołych pięści. Życie to nie bajka, tutaj nie każda walka jest szlachetna i uczciwa. Jak właśnie pokazywał atakujący go człowiek, szczególnie dobrą opcją jest oślepienie przeciwnika. Operator czuł na twarzy silnie zaciskające się, choć spocone i drżące palce. O swoje oczy nie musiał się jednak chwilowo martwić, mimo wątłego wyglądu i oraz zastosowanego w konstrukcji cienkiego plastiku, wbudowany w kask wizjer spokojnie wytrzymałaby kilka o wiele silniejszych uderzeń metalowym prętem. Przedstawiciel klasy D nie mógł o tym wiedzieć - liczył na to że w każdej chwili osłonka rozpryśnie się pod jego naciskiem.

Walka w dużej mierze polega na wykorzystywaniu błędów popełnionych przez przeciwnika, Operator wykorzystał zatem bezlitośnie luźno pozostawioną rękę. Nie miał szans na dosięgniecie noża w cholewie buta, ten na piersi przygniatany był przez dobre 90 kilogramów biomasy marzącej o wydłubaniu jego niebieskich tęczówek. Naszła go lekka pokusa na dobycie z ukrytej lewej kabury pistoletu. Nie, moment, nie ma potrzeby, wystarczy że chwyci rękę, zablokuje nogi i przerzuci…

Morderca zauważył, że jego starania spełzają na niczym, postanowił zatem przenieść ucisk na gardło swej niedoszłej ofiary. Operator przestał racjonalnie myśleć, zapomniawszy o dźwigni niemalże panicznie wyrwał spluwę i wepchnął ją w czoło przeciwnika. Oboje na sekundę zamarli, jakby przerażeni tym co zaraz może się stać. Podduszonemu trzęsła się nieco ręka, nie zamierzał jednak zdejmować palca ze spustu. Ucisk nieco zelżał, zimne powietrze drugi już raz boleśnie rozlało się po jego gardle.

— WAL IDIOTO!

Jak reakcja na tamten krzyk była efektem szkolenia, tu zadziałać musiały pierwotne instynkty. Szczątki rozsądku i adrenaliny powstrzymujące całe ciało przed tym jednym, maleńkim szarpnięciem rozprysły się pod falą czystego strachu. Czy też przed własną śmiercią, czy też przed rykiem i karą jaką za sobą niósł, jeżeli niegdyś by się nie dostosował. Niczym przyparte do muru zwierzę, spanikowane wszystkim co je do tej pozycji sprowadziło pragnął jedynie przetrwać. I tak patrząc w ciemne, orzechowe oczy tamtego, widząc w nich własny strach, pociągnął. Lekkie szarpnięcie, głośny trzask tłumika. Resztki czaszki i mózgu rozbryzgane pod ścianą, trup przewalający się na bok.

— O kurwa. — Skwitował Clyde.

Operator patrzył to na drżące w konwulsjach, ciepłe jeszcze zwłoki człowieka, to na swoje zastygłe w morderczej pozycji ręce zaciśnięte na pistolecie. Z nagrzanej wystrzałem lufy powoli unosi się stróżka dymu, delikatny zapach zjonizowanego powietrza i odsunięta suwnica wydają się potwierdzać jego winę. Nie wie co powiedzieć, wydaje mu się to niemożliwe. Szkolili go pod tym względem, naoglądał się podczas swojej kariery wystarczająco wiele cierpień i mordów. Powinien od dawna być na coś takiego odporny.

Ale nie był. Ale w to po prostu nie mógł uwierzyć. Jego pierwsza czarna karta. Jego pierwsze zabójstwo. Nawet się nie zawahał.

— No już, uspokój się. — Ton doktora stał się przyjazny, pełen współdzielonego bólu i zrozumienia. Operator słyszał go już jednak i nie kojarzył mu się on ze spokojem i ukojeniem, jakie faktycznie powinien teraz mu przynosić. — Ręka ci zadrżała, widziałeś? Krzyknąłem, przestraszyłeś się.

Zabił człowieka.

— Proszę. To tak naprawdę nie ty. Kazałem ci to zrobić. Posłuchałeś mnie, może ze względu na dawne czasy. Wiemy oboje, że tego nie chciałeś. To nie twój grzech, nie twoja śmierć. Słyszałeś, chciałem tego. Tak, to moja wina. Posłuchaj, spotkamy się i o tym porozmawiamy. Tak jak o wszystkim. Nie przejmuj się…

Przez moment pomyślał, że Fostergrant ma rację.

Ale zabił Człowieka. Tak po prostu.


Czas jest względny. Tak Operator unosił się z lodowatej podłogi zroszonej świeżą krwią godzinami, tak nie trwało to dziesięć naszych sekund. Pierwszy szok, ból i strach minął. A człowiek po napływie tych emocji zbudowany został, by odczuwać gniew. Początkowo chciał skierować go na bezużytecznych podwładnych, których brak reakcji mógł być w skutkach śmiertelny. Dał radę jednak utrzymać emocje w ryzach: Przyśpieszony szrapnel karabinu magnetycznego z pewnością przebiłby jego lekką kamizelkę. Operator wyobraził sobie, jak leży w siekance własnych wnętrzności wraz z martwym mięsem odzianym na pomarańczowo przynitowany do podłogi i naraz jego złość jakby zelżała.

Pogodził się też już z krwią na swych rękach. Tak, nadal tego żałował i gdyby raz jeszcze został postawiony w takiej sytuacji na pewno przynajmniej spróbowałby kote gaeshi. Przygniatał go sam fakt zaistnienia takiej sytuacji. Nie po to zmarnował całe swoje życie, by być takim jak inni. Inni mogą popełniać błędy. Ale to przez jego błąd musiał zgasić tę iskrę w cudzych oczach. Na treningu mówili że pierwszy raz jest najgorszy, że wtedy zabójca czuje się panem życia i śmierci. On jednak odczuwał tylko pustkę.

Lata treningu psychologicznego nie spełzły jednak na marne. Choć w nadal fatalnym stanie, uznał że da radę brnąć w płonący wieżowiec coraz to wyżej, do bezpiecznych i wyczekujących go ludzi. W grobowej ciszy raz jeszcze ruszył ku klatce schodowej, a myśl ta napełniała go determinacją. Wyciągną ich. — Obiecywał w duchu.

Zalane zawartością świateł naściennych schody płonęły jednak w najlepsze nie zachęcając do konfrontacji. Pozostawał zatem szyb z zablokowaną windą i drabiny serwisowe. Przeszklony panel roztrzaskał się niechętnie pod naporem uderzających w niego stalowych stopów czarnej rękojeści noża. Mniejsze odłamki mógł spokojnie ignorować, ot co najwyżej poszarpały nogawki jego śliskich spodni. Na drodze stoją jeszcze zatrzaśnięte grodzie pancerne. Za daleko z takimi nie zajdą, szczęśliwie panel kontrolny nadal zapraszająco wyświetla ikonkę identyfikatora i po krótkim zapoznaniu się z jego numerem rozsuwa wielkie włazy. Po lewej ze ściany wystają małe, niewygodne uchwyty zaprojektowane pod serwisowe RMT. Wbrew pozorom dobrze to zwiastowało, jeżeli bowiem te niepozorne pręty w zamyśle miały utrzymać kilkutonowe mechanizmy, tak trzech ochroniarzy mogło czuć się na nich bezpiecznie. Ostatni raz upewnia się, że ciężka kabina na stałe zaklinowała się gdzieś w górze i wskakuje na "szczeble". Wpijają się w jego dłonie, nogi już po chwili zaczynają boleć. No nic, nie ma innej drogi. Chwyta następny. I następny.

Coś jest nie tak. — Zorientował się po dłuższej chwili. Zwiastowało to najpierw delikatne drżenie, potem zgrzyt łamiącego się metalu. W aktualnej sytuacji oznaczać mogło to przede wszystkim puszczające hamulce windy. Trzeba błyskawicznie zmienić priorytety, do pierwszych drzwi wyżej za daleko a cofać się nie zamierzał. Rozejrzał się szybko poszukując najprostszego włazu technicznego. Jest wyżej, wystarczy pokonać niecałe trzy metry i wczołgać się do środka nim żelazna ściana osunie się w dół. Wykrzyczawszy odpowiednie rozkazy Operator przyśpiesza i przez moment mocuje się z pordzewiałą klapą. Dawno jej nie używano, możliwe nawet że od chwili stworzenia zawsze czekała na ten jedyny moment. Wreszcie przestarzałe zawiasy odpuściły i łaskawie pozwoliły wcisnąć się do ciepłego wnętrza z lekka pachnącego smarem i ozonem. Po chwili jedynie huk zlatującej metalowej masy przypominał Operatorowi o śmiertelnym zagrożeniu.

Tunel był dłuższy i węższy, niż standardowe konstrukcje jemu podobne co Operator na własne nieszczęście mógł potwierdzić doświadczeniem. Występujące nieregularnie wentylatory w bocznych odnogach utwierdzały go w przekonaniu, iż wraz z dwoma pozostałymi komandosami brudzą kamizelki w szybie wentylacyjnym. Wyjątkowo, jak na Fundacyjne standardy, zaniedbanym. Liczne stanowiska z jakich niegdyś odprowadzał żar przepracowanych mechanizmów stały dziś zapewne wyłączone wyczekując swych ostatnich zadań, wspominając utracone dni chwały. Do jednego z nich najwyraźniej usunięto wywietrznik pozwalając Operatorowi zeskoczyć na pobrudzone stanowiska.

Promienie bielały z latarek, jednak niewyraźne zarysy rozstawionej maszynerii rozmywały się w mroku równie szybko, jak były z niego wyrywane przez jasnych intruzów. Czegokolwiek zalany czernią pokój nie krył, pragnęło to pozostać w ukryciu. W pojedynczych przebłyskach dało się co prawda dostrzec stare lampy jarzeniowe, jednak przełącznik za nie odpowiedzialny pozostał poza zasięgiem zbitej grupki.

— Bu!

Operator przewrócił oczami. Choć tym razem nadejście Clyde'a zwiastowała ikona nawiązywania połączeń zaś krzyk nie był wybitnie głośny, i tak nie dałby nabrać się na tę samą sztuczkę. W nieznany mu sposób naukowiec obserwował ich poczynania, nie potrafiłby więc oprzeć się temu jakże prostackiemu żartowi w podobnej sytuacji.

— Doktorze, wiem że nas pan widzi. — Postanowił od razu rozwiązać wszelkie wątpliwości. — Gdzie jesteśmy?

— Gdzie by w tym była zabawa, gdybym ci powiedział? Weź głęboki wdech, przekonaj się sam.

Zimne krople potu zrosiły czoło Operatora — No tak, to możliwe. Sprzętu, nawet nieużywanego nie usuwano z Ośrodka PL-13, na tak niskich poziomach mógł więc pamiętać stare czasy nadwyżki personelu. Fundacja pozwalała sobie wtedy na szastanie klasą D w testach oraz jej comiesięczne masowe terminacje. Standardowym wyposażeniem były do tego komory gazowe, co nawet pokrywałoby się z tak obszerną i zaawansowaną jak na owe czasy wentylacją.

Zaczerpnął powietrza spodziewając się jakże charakterystycznych dla cyjanowodoru gorzkich migdałów. Nie, to nie to. Owszem, czuć tu przegniłe mięso i środki bakteriobójcze jednak jest tu coś jeszcze. Spleśniała izolacja?

— A teraz krótka lekcja historii: — Odchrząknął Clyde. — 1965: Fundacja w najlepsze gazuje zużytych ludzi. 1973: Fundacja orientuje się, że kiedyś komuna padnie, skończą się więźniowie polityczni i wojenni, zaś zwykli kryminaliści nie wystarczą. 1979: Fundacja nadal poszukuje alternatywy dla ludzi. Władzy nie podoba się nieustanne obarczanie jej winą o coraz to częstsze "tajemnicze zniknięcia". 1985: Jakiś amerykaniec pokłada zaufanie w robotyce, wypływa projekt cyborgizacji trupów by nadal działały. Brzmi znajomo?

Brzmiało. Zwłaszcza teraz, kiedy światło padło na zapadłego w sobie RMT. Antyseptyka zniszczyła większość drobnoustrojów i obudowana stalą poszarzała skóra nosiła jedynie niewielkie ślady rozkładu.

— 1987: — Tu doktor pociera skronie, intensywnie rozmyślając. — Polska Filia Fundacji reorganizuje personel. Sporo by ci tu opowiadać, przypomnij mi o tym kiedyś. Ogólnie rzecz biorąc kasują każdego im niewygodnego pod zarzutem "współpracy z wrogimi grupami". Amerykaniec był niewygodny, ale jego plany? Zmarli się nie upomną. 1994: Zaczynamy! Sztucznie podtrzymywane przy życiu mózgi mogą sterować mechanicznymi ramionami po otrzymaniu prostych poleceń! 2019! Kryształ może przechowywać impulsy elektryczne!

— Do rzeczy doktorze. — Operator przerwał wyliczankę w międzyczasie identyfikując kolejne elementy maszynerii montażowej RMT. — Jak stąd wyjdziemy?

— Prosto i spokojnie, tymi drzwiami. Tymi zamkniętymi teraz, zabezpieczonymi przed siłą wielkich i ciężkich robotów, jeżeli coś by poszło nie tak. Oczywiście tylko w tych początkowych fazach, części przecież same się nie dostarczą a RMT będą od dawna bezpiecznie wyłączone. Nie kłopocz się z kombinowaniem, steruje nimi wyłącznie CKTR. Tu cię nie usłyszy. Wiesz co robić. Przycisk masz na prawo od swojej wolności, przy czym zwiastuję ci przy tym podwójny problem. — Wyszczerzył się niewinnie.

Operator uznał, że przynajmniej chwilowo lepiej będzie nie mówić o niczym protegowanym. — Nie ma po co się niepotrzebnie denerwować; maszyneria nie powinna zareagować w razie braku… materiału. Pewny swej myśli kolejny już raz przesunął złotą plakietkę przez mechaniczny czytnik i zerkając na zachęcająco kiwającego głową Clyde'a uruchomił system.

Infernus In Mentem

Mimo wieku oświetlenie nadal działało początkowo oślepiając nawykłych już do mroku komandosów. Ujawniły też dwóch ostatnich przedstawicieli pierwszej serii olbrzymich, pordzewiałych od braku konserwacji maszyn. Z cichym pomrukiem uruchamianej przestarzałej baterii atomowej i pompowanego oleju oba roboty powoli uniosły się ze swoich stanowisk. Toporne receptory powoli rozglądały się dookoła, wreszcie namierzając pożądany identyfikator. Zwisający luźno z szyi Operatora.

— Co teraz? — Zapytał Fostergranta niepewnym tonem. RMT były przystosowane do noszenia trzytonowych ciężarów, ich grube pancerze przeciwradiacyjne bez problemu poradzą sobie ze słabą amunicją pistoletów. Po prawdzie jest też już zbyt zmęczony, by walczyć wręcz z dwoma wielkimi, niezmordowanymi robotami.

— Nie bój się — Zadrwił Clyde ze znudzoną miną. — Ty jesteś tu tylko od prostego wyboru. Miałem kiedyś książkę do RPG, według której takie są najlepsze. Nie martw się tym, z którym krajem wywołasz wojnę. Nie martw się tym, jaka rasa zostanie zgładzona.

Androidy otrzymały najwyraźniej jakieś polecenia, zbliżyły się bowiem do obu szeregowców i złapały ich w swe mechaniczne ramiona. Próbowali co prawda wyrywać się, jaką jednak szansę ma zwykły człowiek wobec stalowego giganta coraz to silniej zaciskającego swoje imadła na ich kruchych klatkach piersiowych? System działał już na dobre, kolejne segmenty jaśniały w sztucznym świetle zaś stanowiska montażowe budziły się do życia.

— Jak już mówiłem: — Ciągnął wesoło naukowiec — Proste wybory. Zostajesz lub idziesz. Zabijasz lub zostawiasz. Lewy lub prawy. Zegar tyka.

Wyszarpuje niezdarnie pistolet z kabury; ręce mu drżą, serce bije za szybko. Niedobrze, jest zdenerwowany. — A jeżeli nie trafi? Lub, co gorsza, trafi trzy centymetry w lewo, tam gdzie teraz biega w panice oko podwładnego? Czas się kończy, RMT nie będą przecież czekać wiecznie. Mierzy, strzela.

Za szybko.

Jeszcze jeden pocisk, tym razem wchodzący w fotoreceptor na wszystkie strony rozsypując odłamki szkła i iskry. Szeregowy wyskakuje jednocześnie do przodu i, potykając się, ucieka spoza zasięgu robota na ślepo machającego manipulatorami niczym wielkimi cepami. Drugi niemal natychmiast obraca się. — Nic straconego, wystarczy trafić w przewód olejowy. Jednak trzy koleje pociski rozbijają się jedynie o utwardzane powłoki. Da sobie z tym radę. Musi tylko. Spokojnie. Wycelować.

Strza…

Nie pada. Tym razem rozgrzana lufa nie odskakuje ku górze, dłoń nie odczuwa znajomego wstrząsu, kula nie wylatuje. System w międzyczasie reaguje na błąd wysyłając zapasowego robota. Drzwi lekko odjeżdżają w bok i zanim RMT wejdzie do pomieszczenia, szeregowy niemalże wypycha dowódcę na zewnątrz. Zanim znów zatrzasną się z cichym sykiem Operator ostatni raz słyszy paniczne nawoływanie drugiego, nieznanego mu żołnierza.


— Zjebałeś robotę. Drugi raz.

— Wiem.

— Ale dałbyś radę.

— Wiem.

— To nie twoja wina. Ty byś został, byś strzelił i byś trafił.

— Wiem.

— I co, nic z tym nie zrobisz?

Operator nie odpowiedział. Fakt, drugi raz coś poszło nie tak. — Jemu, tworowi na pozór perfekcyjnemu. Jak jednak pokazuje ta noc, perfekcja nie istnieje. Perfekcyjna wieża, apogeum możliwości Fundacji, najnowocześniejsza i najbezpieczniejsza placówka na świecie stała teraz w płomieniach i do rana pozostanie z niej co najwyżej pusty, poczerniały szkielet. Także i on nie wyjdzie dziś z tarczą kiedy to już dwukrotnie, pośrednio lub nie, zabił człowieka. To złe. Ale także i jakie proste, odbierać życie. Czy powinien tego żałować? Chciał dobrze. Bronił się. Tak, w ostateczności to przecież nie jego wina. I tak może sobie na to pozwolić, nie ma się czym martwić.

— Zastanówmy się. Dlaczego tak ci na nim zależało? Jak miał na imię? Czego chciał od życia? Jak tu trafił i co robił, kiedy ty się powstrzymywałeś? Dlaczego miałby być dla ciebie czymkolwiek innym, niż bezrozumnym robotem?

— Bo… nie. Nie wiem.

— No widzisz! — Roześmiał się Clyde — Stało się, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. W razie czego przypominam, że nadal masz drugiego.

No tak. Ten drugi. Równie bezużyteczny, bezimienny i obojętny, co tamten. Z tą drobną różnicą, że tamten nie doprowadził do śmierci tego. — Bo tak, teraz Operator przekonany był że za tamtą niepotrzebną śmierć odpowiada drugi podwładny, teraz jak zwykle coś pijący, z zimną obojętnością, opierając się o szczątki ściany.

— Tak tylko mówię, że można to spokojnie podciągnąć pod pomoc przy morderstwie ze szczególnym okrucieństwem w wyniku motywacji zasługującej na szczególne potępienie.

— Uważasz, że dożywocie wystarczy?

— Potworowi, który własnego współpracownika skazał na takie męczarnie? Chcesz wrócić i osobiście się przekonać, jak to wygląda? Po logach nadal ci mało? Zastanów się, chłopcze, co ty pierdolisz. Ludzie tacy jak on nawet w więzieniu potrafiliby się ustatkować. A obawiam się, że na szczególnie zaostrzony rygor jeszcze nie zasłużył. Poza tym zawsze może się zdarzyć, że wypuszczą go po jakiś dwudziestu pięciu latach "za dobre sprawowanie". Nie chcielibyśmy, aby coś takiego nadal chodziło po ziemi, prawda?

— Nie.

— Więc co cię krępuje? Dobrze wiesz jak to się robi. W końcu dokonałeś tego dziś już dwa razy…

Nie, to nie on. Doktor się mylił, on jest niewinny. To człowiek pod ścianą odpowiada za te błędy. To jego wina. To on nie zareagował, kiedy go dusili. To on powstrzymał go przed ostatnim strzałem, przed strzałem dzięki któremu biedny szeregowiec nadal mógłby żyć. To on. To on!

Fostergrant uprzejmie zaoferował mu coś na podłodze, lecz nie było to konieczne. Operator cicho zbliżył się do winnego w każdej chwili obawiając się reakcji. Niepotrzebnie, morderca siedział z zakrytymi oczami i szyderczo wyszczerzonymi zębami. Bawiło go to.

Operator brutalnie oderwał jego mokre dłonie od twarzy, sam zaś zacisnął własne na gardle. Nie słyszał trzeszczącej słuchawki, zachrypniętego głosu, trzasku skóry bijącej o metal. Czuł, jak palce rozcinają szyję, czuł spływającą po rękach krew i krzyki potwora. Nie obchodziło go to, wbijał je głębiej i głębiej. Przewalił go na plecy, oparł się na rękach. A potem po prostu puścił i patrzył na swój największy życiowy wyczyn. Bo czy nadal winien nazywać to potknięciami? A może wręcz przeciwnie, to o to tu chodzi? Przecież nie bez kozery wbudowali w niego tak wspaniałe narzędzia. Od początku takie było jego przeznaczenie, którego usiłował unikać z winy nonsensownego kodeksu nie wiadomo kiedy powstałego w jego chorej wyobraźni. Z pewnością…

— Zjebałeś robotę. Trzeci raz.


Operator w końcu opuścił drżącą dłoń. Wylot lufy zniknął z pola widzenia, Clyde zaś odetchnął z głęboką ulgą. Mimo świetnych zdolności ukrywania swych emocji na jego ostrych rysach nadal pozostawały ślady intensywnego wysiłku. Sam przed chwilą przekonał się bowiem, jak ciężką jest walka z zszarganym psychicznie zabójcą i niedoszłym samobójcą mając do dyspozycji jedynie słowo. Wygrał, co prawda, lecz jakim kosztem? I wygrał?

Nie rozumiał tej sytuacji. Znów reagował jak przestraszone zwierzę. Nigdy wcześniej nie miał jakichkolwiek problemów z psychiką, przez myśl by mu nie przeszło strzelanie w czoło. A już szczególnie we własne. Dlaczego w ogóle chciał to zrobić? Nie radził sobie z konsekwencjami własnych decyzji? Zawiodło szkolenie? Szczerze tego pragnął, kierował się emocjami?

Nie.

Wiernie słuchał tego cichego głosiku w głowie. Choć wcześniej docierała do niego ta sytuacja, dopiero teraz faktycznie ją zaakceptował. Wydawać by się mogło, iż własne sumienie pragnie jego zguby. Jednak sumienie Operatora nie nosiło białego płaszcza, stalowej protezy i słuchawki do której nieustannie szeptałoby rady. Rady, na pozór proste i wynikające z zwykłej dobroci serca o strasznym przeznaczeniu. Pojedyncze niczym nie wyróżniały się, w całości jednak prezentowały ciąg wyborów narastających w coraz to mocniejszym crescendo, którego końca nie było widać.

Wystarczyło na samym początku się od niego odciąć. Odrzucić połączenie, ściągnąć słuchawkę, zapomnieć o potworze na dachu, o jego obietnicach i groźbach. I nadal nie jest za późno. Wydłubał z ucha głośniczek rozcinając palce o szorstki metal. Strzaskał resztki pod podeszwą. Głowa go piekła, dźwięki z prawej strony dochodziły przytłumione, jakby zza ściany. Zalał go błogi spokój. Doktor mógł teraz daremnie krzyczeć, jego głos na zawsze ugrzązł w kupce rozszarpanej elektroniki. Wyobraził sobie jak, niczym psychopata, ciągle przedstawia proste instrukcje, coraz bardziej natarczywie i nerwowo. Bawiło go to, zaczął się więc śmiać. Nie jakimś maniakalnym śmiechem wariata, jakim zwykł śmiać się Clyde. Śmiał się szczerze, z prawdziwą radością. — Wygrał! Otrzymał swą upragnioną wolność!

Wyczerpujący był na dłuższą metę taki śmiech, Operator przerwał więc by odpocząć. Lecz śmiał się dalej. Nie on, lecz głos, coraz to niższy, głębszy i podlejszy. Podniósł więc głowę, ostrożnie, jakby z lękiem. — Lękiem przed czym? I tak już wiedział wtedy, co zobaczy.

Wzrok natrafił na Fostergranta na monitorze. I kolejnym. I każdym następnym. I im dłużej na niego patrzył, tym bardziej dźwięk zwalniał i spadał, aż przybrał postać jedynie głuchego dudnienia. Clyde przestał się śmiać, spojrzał na Operatora ni to poważnym, ni zaniepokojonym spojrzeniem - najwyraźniej sam się tego nie spodziewał. Uderzenia… — Wsłuchał się głębiej — Nie, nie uderzenia. Kroki. Kroki rozlegały się coraz bliżej. Operator mógł usłyszeć zdrowym uchem w nich coraz to więcej detali. Kroków było wiele. Uderzały nierównomiernie, bez harmonii, jakby to do czego były przytwierdzone samo ledwie mogło je kontrolować. Część ciągnęła się bezwiednie za resztą, co wątlejsze pękały z trzaskiem pod wagą olbrzymiego organizmu. O ile oczywiście nadal dało się nazwać to organizmem. Samo to dudnienie wystarczyło, by strach niemalże sparaliżował Operatora.

— Uciekaj chłopcze. — Głos Clyde'a zatrzeszczał w głośnikach. Skuszone ofiarą monstrum przyśpieszyło. — I to szybko.

Więc uciekał. Nie zważał na drogę, na ciemne odnogi i ledwo widoczne w mroku kolorowe oznaczenia. Wolał nie myśleć, kilka razy potknął się o jakieś śmieci, z przekleństwami podnosił się wtedy niezdarnie i ruszał dalej ze zdwojoną siłą. Doktor ryczący z głośników również nie pomagał, Operator nie wiedział zaś czy robi to by raz jeszcze przekonać go do swych intencji, czy też po prostu nawołuje to co dudniło daleko za nim.

Nie może tak już długo, kłucie pod żebrami praktycznie kosiło go z nóg a oddech stał się płytki i nieregularny. Nie wie gdzie jest, szans w starciu z pewnością nie ma żadnych. — Wpadł zatem do pierwszego napotkanego pokoju zatrzaskując za sobą drzwi. Usiłował uspokoić oddech, serce szaleńczo rozrywało klatkę piersiową, w polu widzenia pojawiły się czarne plamy. Usiłował nasłuchiwać kroków, jednak te jakby nigdy nie istniały.

Dobry Boże, co to do cholery było? Oddychając ciężko usiłował przypomnieć sobie cokolwiek zdolnego do chociażby poruszania się w ten sposób. Nie był pewien, czy kilkukrotnie widoczne w kącie oka czarne plamy były jedynie przejawem jego zmęczenia. I nie wiedział który wariant odpowiedzi przeraża go bardziej. Naraz zza pleców coś stuknęło. Zerwał się natychmiast, niemalże tracąc równowagę. To zdecydowanie nie na jego głowę. Miał jedno, proste zadanie. Wyprowadzić ludzi.

Chwila. — Zastanowił się, analizując zasłyszany dźwięk. — Ktoś stuknął! Nie trzasnął na odlew, zastukał parę razy! Znowu! Musieli usłyszeć, jak uciekał przed tamtym… czymś. Spróbował więc nadać prosty odzew. Przy okazji odkrył, jak piekielnie bolały go obdarte do krwi palce. Nie miał na nie czasu, rozejrzał się nareszcie po pokoju usiłując przypomnieć sobie schematy podobnych mu pomieszczeń. Jakikolwiek przejaw ludzkiej natury dobiega zza grodzi pożarowej, on musiał zatem siedzieć w kontroli. Kontrole mają zaś dostęp do sieci wewnętrznej, co Operator skrzętnie wykorzystał uruchamiając system. Mimo kilku poważnie wyglądających wgnieceń na jednostce centralnej działał bez zarzutu. Solidny sprzęt.

— Słuchaj kochanie, wiem że nie układało nam się najlepiej ale mimo wszystko postanowiłem dać ci tę ostatnią szansę.

Nie ma mowy. — Wymownie przewrócił oczami i spojrzał na twarz odpowiedzialnego za całe piekło człowieka. Nie musiał się już nim przejmować. Wyprowadzi ocalałych, zaś szaleńcem zajmą się specjaliści. Chociaż… — Zamyślił się na chwilę. Zmienił zdanie, pojawiło się inne wyjście. Lepsze. Nikt się o nim nie dowie. Niech gaz topiący tkankę biologiczną się nim zajmie. Przez moment przestraszył się jednak tej myśli. Nie powinien na to pozwolić. Żaden człowiek, nawet pokroju Fostergranta na to nie zasługuje. Przełknął ślinę, wyrzucił z głowy tamten chory plan.

— Nie mam na to czasu. — Warknął w końcu przez zęby. Wolał skupić się na znalezieniu sterowania śluzami, które z nieznanych przyczyn nie leżało w domyślnej lokalizacji.

— Posłuchaj. — Fostergrant uśmiecha się z ekranu. Nie jakoś złośliwie, podle lub niewinnie, jak to ma w zwyczaju. Lecz po prostu. — Znasz opowieści o tym, co uciekło na niższych poziomach. O tym co robiło i dlaczego potrzebowało takiego więzienia. Wielu zdążyło o tym już dawno zapomnieć, nikt przecież od dawna tam nie zjechał.

Przestał uderzać w klawisze, serce zabiło mu szybciej. Ośrodek PL-13 był dość dużą placówką, zaś przebywając w kantynie od której oddzielało go jedynie kilka ton metalu słyszało się liczne bajki. I o ile większość była nieszkodliwymi żartami, tak historia plutonu Φ-0 kryła w sobie ziarenko prawdy. Nie wiadomo dokładnie, jak się zaczęło. Po prostu ludzie zaczęli opowiadać, jak najlepsi specjaliści zjechali na rutynowy patrol niższych poziomów. I nie wrócili. Tak po prostu.

Spekulacjom końca nie było, każda zaś prezentowała coraz to gorszy los komandosów, los przy którym w końcu sama śmierć zrównała się ze zbawieniem. Sprawa nie przeszła bez echa, ludzie zaczęli przeglądać archiwa raportów. Operator sam kiedyś z głupiej ciekawości zagłębił się w papierowe jeszcze foldery pełne pożółkłych ze starości maszynopisów i wyblakłych zdjęć. Było to ekscytujące i na swój sposób niepokojące. Widać było jak na dłoni ówczesny poziom Fundacji, popełnione przez nią błędy i nieścisłości. Kiedy zagłębiał się w te dokumenty, dziwne uczucie spływało nań niczym zimny pot. Znając błędy w procedurach i potencjał niektórych z trzymanych tam istot nerwowo mógł liczyć tylko na niedoceniane RMT, które lepiej od niego wiedziały co robić. Zapytał kiedyś Clyde'a, dlaczego nikt nie chce się tym zająć, dlaczego wszyscy wolą raczej ignorować podziemia Ośrodka, negować ich istnienie.

Clyde nie wiedział. Ponieważ on wolałby raczej nigdy o nich nie zapomnieć.

— A jednak nie daliśmy temu umrzeć. Jakie to wygodne dla egzekucji. Nie martwisz się śladami, nie martwisz się ciałem. Wszystko zawsze znikało. Jedno po drugim. Mówili, że chcą aby zdechło. Że wolą poczekać. Bądźmy jednak ze sobą szczerzy, czy w takim razie pompowali by tam tlen i zrzucali żarcie? I czy możesz nasycić koszmar, który nie ma końca?

Najwyraźniej naukowiec przemyślał parę spraw od ich ostatniej rozmowy. Pancerna gródź, mimo wysiłków nadal nie ustępowała. Badacze po drugiej stronie nie mieli jednak powodów do obaw. Obiecał przecież że wydostanie się stamtąd. Lecz komu? Im? Czy sobie?

— Nie pozostało wam wiele czasu. Idzie tu po was. Jak zawsze głodne. Masz jednak szczęście mój drogi! — Wszelkie pozory prysły. Fostergrant nie był w stanie dłużej utrzymywać tej niewinnej, pokerowej twarzy. — Widzisz tę konsolę? Na lewo od drzwi. Za wiele z jej poziomu zrobić nie możesz, jest odcięta od sieci.

Niedawny stukot jawił się teraz jako powolne, głuche uderzenia. Niczym narastający grom tytanicznej burzy. Coraz bliżej i bliżej. Podłoga zaczyna drżeć. Pukanie do śluzy staje się coraz to bardziej natarczywe. Błaga o jeszcze trochę czasu…

— Da się jednak aktywować tu system odkażający. Czymkolwiek nie jest, da się to zabić. Normalnie nie włączyłby się z żywym personelem wewnątrz, jednak z twoim upoważnieniem… nie. Nawet ty nie możesz odwlekać tego w nieskończoność. Jest coraz bliżej. Idzie na oślep, już od dawna nie widzi. Jednak znajdzie was, to tylko kwestia czasu. Może zdążysz otworzyć blokadę i ich wyciągnąć. Może.

I, jak na komendę, dudnienie przyśpieszyło i rozległ się ryk. Jak długo żył, tak długo Operator nigdy nie słyszał czegokolwiek podobnego. Niczym setka niezależnych od siebie głosów, z własnymi pragnieniami i historią wspólnie wyjących ku jednemu celowi - ukazania swej agonii. Nieliczne wyrywały się, nawołując nieistniejącego boga o litość. Inne płakały, na pozór cicho a jednak słyszalnie w tej piekielnej kakofonii. Krzyczeli długo, jakoby ich słowa mogły odmienić ten straszliwy los. Naraz o śluzę poczęły bębnić uderzenia. Setki, tysiące, miliony uderzeń, każde wraz ze sobą niosące coraz to bliżej wściekły huk rozpędzonego monstrum. I mógł ich zrozumieć, i żałować za nich i krzyczeć wraz z nimi w tym Piekle na ziemi.

I nagle wszystko ucichło.

Nie było już głuchych uderzeń. Nie było już ryku.

Wyciągnął połamany identyfikator z zniszczonego panelu.

Nie było już ludzi po drugiej stronie.

Spojrzał na monitor, teraz czarny i martwy jak zawsze. Porażka.

Pozostała jedna, ostatnia rzecz.

Infernus In Animae

Psychopata. Powinien był dawno zrezygnować. Teraz już za późno, nawet martwy dokończy jego dzieło. Ale posłuchał go i mógł winić jedynie siebie. A przecież był tam gdzie on, sam diabeł mówi dobranoc. Był w jego domu, pamiętał każdy detal. I pamiętał muzykę. I pamiętał, gdy psychopata pokazał mu jej źródło. Choć, płakał, krzyczał i bił, nadal stał w miejscu czekając na jego rozkaz. A gdy ten padł, on nie mógł. Nie zgodził się. Wyśmiał go więc i kazał mu patrzeć. Patrzeć, jak mordował przez noc. Mordował, bo śmierć można zadać z godnością, zaś zamordowanie jest czynem dokonanym. A potem ku niemu się zwrócił i widać w nim było już nie zwierzę i już nie człowieka.


Nareszcie szklany panel odjeżdża ukazując ostatnie piętro. Nigdy nieukończone szczątki kolejnego rozciągają się co prawda nad szybem windowym, poszarpane i i brzydkie, niczym stalowy szpon olbrzymiego orła. Po kilku jednak krokach zostaje z tyłu wraz z pustą już, zniszczoną kabiną.

Chłodne powietrze rozbija się o jego twarz w lekkim powiewie, pomarańczowa tarcza wschodzi na horyzont. Gdzieś w dole setki szklanych wież błyskają w jej pierwszych promieniach. Dach jest pusty, od przepaści odgradza go jedynie mała barierka.

I psychopata, który miał rację. Wszystko skończy się jeszcze dziś.

— Clyde Fostergrant.

Odwrócił się. W białym płaszczu, z jedyną ręką w skórzanej rękawicy wygląda niczym sama sprawiedliwość gotowa do pokarania go za wszelkie grzechy. Luźne spodnie rozwiewa na boki, metal błyszczy wraz z zielonymi oczami bez źrenic. Straszne i piękne zarazem.

Doktor spojrzał na na pokiereszowanego, zmęczonego i wściekłego zarazem Operatora. Nie było to jednak spojrzenie drwiące, pełne pychy i dumy, jakim na co dzień darzył każdego na swej drodze. Nie kryła się w nim też najczystsza furia, jakiej Operator w życiu raz doświadczył. Clyde był… zatroskany?

— Hej. — Odezwał się wreszcie. — Pogratulować. Wytrzymałeś.

— O co tu chodzi? — Nie rozumiał Operator. — Na cholerę cała ta farsa?

— Musiałem coś ci pokazać. A zatem… — Rozkłada teatralnie ręce. — masz mnie. Nie będę czekać na pozostałych. Masz pistolet, masz przewagę. Chwilowo, mam już dosyć całej tej sytuacji. Może gdybyś…

Huk niesie się echem między szklanymi budynkami. Z piersi doktora ścieka kilka tylko kropel, on sam opada na kolana i głucho przewraca się na żelbeton. Operator upuszcza dymiący pistolet, z którego wraz z kulą uszły wszystkie dotychczas tłumione emocje. Cały gniew, strach i ból przepadł jak ten jeden pocisk.

Psychopata nie żyje. Nareszcie. To już koniec.

— Jestem z ciebie dumny.

Zerwał się gwałtownie. Clyde stał przed nim wyciągając dłoń. Z dziury na piersi nadal sączył się powoli czerwony strumień.

— Nawet się nie zawahałeś.

Miał rację. Operator nie zaczekał. Nie wysłuchał powodu, nie próbował nawet dopytywać. Wyciągnął, wymierzył strzelił. Lecz czy kiedyś, nie aż tak jeszcze dawno posunąłby się do odebrania życia? Nawet komuś takiemu, jak Fostergrant? Czy może wolałby poświęcić więcej, byle tylko samemu nie przyłożyć do tego ręki?

— A zatem dzieło jest zakończone. — Roześmiał się naukowiec. — Moje. Nasze. — Wskazał na niego oskarżycielskim gestem. — Twoje.

— Nie. Ty to zaaranżowałeś. Ty…

— Nie ja. Ty. To twoje decyzje zabiły ponad setkę. Setkę niewinnych, pokładających w tobie ostatnie nadzieje, ufających ci ludzi. Ktoś musi ponieść za to karę. Czy znowu będę to ja?

Jak to: znowu? — Clyde Fostergrant jest szaleńcem, lecz… jego słowa miały sens. On jedynie proponował. Pokazywał. Zachęcał i pomagał, jednak zawsze czynu dokonywał Operator. — A więc to prawda? To on zabił tamtych ludzi? Czy może jednak psychopata nadal ma w tym współudział?

—Przejrzyj na oczy. Jesteś chory. — Oświadczył nagle Clyde spoglądając na tłumy w dole.

Co? Jaką chorobę może mieć na myśli? — Zawahał się. Co prawda po głowie krążyła mu jedna odpowiedź, lecz wydawało mu się to zbyt oczywiste i niemożliwe zarazem. Przechodził szkolenia, stwierdzili praktyczny brak zagrożenia…

— Jesteś chory, Operatorze. Dlaczego miałbyś w innym przypadku obwiniać za własne grzechy człowieka martwego od dwustu lat? — Odwrócił się, znów z wyrazem nienawiści na twarzy. — Przyjmij do wiadomości. Clyde Fostergrant nie żyje.

Tak. Clyde nie żyje. Dwieście lat. Operator nigdy go nawet na oczy nie zobaczył. Ale widział raporty, widział dowody. Nadal pamiętał, gdy pokazali mu po raz pierwszy jego żelazną dłoń. Pierwsza na świecie proteza z połączeniem nerwowym. Pierwszy robot, który czuł. Nigdy do końca nie doczyszczony po resztkach swego posiadacza.

Fostergrant nie żyje. Nie żyje. Te dwa słowa utkwiły mu w głowie, niczym robak wżerając się coraz głębiej i głębiej. Człowiek który przed nim stoi od dawna jest karmą dla robaków. Kim… czym jest? Jak to możliwe?

— Nie "jak". "Dlaczego". Dzięki tobie oczywiście. Zapomniałeś o czymś ważnym, Operatorze. O tej jednej, małej zasadzie, jaką od samego początku tłuką wam w Fundacji do głowy. O waszej regule, która każdego dnia ma wam przyświecać. Pozwól że ci przypomnę. Wybacz. W Fundacji nie ma bohaterów. A ty choć raz, ten jeden jedyny raz chciałeś poczuć się jak pierdolony bohater. Którym nie jesteś i nigdy nie byłeś.

Wiesz zatem dlaczego? Bo jesteś słaby. O wiele słabszy, niż zdawałbyś sobie z tego sprawę. Tak jak każdy, boisz się. Nie jesteś niezniszczalny. Widziałeś wiele. O wiele więcej, niż ktokolwiek inny by zdołał. I przeżyłeś, lecz jakim kosztem? Zdajesz sobie sprawę z swych czynów? Ja jestem tu tylko dlatego, że to ty nie potrafiłeś ich zaakceptować.

Zastanów się. Clyde nie żyje. Kto mordował tych ludzi? Za pierwszym razem nie było tak źle. Ludzie za ciebie odpowiedzialni spełnili swoje zadanie. Powiedz, gdzie teraz leżą? A ci, którzy choć raz w ciebie zwątpili? A ci, którzy zaczynali coś podejrzewać? A Rada, która osobiście podpisała wyrok śmierci na "Clyde'a F."? Nazwałeś mnie psycholem Operatorze. I słusznie, kto jednak nim pozostanie skoro ja nie żyję?

Zrozumiał. Nie wiedział, co robić. Po raz pierwszy w życiu Operator nie wiedział co robić. Upadł zacisnął zęby. Wreszcie zapłakał. Nie był na to gotowy. Nikt nie mógł, przeciw takim problemom stanąć możemy tylko samotnie. On stanął i przegrał. Bo usłyszał prawdę. Proszę Clyde, pomóż mu.

— Mogę dać ci szansę. Ostatnią. — Powiedział Fostergrant dając Operatorowi pistolet. — Twoja jedyna możliwość na odkupienie grzechów. Twoja ostatnia walka. — Wymierzył w jego pierś. — Daję ci pięć sekund. Cztery. Trzy. Dwie.

Nie nacisnął spustu, a broń wystrzeliła. A może, sam już nie wiedział. Przeraził się błysku, przeraził się huku. Wraz z Fostergrantem upadł na twarz. Nie zalewa go ciemność, ni ból. Dokonało się. Nie wiedział jednak, czy nadal decyzji tej dokonał on. Lecz przegrał. Uniósłszy się na kolana, w obliczu jedynie ognia na horyzoncie błagał o wybaczenie. Lecz nie miał już kogo, gdyż jako jedyny został.

Sam.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported