Obca Pomoc
ocena: +4+x

Maria Nwosu ocierała pot z twarzy, czekając na zewnątrz wioski. Silna bryza rozwiewała jej kolorową spódnicę. Popatrzyła na drugą stronę stepu, mrużąc oczy i starając się dostrzec najsłabsze podmuchy pyłu, ostrzegające przed przybywającymi gośćmi, niekoniecznie wcześniej zapowiedzianymi. Gość z ONZ spóźniał się już drugi dzień, przez co zaczynała się martwić, że mógł po drodze zostać napadnięty.

Po kilku kolejnych, bezczynnych minutach, Maria westchnęła i obróciła się w stronę swojego namiotu. To znaczy — namiotu Fundacji. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do pracy dla tak dziwnej organizacji pozarządowej. Kiedy miesiące wcześniej przyjechali do jej wioski i zapytali o ochotników do pomocy w tłumaczeniu, wystąpiła naprzód. Przez ten rejon przemieszczają się też inne organizacje pozarządowe, wykonujące szczepienia oraz dostarczające wioskom pożywienie i żywy inwentarz, ale ta sprawiała inne wrażenie. Od kobiety, która pytała o tłumaczy, biło coś tak jakby… nie z tego świata i zdawała się wyjątkową osobą. Maria już od dawna znała wszystkie lokalne dialekty, a przy tym język francuski i odrobinę angielskiego, więc kiedy zaoferowali jej pieniądze za pomoc tłumaczeniową, nie miała już żadnych wątpliwości. Nigdy nie sądziła, że tak mały krok poprowadzi ją przez tak długą podróż, ale takie było życie.

Odciągnęła pokrywę namiotu i niezaskoczona ujrzała dwójkę małych chłopców, którzy nagle schowali ręce do tyłu i przybrali grymasy poczucia winy.

— I czym się dziś zajmujecie, huncwoty? Już was znudziło denerwowanie kóz?

Chłopcy popatrzyli po sobie. Ten nieco mniejszy po lewej odparł:

— Szukaliśmy pani, pani Nwosu. Nasza mama piecze chleb i pomyśleliśmy, że mogłaby pani chcieć trochę.

— Mhm. Rozumiem. A kiedy zobaczyłeś, że mnie tu nie było, Enitan, zdecydowałeś, iż na mnie zaczekasz?

Oba chłopcy szybko przytaknęli, a Enitan odpowiedział:

— Och tak, pani Nwosu! Baliśmy się, że mogłaby pani zgłodnieć, nie wiedząc o chlebie!

Maria obdarzyła ich tym świetne wyuczonym przez wszystkie starsze siostry spojrzeniem.

— Co za przemili chłopcy. Więc nie ma żadnego innego powodu, dla którego zostaliście w środku, prawda? A może macie coś za plecami?

Ten trochę większy chłopiec przybrał wyraz poczucia winy i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale wtedy brat pchnął go łokciem. Szybko i cicho zamienili szeptem kilka słów, a potem wyciągnęli ręce do przodu. W dłoniach trzymali drewniane trójkąty, spośród których w każdym wygrawerowany był inny, skomplikowany wzorek.

Maria ponownie westchnęła i palcem wskazała stolik po drugiej stronie namiotu.

— Enitan, Amadi, odłóżcie je. Amulety nie są jeszcze gotowe, ale nawet gdyby były, nie powinniście się nimi bawić.

Bracia niechętnie odłożyli drewniane trójkąty na stół, a większy chłopiec ponuro oznajmił:

— Ale, pani Nwosu, chcieliśmy je po prostu zobaczyć, żeby wiedzieć, jak zrobić kilka własnych.

— Nie są jeszcze gotowe, więc i tak nie moglibyście zrobić więcej! — Maria znów przetarła szmatką czoło. — Jeżeli chcecie pomóc, pilnujcie, kto przybywa do wioski. Spodziewam się kogoś do pomocy, ale się spóźnia. Jeżeli go znajdziecie, może pozwolę wam przyglądać się, jak kończymy amulety.

Mniejszy chłopiec jak strzelony wybiegł z namiotu, ciągnąc za sobą brata.

— Och, tak, pani Nwosu! Poszukamy go i sprowadzimy do pani!

Kiedy pokrywa namiotu zasunęła się za nimi, Maria się uśmiechnęła.

— Ach, wszyscy młodzi chłopcy są tacy sami. Spraw, by pomaganie starszym wyglądało ekscytująco, a oni się do tego wręcz rzucą.

— Dokładnie — rozbrzmiał głęboki głos z tyłu. Mówił po francusku.

Maria podskoczyła i obróciła się. Ujrzała mężczyznę stojącego w miejscu, które przed chwilą na pewno było puste — w rogu namiotu. Ubrany był w odzież safari, podobną do tego, w co ubierali się ludzie z Zachodu, kiedy przybywali do tego rejonu, acz na jego ubranie składały się głównie różne odcienie szarego, a nie zwyczajne khaki. Niemalże mimowolnie Maria uznała, że mężczyzna "wygląda jak zakłopotane niebo, przygotowujące się do ulewy".

— A kim pan jest, by pojawiać się bez uprzedzenia? — zapytała oskarżającym tonem.

— Przepraszam, pani Nwosu. Jestem tutaj, by udzielić pani pomocy. Przełożeni mogli już pani o mnie powiedzieć; wierzę, że zwą mnie Benefaktorem Joe. — Dziwny mężczyzna na chwilę się uśmiechnął, wymawiając swe "imię".

Zerknęła na niego podejrzliwie.

— Może i podano mi takie imię, ale niby czemu miałabym zaufać, że jest pan tym mężczyzną? Już sprawił pan oszukańcze wrażenie, wkradając się tu tak cicho.

Mężczyzna znów się uśmiechnął.

— Ma pani więcej racji, niż się pani wydaje, pani Nwosu. Bardzo niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę tak szybko. Jestem pod wrażeniem. — Łagodnie zmienił dialekt na ten z jej wioski, mówiąc bez żadnego akcentu, jak gdyby razem dorastali. — Przysięgam na wszelkich bogów czy duchy, jakie sobie pani wybierze, że nie mam wobec pani ani tych, dla których pani pracuje, żadnych złych zamiarów.

Maria znów się trochę przejęła, ale tym razem to ukryła, przekształcając reakcję w gniewne spojrzenie na mężczyznę. Odpowiedziała po francusku:

— Nie ufam, że oszukaniec dotrzyma obietnicy, nieważne, na jakie imię powoła swą przysięgę. — Zamilkła na krótko. — Chyba, że zrobi to na swoje. Przysięgniesz na własne imię, obcy?

Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, jakby rozważając propozycję, aż w końcu odpowiedział:

— Tego zrobić nie mogę, a powody nie mają niczego wspólnego z panią. Może jednak wystarczy demonstracja dobrych intencji.

Obrócił się ku amuletom, które chłopcy zostawili na stole.

— To symbole chroniące, zatrzymują choroby i pasożyty. Zakop je pośrodku wioski, a ludzie przestają chorować.

Maria zbliżyła się do stołu i odsunęła drewniane artefakty, by mężczyzna nie mógł ich sięgnąć. Spojrzała na niego i odparła:

— Tak, to prawda i nie pozwolę panu ich zniszczyć.

Mężczyzna przechylił głowę i spojrzał jej prosto w oczy, jego jasnobrązowe tęczówki spotkały się z jej ciemnymi.

— Nie zamierzam ich niszczyć, a dać pani ulepszone. Istoty, które ofiarowały pani zwierzchnikom te wzory… nie są do końca obeznane z ludzką biologią. Na pewno powstrzymają choroby, ale ich nie wyeliminują. Choroby, pasożyty i zarazki będą… zatrzymane, kiedy ktoś będzie przebywał w zasięgu oddziaływania amuletów. Objawy mogą się tutaj nie ujawniać, acz w momencie, kiedy ktoś opuści tę wioskę, powstrzymane dolegliwości wrócą.

Spojrzenie Marii pobiegło nagle bardzo daleko. Zastanawiała się nad niezwykła pomocą, którą otrzymała od pracowników spotkanych w czasie szkolenia dla Fundacji "Organizacji Charytatywnej Manna".

— …tak, w to mogę uwierzyć. Miały dobre intencje, ale nie zawsze wykazywały się pełnią wiedzy. — Spojrzała na mężczyznę i skrzyżowała ręce. — Co pan proponuje zamiast tego?

Mężczyzna wyjął z kieszeni pogniecioną kartkę papieru i podał ją Marii.

— Jest tutaj kilka poprawek do tych symboli. Teraz naprawdę mogą wyleczyć większość lokalnych chorób, a nie tylko je zatrzymać. Dołączyłem także wskazówki co do tego, jak poprawnie je zapisać oraz listę materiałów, które najlepiej się sprawią. Oczywiście śmiało może to pani najpierw skonsultować ze sponsorami.

Maria ostrożnie wzięła papierek do ręki i nie rozkładając go, położyła na stole.

— Co w tym dla ciebie, obcy?

Momentalnie wydał się zmieszany i zagubiony. W końcu odpowiedział:

— Spośród tych wszystkich nieprawdopodobnych organizacji, z którymi miewałem do czynienia, tylko ta istnieje wyłącznie w celu poprawy życia ludzkiego. Podziwiam to, nawet jeżeli nie mogę sam praktykować takich zasad. Pomagam więc, kiedy mogę i jak mogę.

— Hmm. Wie pan, że tego nawet nie otworzę, dopóki nie zostanie to przetestowane?

Mężczyzna pokłonił się z uśmiechem.

— Biorąc pod uwagę pani silną osobowość, nie mogę oczekiwać niczego innego od kogoś chcącego poprawiać ludzkie życia, a nie je niszczyć. Myślę jednak, że należałoby odebrać to chłopcom.

Spojrzała na pusty stół, a potem za siebie, na zamykającą się pokrywę. Podbiegła do niej i pchnęła materiał. Ujrzała małe, uciekające czarne ciało.

— Amadi, wracaj tutaj! — krzyknęła.

Obróciła się przez ramię do mężczyzny.

— Zostań tu, dopóki nie wrócę. Ma mnie pan już więcej nie oszukiwać!

I ruszyła za chłopcem. Przez ciepło południowego słońca na jej gładkiej, czarnej skórze zaczęły pojawiać się krople potu.

Mężczyzna usiadł na jednym z krzeseł przy stole; zaciekawiły go wybryki chłopców. Używając języka wioski, oznajmił:

— Możesz już wyjść, Enitan. Twój brat zdołał uciec.

W tym samym rogu namiotu, w którym pojawił się mężczyzna, teraz otwarło się dwoje oczu. Okazało się nagle, że niewielka sylwetka Enitana przez cały czas tam stała.

— Skąd wiedziałeś, że tu jestem? — zapytał z niewinną ciekawością w głosie.

— Miałbym nie rozpoznać swoich własnych trików? Zaimponowało mi, że tak szybko zdołałeś się ich nauczyć.

Twarz chłopca rozjaśniła duma.

— Wraz z Amadim jesteśmy najlepszymi chłopakami we wiosce! Ja jestem najsprytniejszy, a on najodważniejszy!

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.

— Tak, jesteś bardzo sprytny. Powiedz, jak tego dokonałeś.

Enitan odparł radośnie:

— Słyszałem słowa, które wypowiedział ten duży, żebyś się pojawił i powiedziałem ja na odwrót, żeby zniknąć!

Mężczyzna wydał się zdziwiony.

— Zrozumiałeś, co powiedział… ten duży?

Enitan był nieco zawstydzony.

— Nie… ale wiedziałem, że to duże słowa, bo wypowiedział je ten duży, czyli musiały być ważne!

Mężczyzna ciągle się uśmiechał.

— Tak, są ważne. Wiedziałeś, że te amulety też mają zapisane na sobie niektóre duże słowa?

— Och, tak! Dlatego chcę je obejrzeć! Chcę wiedzieć, co oznaczają!

Zaskoczony mężczyzna pokręcił głową.

— Jesteś jeszcze zbyt młody, by je wszystkie pojąć, ale myślę, że wraz z bratem zdołacie, jak tylko dorośniecie. Dajcie mi znać, kiedy uznacie, że jesteście gotowi. — Powstał i odsunął pokrywę namiotu.

— Czekaj! — krzyknął chłopiec. — Jak się nazywasz?

Mężczyzna obejrzał się przez ramię.

— Dowiedz się, a kiedy tak się stanie, powiedz mi.

Mężczyzna wyszedł na zewnątrz, uśmiechnął się jeszcze raz do chłopca i pozwolił pokrywie opaść.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported