Witam
Przedstawiam Wam fragment powieści, nad którą pracuję. Na razie mam około 40 stron.
Rozdział 1.
Nad miastem powoli zapadał zmrok. Uliczkami które zazwyczaj zaśmiecały gazety i worki z cuchnącymi odpadkami z pobliskich restauracji, przemykali ukryci w mroku ludzie.
Okryci płaszczami, które były zbyt cienkie jak na tą porę roku, patrzyli trwożliwie w ciemne zaułki, w których kryło się nienazwane niebezpieczeństwo.
Myśleli, że jeśli ukryją się wystarczająco szybko za świecącymi od lamp szybami swych mieszkań, gdzie codziennie rozgrywały się tysiące cichych dramatów i radości, to odgrodzą się od ciemności, która kryła się w ciemnej metropolii, którą rozświetlały tylko mdłe świata gazowych latarni.
Nie wiedzieli, ale czuli, że Ciemność nadciąga.
Nie wiedzieli, co kryje się w pełnej szczurów, kąsającej i ruszającej się, cienistej masie, którą raz na jakiś czas przebijały reflektory jadących drogą samochodów.
Nie wiedzieli. Lecz dowiedzą się.
I to już niedługo.
Noc zapowiadała się jednak udana. Może i nie byłem szczególnie lubiany w moim… środowisku, zwłaszcza ze względu na upodobanie do piosenek Abney Parku które były bardzo dekadenckie i akcentowały entropię naszego społeczeństwa, lecz starałem się nie zwracać na to uwagi, tylko robić swoje.
W końcu życie w New Jersey w wieku 250 lat zobowiązywało do czegoś, czyż nie?
- Ludzie…- mruknąłem, patrząc na mijającą mnie parkę. Chłopak wyraźnie dumny z siebie, paw w kamizelce z logo drużyny jakiegoś collage'u i blondynka, która nieustannie chichotała, zbyt wstawiona, by się siebie wstydzić.
- Bydło..
Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymałem się, by nie wznieść oczu do nieba. Od kiedy to ja sie tym przejmuję? Mógłbym się założyć o ostatnie pięćdziesiąt dolców moich oszczędności, że on zamierza ją tylko przelecieć, albo ona jego naciąga, żeby kupował jej drinki albo ciuchy.
Wstrętne. Ślepe istoty bez przyszłości i bez sensu.
Ale nie, oni nie są tacy! Każdy się obruszy, bo jak to tak? Ja?! Ja wykorzystuję?! O nie, skądże znowu!
Splunąłem na chodnik.
Ciemność nadal gęstniała, a nad miastem pojawiły się niemrawe, przyćmione przez chmury, księżyce.
Tylko ja wiedziałem, co oznacza to, że nadchodziła podwójna pełnia. To był znak dla takich jak ja, że pora na kolejne najwspanialsze dni w miesiącu.
Ale nie chciałem, by TO się stało. W każdym razie nie w miejscach publicznych. A oni? Obnosili się ze swą zgnilizną, a potem szli do świątyni Frakcji Wiary jak pobożni, prawi i dobrzy…
Co za hipokryzja.
Ja nie miałem jednak czasu na takie rozmyślania, musiałem dostać się jak najszybciej do miejsca, gdzie czułem się bezpieczny.
Jest.
Pchnąłem drzwi, które zaskrzypiały lekko i wszedłem do korytarza prowadzącego do porządnie wyglądającej, wcale nie obskurnej klatki schodowej. Chociaż stopnie schodów zaskrzypiały lekko, a farba na drzwiach pani Murphy spod dwójki nieco odchodziła, to nie wyglądało to wcale najgorzej.
I chociaż sama staruszka ciągle roznosiła wokół siebie zapach naftaliny i kocie kłaki, to nie mogłem narzekać. W końcu mieszkanie było tanie. I na piętrze. Nikt tam nie zaglądał, i stanowiło moje sanktuarium.
Wszedłem do swojego pokoju, pod numerem pięć, i usiadłem na łóżku. Rozejrzałem się po pokoju.
Duża szafa, biurko z naftową lampką, nad biurkiem półka z książkami. Przy łóżku krzesło, na które rzuciłem swoją skórzaną kurtkę. Na parapecie małego okna na poddaszu leżał mały, metalowy przedmiot. Wziąłem go do ręki.
Srebrny medalion z czerwonym kamieniem, rubinem. Nosiłem go od zawsze. Nie wiem, co on oznaczał ale otrzymałem go razem ze starym dziennikiem dziadka.
Był jednak zbyt niejasny, bym cokolwiek z niego zrozumiał.
Nie to, że nie próbowałem. Był po prostu zapisany niezrozumiałym dla mnie alfabetem.
- Po co ja się tym teraz przejmuję… - odrzuciłem amulet i położyłem głowę na poduszce.
Napięcie wróciło. Mogłem sobie wyobrazić, co by było, gdyby pełnia zadziałała na mnie w trakcie wracania z liceum albo na jego terenie!
Właśnie, liceum. Jutro pierwszy dzień nowej szkoły, a ja czułem się tak niesamowicie niegotowy na to co miało mnie czekać w jego murach.
Od dawna kształciłem się sam, podróżując od miasta do miasta, ukrywając się przed wzrokiem ludzi, ale wreszcie postanowiłem zostać tu, w New Jersey, na dłużej. I chociaż ludzie mnie obrzydzali przez swój brak poszanowania dla natury i jej praw oraz przez swą rozwiązłość i hedonizm, to jednak zmuszony byłem mieszkać między nimi. Krótko, dłużej, nie ma znaczenia. Byłem zmuszony i już.
Poza tym za nic nie chciałem, aby dowiedzieli się tego, o czym wiedziało zaledwie parę osób – dlaczego szukałem swego miejsca: otóż spróbowałem niedawno krwi, co sprawiło, że musiałem bardziej się kontrolować. A ten facet w zaułku? Stało się z nim to, co często się zdarza ludziom, kiedy zadadzą się z nami…
Stroniłem od tego przez wiele lat, zadowalając się zwierzętami lub ludzkim jedzeniem, bo obawiałem się… Że to mnie może zmienić w bestię.
Dosłownie. Co gorsza, wyglądało na to, że zamierzałem spróbować po kawałku każdego z tłumu, który potem się zbiegł, nie wyłączając dzieci. Tak czy owak musiałem coś zrobić, więc przy „wsparciu” dziadka, a raczej dzięki spadkowi po nim, dałem radę wynająć tanie mieszkanie i jakoś się urządzić, nie musząc martwić się o kasę przez długi czas.
Kiedy tego dokonałem, kiedy pierwszy raz posmakowałem TEGO, na moim ciele pojawił się tatuaż, delikatny, rubinowy wzorek biegnący od palców do ramienia.
Żadna z tych rewelacji nie mogłaby zostać pozytywnie przyjęta przez religijnych ludzi, którzy chodzili ulicami, i moich, pożal się Nyks, bezkompromisowych rodziców.
- Och, zdarzył się mały wypadek. Chłopak sobie zaszalał… - zadrwiłem pod nosem. - Taaa, oni by mnie pewnie od razu rzucili na stos. A ojciec sam by mnie ukatrupił i podłożył ogień.
Ten tatuaż jest po prostu zewnętrzną oznaką łask, jakimi bogini obdarzyła mnie.
- To czyste bluźnierstwo – orzekłby ojciec wyniosłym, pełnym obrzydzenia głosem. - Straci duszę, nie ma dla niego ratunku i nawrócenia! I tylko ogień może go oczyścić! Frakcja Wiary…
Zaśmiałem się. Frakcja Wiary!
Błazny.
W takim razie od razu wyjaśnijmy sobie pewne rzeczy. Nie zamierzam przystępować do ich kościoła ani lekceważyć ich siły, choć zupełnie się z ich poglądami nie zgadzam. Zamierzam stronić od ich świątyń jak się tylko da!
Już dawno zerwałem z myślami o tym, by podążać za ich wiarą.
Ojciec nie rozumiał tego ani trochę.
- Wstąpiłeś na drogę grzechu i występku – powiedział wyniośle, wskazując mi drzwi.
I to mówił ktoś, kto wspiera kościół, który trzyma w ryzach swoich wyznawców, wzbudzając w nich strach i poczucie winy za każdy grzech, a jednocześnie przymykając oko na hipokryzję i kłamstwa. Nie tylko wyznawców, ale także samych kapłanów.
Gdy mój ojciec usłyszał, że nie chcę już wyznawać jego wiary, wpadł w szał. Ale chłodny i spokojny szał.
- Wynoś się, jeśli nie uczestniczysz w nabożeństwach! Nie jesteś moim synem! Bóg nie pragnie w swoim domu takich jak ty! Jest tylko jeden Bóg i jedna słuszna ścieżka, Frakcja Wiary!
Z jego postawy i słów wynikało, że jego przekonania są najsłuszniejsze pod słońcem, a wszystkie inne błędne.
Tonem, w którym brzmiała siła autorytetu, zwrócił się do mnie:
- Masz dwa wyjścia. Możesz tu mieszkać jak dawniej, jak wszyscy pozostali, co oznacza, że będziesz szanował moje poglądy, a swoje niezadowolenie i przekonania zachowasz dla siebie. Drugie wyjście: możesz opuścić to miejsce i nie wracać tutaj. Nigdy. Proszę zdecydować. I to teraz.
- Zdecydowałem. Nie będę czcił tego ohydnego bóstwa!
- Przebywając w moim domu, musisz szanować moje przekonania! - oczy ojca zwęziły się w szparki. I choć powiedział to spokojnym głosem, wiedziałem, że uważa, że jeśli nie robisz tego, co on chce - możesz pakować walizki.
Więc spakowałem.
- Nie mam już syna!
Ostanie słowa uderzyły mnie jak obuchem, niemal skuliłem się pod ich ciężarem. Zauważyłem, że mama wpatruje się w niego szklanym wzrokiem, blada jak płótno. On jednak pozostał niewzruszony. Policzki czerwone, dyszenie przez nos i zwężone oczy.
Spojrzał na mnie z taką nienawiścią i wstrętem, że nigdy tego nie zapomnę. Wiedziałem, że mnie nie lubi, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo.
- Zostawiamy cię samemu sobie.
Odwrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia z salonu. Mama się zawahała, przez chwilę miałem nadzieję, że powie coś miłego, na przykład że przeprasza za jego zachowanie albo żebym się nie martwił, ale nic z tego.
- Nie mogę uwierzyć w to, co zrobiłeś.
Potrząsnęła głową i wyszła z salonu za ojcem.
Spakowałem się i wyniosłem z tego domu.
Czułem łzy spływające po policzkach, gdy szedłem ulicami Florencji.
- Kiedyś tak nie było. Może to głupie, ale kiedyś on mnie kochał, a teraz? Może znowu tak będzie?
To „kiedyś” chyba nieprędko nastąpi.
Podniosłem głowę, popatrzyłem na księżyce i pomyślałam sobie, chyba po raz setny, jak bardzo bym chciał żyć w innej rodzinie.
Nigdy mu nie wybaczyłem, ale kiedy teraz o nim myślę, mam wrażenie, że myślę o kimś innym, o człowieku zupełnie mi obcym, jakbym rozpamiętywał życie kogoś innego. Jednak kto normalny wyrzuca z domu 14-letnie dziecko?
A on, tak samo jak inni ludzie nie mają żadnego znaczenia dla mnie. Dla istoty, którą się stałem.
Na ile szczery byłem wobec siebie?
Cóż… Wziąłem spadek, który mi się należał…
I trafiłem tu. Po długiej tułaczce od miasta do miasta, po wsiach, polach, po spaniu w szałasach… Porzuciłem wygodne życie we włoskiej willi na rzecz przemierzania Stanów Zachodniej Anglii.
I trafiłem wreszcie do New Jersey.
Gdyby nie ten epizod z krwią, pewnie nadal chodziłbym z pieniędzmi po dziadku od miasta do miasta, a tak?
Jutro czeka mnie pierwszy dzień liceum. W końcu musiałem się wtopić w tłum, nie?Rozdział 2.
Szkoła… Po co ja się w ogóle pcham do jakiejś nudnej, starej budy?
I co z tego, że nosi dumne imię założyciela tego zapyziałego miasta, skoro sama myśl o szkole sprawia, że krzywię się z niesmakiem?
Oh, pewnie jest to spowodowane, a jakżeby inaczej, musiałem chodzić do prestiżowego, elitarnego liceum mojej rodziny, i stawiano mi ogromne wymagania, które spełnić mogą jedynie wymuskane, wypacykowane i odstrzelone laski, które mają więcej tapety i farby na włosach, niż szarych komórek oraz wypieszczeni maminsynkowie myślący, że władza, kasa i zaszczyty należą im się tylko dlatego, że jego rodzice to banda takich samych, snobistycznych idiotek i hipokrytów.
Uciekając z Florencji XIX wieku byłem wielce ucieszony tym, że z ulgą mogę porzucić to całe zakłamane towarzystwo.
Niestety, coś czuję, że trafię w podobne miejsce…
Westchnąłem i wstałem z łóżka, czując rwanie w mięśniach i nieprzyjemny ucisk w klatce, jakby coś chciało ze mnie wyjść.
- Co do wszystkich frakcyjnych klechów?! - zakląłem, patrząc na swoją dłoń.
Przez chwilę wydawało mi się, że widzę zamiast dłoni łapę z pazurami. Zamrugałem.
Nic, wszystko w porządku.
Potrząsnąłem głową. Przecież to jeszcze nie czas, prawda?
Ubrałem spodnie i znalazłem w szafie czarną koszulkę z logo Abney Parku. A co się będę ograniczał? Mogę nosić to, co chcę, kiedy chcę!
Wziąłem z nocnej szafki bransoletkę z triskelionem, a na szyję zawiesiłem sobie wisiorek z symbolem Potrójnej Bogini. Nosiłem go od tamtej pamiętnej nocy w okolicach Rouen. Wtedy musiałem ukrywać się przed osobami z Frakcji Wiary. Nosili te swoje białe szaty z krzyżami na piersiach i kostury. Nie mam pojęcia, po co kapłani łażą po wsiach, zamiast siedzieć w swoich kościółkach.
Jednakże, odkąd w XV wieku papież Innocenty przejął rządy w Rzymie, sytuacja Francji, Hiszpanii i Portugalii oraz całych Włoch zmieniła się dość diametralnie. W końcu nazywano Włochy obecnie II Wielkim Imperium Rzymskim!
Wbrew zobowiązaniom podjętym na konklawe, tamten papież odmówił jednak podjęcia rozmów z antypapieżem Benedyktem XIII, mimo pojednawczych sygnałów płynących z Awinionu. Innocenty VII chciał doprowadzić do zakończenia schizmy na własnych warunkach i zwołał w tym celu sobór do Rzymu. Sobór ten postanowił o konieczności włączenia w poczet Włoch Francji, a potem Hiszpanii i Portugalii.
Benedykt XIII zobowiązał się do sprawowania władzy w zbudowanym w Awinionie Zachodnim Watykanie. Papieże podzielili władzę między siebie i swych krewnych, obsadzając ich na wysokich stanowiskach państwowych i świeckich, by podporządkować sobie kraje europejskie. Jednak upłynęło nieco czasu, nim udało się zrealizować ten zuchwały plan.
Wiek później Hiszpania, która powinna przeżywać swój Złoty Wiek, i Portugalia zgodziły się na aneksję i utworzenie Imperium. Tocząc wojny z Anglią, Francją i Holandią, których armie prowadzone były przez wybitnych dowódców i strategów, znajdująca się w kryzysie gospodarczym Hiszpania nie miała żadnych szans. Dodatkowych problemów przysparzali Hiszpanom piraci, napadając na ich statki transportowe na Atlantyku i prawie całkowicie przerywając ważne dostawy złota z Nowego Świata. Dlatego propozycja papieży, ponowiona przez następców, wydała się nad wyraz kusząca.
Hiszpanie próbowali zakończyć prowadzone przez siebie walki, najpierw podpisując pokój w Vervins z Francją w 1598, który uznawał Henryka IV za władcę Francji oraz przywracał wiele ustaleń z poprzedniego porozumienia z Cateau-Cambrésis. Kolejnym posunięciem było zawarcie w 1604 roku pokoju z Anglią, kiedy na tronie brytyjskim Elżbietę I zastąpił bardziej układny Jakub I Stuart.
Nie wiem, po co tak się interesowałem historią tych hedonistycznych, hipokrytycznych świń. Nie ma sensu zagłębiać się w coś takiego. Chociaż… mówi się, by znać swoich wrogów, co nie?
W każdym razie pojawili się na mojej drodze wtedy, w Rouen we Francji. Unikałem ich jak mogłem, aż spotkałem w lesie coś, czego się nie spodziewałem. Pięć osób stało w kręgu wokół pentaklu namalowanego kredą na kamiennej płycie. Wokół wznosiły się bloki, które kiedyś musiały być kościołem, w którym Frakcja Wiary mogła odprawiać swoje msze. Ta grupa jednak w niczym ich nie przypominała.
Kobieta w długiej, czarnej szacie podniosła do góry kielich i coś mamrotała pod nosem, podając go innym w kręgu. Potem podniosła w górę sztylet, krótki, i wskazała na cztery strony świata. Modliły się później do dziwnego posążka postawionego w środku pentaklu, na czymś w rodzaju ołtarzyka. Figurka ta przypominała mi nieco kobietę ze świecznikiem w ręce, z kilkoma świecami gotowymi do zapalenia,w szacie z piór i w masce. Nie słyszałem, co mówią, i chyba nawet nie chciałem tego słyszeć.
Tak czy siak po ich odejściu podniosłem z ołtarzyka ten dziwny amulet z dziwnym symbolem wyglądającym jak trzy fazy Księżyców, i odtąd go noszę. Nie wiem, co mnie przyciągnęło, ani co spowodowało, że akurat on mnie zaciekawił. W każdym razie wtedy czułem coś dziwnego, jakbym przykładał dłoń do kopuły zbudowanej z wody, jakbym dotknął tafli jeziora… Coś w tym rodzaju. Tylko to nie była woda, a dziwnie zagęszczone powietrze.
Nie było jednak co rozwodzić się nad tą kwestią zbyt długo, nie było co rozmyślać. Przynajmniej nie wtedy.
Teraz zresztą też nie miałem czasu na coś takiego, jak myślenie o mistyczno-religijnych doświadczeniach sprzed wielu lat.
Nadszedł bowiem czas, by stawić czoła nowemu środowisku, nowej szkole, o które w sumie wiedziałem tylko tyle, że znajduje się niedaleko, i jest jedną z tych licznych placówek edukacyjnych, które pod szyldem tolerancji i akceptacji i swobód obywatelskich oraz osobistych próbują wypromować inny niż Herbertowski sposób kształcenia i wychowania młodych pokoleń.
Co zazwyczaj sprowadza się i tak do ekscesów i dramatów, których ofiarami są nieświadomi niczego rodzice, którzy uważają, że „On to taki spokojny chłopak” albo „Ona nigdy! Ona to grzeczna dziewczynka!” A ja już wiedziałem, jak wygląda to całe nieudane wychowanie w rodzinach spod szyldu wolności i swobody zaczerpniętej z Anglii, a jakżeby inaczej!
Nastolatki i tak paliły skręty w kiblach, piły piwo na ulicach miasta albo uprawiały seks gdzie bądź i z kim, bo kogo obchodziło to, co robią poza szkołą, skoro przynosiły dobre stopnie?
Nikogo nie obchodziło, a na pewno nie nauczycieli…
Patologia. Tak wyglądało wychowanie w rodzinie.
A szkoła? No cóż… Jak już mówiłem, dysponowała podobno skutecznymi „rozmowami uświadamiającymi” dla rodziców i ich dzieci, psychologiem szkolnym itp., a i tak sprawa sprowadzała się jedynie do prostego - zrobił to i to, nagana od dyrektora i szlaban, zostawanie po lekcjach…
Wiedziałem, jak będzie wyglądać liceum, nim jeszcze się w nim na dobre znalazłem. Będzie zawierało w sobie wszystko to, co można uznać za zgniliznę cywilizacyjną - od rasizmu przez dyskryminację aż po kult seksu i pieniądza.
Bo jakżeby inaczej można określić to, że tworzą się w szkołach paczki, grupy, a to sportowców, a to kujonów, a to szachistów albo bardziej nadających się na dziwki aniżeli na celebrytki tlenionych blondynek-królowych szkoły?
Tak, w każdej szkole znajdziesz podziały, a najbardziej widoczne są one na szkolnych stołówkach, czyż nie? Stoliki dla tych lepszych i gorszych, obrzucanie się pełnymi wzajemnej pogardy spojrzeniami, byleby tylko dopiec i upokorzyć przeciwnika i pokazać, że chociaż w środowisku szkoły jest się „tym kimś”. Bo poza szkołą jest się tylko zlepkiem frustracji, stresów i kompleksów.
Szkoły średnie to zgnilizna. Nie daje nic, a tylko wszystko odkrywa - jacy jesteśmy naprawdę i jak bolesne są nasze wybory dla późniejszych lat życia.
Ale co ja wam tu będę opowiadał?
Sami pewnie już dawno jesteście w liceum albo je ukończyliście.
Ha, nawet szkolne autobusy posiadają swoje wewnętrzne podziały, a cała ta tłuszcza nic nieznaczących, ohydnych chodzących pedagogicznych niepowodzeń karmi się jednym - plotką mianowicie!
Sięgnąłem po swój odtwarzacz MP3 i wetknąłem sobie słuchawki w uszy. I chociaż dopiero wstawał świt, a na ulicach tylko co jakiś czas pojawiał się jakiś autobus, ja byłem już gotowy, by stawić czoła szkolnej rzeczywistości.
Może jestem zbyt przewrażliwiony na punkcie zgnilizny toczącej naszą cywilizację?
A może nie.
Mniejsza o to…
Trzasnąłem drzwiami i wyszedłem, włączając piosenkę High School Never Ends.
- Cztery lata sądzisz na pewno, że musisz to wszystko wytrzymać. Wszyscy totalni frajerzy, wszystkie nadęte laski. Tak powierzchowni, a więc niedojrzali. Następnie, kiedy jesteś absolwentem, Patrzysz wokoło i mówisz ’’Hej! Poczekaj!” Jest tak samo jak wcześniej, myślałem, że to był koniec, Ach po prostu świetnie. Cały cholerny świat ma obsesję na punkcie ‘kto jest najlepiej ubrany’ i ‘kto uprawiał seks’, kto ma pieniądze. Kto zgarnia laski. Kto jest słodki, a kto po prostu nie. A ty wciąż nie masz dobrego wyglądu , i nie masz dobrych znajomych . Nic się nie zmienia oprócz twarzy, imion i trendów.
„Jakie to, kurwa, prawdziwe” - pomyślałem, idąc ulicą i słysząc warkot przejeżdżających ulicą samochodów i widząc wśród porannej mgły pierwsze majaczące sylwetki ludzi, którzy pędzili gdzieś za swymi sprawami w swych szarych, pozbawionych sensu, życiach.
Gdyby oni tylko wiedzieli, co się dzieje tuż przed ich oczyma!
- Obczaj popularne dzieciaki, nigdy nie zgadniesz co zrobiła Jessica! A jak Mary Kate straciła na wadze? I Kate ma dziecko, więc Tom jest chyba hetero! I jedyną rzeczą, która ma znaczenie, jest wspinaczka w górę drabiny społecznej. Nadal dbasz o swoje włosy i o samochód, którym jeździsz. Nie ma znaczenia, czy masz 16 czy 35 lat. Reese Witherspoon, ona jest królową balu. Bill Gates, kapitan zespołu szachowego. Jack Black, klaun. Brad Pitt, rozgrywający. Widziałem to wszystko wcześniej. Chcę z powrotem moje pieniądze!
Szedłem dalej, a blade, nieco zamglone jeszcze słońce powoli wschodziło nad miastem, jakby udając, że wprowadzi jakąś odmianę, oświetlając ulice zasypane śmieciami i podkrążone, przepite oczy na twarzach meneli.
Wsadziłem ręce w kieszenie i poprawiłem plecak, idąc chodnikiem, widząc przejeżdżające ulicą pierwsze szkolne autobusy, w których ułożone i idealne dzieciaki z przedmieść udawały się na lekcje.
Może powinienem też wsiąść w jakiś?
Dostrzegłem niedaleko przystanek miejskiego autobusu. Stanąłem w tłumie.
Kichająca starsza, otyła staruszka.
Młodszy ode mnie, podrygujący w rytm muzyki młodzik w raperskich ciuchach.
Dziewczyny plotkujące o chłopakach.
Wszystko to wydawało mi się takie miałkie. Takie bez sensu. Ale co ja mogłem na to poradzić? Miałem w końcu tylko dwa i pół wieku na karku.
Wzruszyłem ramionami i spojrzałem w dół ulicy. Autobus akurat mijał Starbucksa i sklep, w którym sprzedawali kryształy, które dawały posiadaczom przebudzenie zdolności paranormalnych, jak telekineza czy ograniczona kontrola nad żywiołami, oraz kabiny, które pozwalały na przejście w wymiary alternatywne.
Kolejne głupie gadżety dla pospólstwa, dające namiastkę władzy i siły. Odkąd wymyślono te ustrojstwa w latach 40-tych XX wieku, ludzie poczuli się jak bogowie.
Co z tego, że potrafisz rozpalić ognisko strzelając słabym pociskiem ognistym? Nie czyni to ciebie nikim wyjątkowym. Jesteś tylko nieudaną podróbką X Mena, gdy taki kryształek dajesz sobie wszczepić w potylicę czy w kręgosłup.
Ble, idiotyzm, gdyby ktoś mnie pytał.
Pojawił się szkolny, żółty, pospolity autobus. Wszedłem i zakupiłem bilet. Rozejrzałem się ponurym wzrokiem, taksując współpasażerów. I starając się nie myśleć o odorze alkoholu, którego zgniliznę wyczułem od kierowcy. A może on po prostu zapomniał, do czego prysznic służy?
Jakkolwiek by nie było, zacząłem iść między siedzeniami, a każdy, na kim zawiesiłem wzrok, nagle szybko go odwracał, jakby się bojąc spojrzeć mi w twarz.
Co było we mnie takiego, że czuli się przy mnie onieśmieleni?
Usiadłem na wolnym miejscu w tyle autobusu i wyjąłem swój zeszyt, w którym pisałem wiersze.
Postukałem długopisem o zęby, chcąc skupić się na napisaniu czegoś ładnego.
- Cześć, jestem Chris! A ty?
Spojrzałem w lewo.
I wtedy pierwszy raz zobaczyłem JEGO.Rozdział 3.
Nie spodziewałem się, że zaniemówię na widok kogokolwiek w tym dziwnym autobusie pełnym beznadziejnie płytkich postaci, ale TAK, ta postać niesamowicie mnie zdumiała. Miał oczy… niesamowite, żółte tęczówki, nakrapiane malutkimi, czarnymi plamkami.
Nic więc dziwnego, że nie mogłem wydusić z siebie słowa, sądząc, że zwyczajnie patrzę w oczy starego znajomego.
Co z tego, żeśmy widzieli się dobre 200 lat temu? I to na terenach, na których zdecydowanie nie chciałem przebywać, a musiałem z konieczności?
Bo kto by chciał spędzać noc w takim miejscu, jak Drugi Watykan?
No na pewno nie ja!
Jednak nie zapomnę nigdy tego, co mnie spotkało w tym miejscu, a co przyprawia MNIE o ciarki na samo wspomnienie!
Zaczęło się od pewnej sytuacji w katerze w Leónie…
- Hej? Słyszysz mnie? - zapytał, marszcząc czoło.
- Przepraszam. Masz dziwne oczy, takie nietypowe. - powiedziałem, nim pomyślałem, co mówię.
Chłopak zaśmiał się krótko, ale nieco nerwowo, co nie uszło mojej uwadze. Ukrywanie nerwów, maskując je śmiechem to typowa strategia w relacjach międzyludzkich, coś o tym wiem…
- To kontakty, nic więcej.
- Vergilio Delucci.
- O, pochodzisz z Europy? Bardzo ciekawe imię. Vergilio… - powtórzył je parę razy. I może mi się zdawało, z odrobiną czułości. - Jak tam jest? Frakcja Wiary nadal rozpościera swoje macki po kontynencie?
- Tak… Niestety. - wzruszyłem ramionami, choć w duchu ucieszyłem się. Widziałem bowiem, jak zacisnął pięści na kolanach, raczej mimowolnie.
- Nie lubisz tych ludzi, co? - spytałem wprost.
- Nie przepadam za ich.. historią i metodami… Ale o tym może pogadamy innym razem.
Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem, że autobus podjeżdża pod liceum. Trzeba więc stawić czoło rzeczywistości szkolnej…
„Cholera, a nie mogłem powiedzieć, że jestem studentem, który zrobił sobie rok przerwy albo co?” - rozmyślałem, nieco spanikowany.
Niestety, teraz już nie ma sensu się wycofywać.
Chris uśmiechnął się zachęcająco.
- Nie widziałem cię tu nigdy wcześniej. Jesteś nowy?
- Tak… Przeprowadziłem się tu z Europy uciekając… emmm…
Co ja, do cholery, robię?!
- Uciekając? - uniósł brwi.
- Ano… Rodzice chcieli mi układać życie, wiesz jak to jest, gdy na siłę próbując ci wszystko narzucać?
Szliśmy przez dziedziniec, wielki plac z żywopłotami po obu stronach alei prowadzącej do drzwi. Za żywopłotami po obu stronach wielkiego, typowo wyglądającego budynku szkoły, znajdowały się park z ławkami i fontannami.
Pośrodku dziedzińca stał odlany z mosiądzu posąg jakiegoś człowieka na koniu, postawiony na dużym, kamiennym postumencie.
Przy drzwiach szkoły wisiała tablica z jej nazwą.
Roześmiany, pstrokaty tłum uczniów powoli wlewał się do budynku szkoły, i jakoś nie mogłem dostrzec, by znajdowały się tutaj grupy uczniów, jakaś hierarchia czy kasty, nie… Tutaj wszyscy wydawali się trzymać razem.
Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Dziwne to trochę dla mnie było, lecz musiałem się śpieszyć, gdyż czekała na mnie najpierw wizyta w szkolnym dziekanacie.
Stanąłem w korytarzu, który wyglądał jak wyjęty żywcem z filmów młodzieżowych o nastolatkach. Trzaskanie szafek, gwar rozmów, uczniowie wchodzący na schody i śpieszący się na lekcje, a ja, mimo że miałem na karku tyle lat, jakoś nie mogłem się połapać, gdzie jest dziekanat!
Żenujące, nieprawdaż?
- Co jest?
- Chris,gdzie jest sekretariat albo dziekanat? Musze się zapisać, dostać plan lekcji…
- Chodź, zaprowadzę cię. - uśmiechnął się do mnie miło.
Dziwne to było, że człowiek może być dla mnie tak miły. Bezinteresownie oferuje mi pomoc w aklimatyzacji? Nie, musiał mieć w tym jakiś interes. Na pewno!
Zmarszczyłem czoło i spojrzałem na niego nieufnie. Od zawsze liczyłem tylko na siebie i czułem się dobrze we własnym towarzystwie. Z drugiej strony - taki tłum, jak ta szkolna tłuszcza onieśmielał mnie. Nie wiedziałem, jak się wtopić w taki tłum.
- Musisz się po prostu wtopić w tłum. - powiedział Chris, jakby czytał w moich myślach.
Ruszyłem za nim korytarzem aż do rozwidlenia, poszliśmy w lewo. Po około 100 metrach przeciskania się przez i tak już rzednący tłum, stanęliśmy przed drewnianymi, bielonymi drzwiami z tabliczką 103 i napisem SEKRETARIAT na plastikowej tabliczce.
- No i jesteśmy na miejscu! - powiedział Chris, wyszczerzył się do mnie. Miał białe zęby i mały, nieco zadarty nos, a te niesamowite oczy rzucały wesołe błyski spod piaskowoblond grzywy niesfornych włosów.
- Dzięki.
Odsunął się na bok i przepuścił mnie w drzwiach.
Za kontuarem siedziała kobieta, szczupła, w turkusowym kostiumie i w rogowych okularach na dość długim nosie, z grzywą rudych włosów sięgających aż do ramion. Przypominały mi nieco lisią kitę, zaś jej oczy wydały mi się błyszczeć w swym głęboko orzechowym odcieniu.
- W czym mogę pomóc? - spytała, przekładając dokumenty na biurku.
- Nazywam się Vergilio Delucci. Jestem nowy w tej szkole i chciałbym prosić o swój plan lekcji.
Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, jakby spodziewając się, że swym rentgenowskim wzrokiem wyśledzi jakąś rażącą nieprawidłowość, która pozwoli jej skutecznie utrudnić mi pierwszy dzień szkoły.
A może byłem po prostu zbyt surowy dla tej całej ludzkiej tłuszczy? Z resztą ta kobieta nie wyglądała typowo „ludzko”, skoro jej oczy i grzywa rudych, ognistych wręcz włosów, aż tak przykuwała wzrok. Wyglądała nieco jak egzotyczna Azjatka w jednym z krajów Zachodu - nietypowo, nie na miejscu, przyciągająca spojrzenia jak magnes.
- Tak, proszę bardzo. Oto pański plan lekcji. - podała mi prosty, mały kartonik z wypisanymi godzinami i klasami. - Teraz będzie miał pan matematykę z panem Higginsem, w sali 205. Schodami na górę i na lewo. Trzecie drzwi.
Jej miły, melodyjny głos z silnym, azjatyckim akcentem dał mi do zrozumienia, że trafnie ją oceniłem.
Odwróciłem się i wyszedłem z sekretariatu. Mój nowy kolega… Chwila, moment! Czemu nagle zacząłem myśleć o tym blondynie z autobusu jak o swoim „nowym koledze”?
„Ogarnij się, Vergilio, bo zaczynasz dziczeć!” - skarciłem się w myślach.
- I co? I co teraz masz? - spytał rozochocony Chris, ledwo wyszedłem na korytarz i spojrzałem w jego stronę.
- A coś ty taki ciekawy?
- A może dlatego, że też jestem pierwszoroczny?
Spojrzałem na niego i westchnąłem ciężko.
„A niech już będzie… Miałem się wtopić, tak? Więc lepiej zacznę od razu od tego… znajdowania… kolegów…”
Nawet przez myśl mi nie przechodziły te słowa! Ludzcy koledzy?! Naprawdę? Oj, nisko upadłem!
- Matmę..
- Super! Ja też!
O bogowie!Rozdział 4.
Nawiązywanie kontaktów z rówieśnikami przychodziło mi z trudem. Tak naprawdę,
nawiązywanie kontaktów z kimkolwiek przychodziło mi z trudem. Nikt nie potrafił przebić się przez twardą skorupę sarkazmu i obojętności, którą starałem się otaczać.
Czasami zastanawiałam się, czy naprawdę odbieram świat w ten sam sposób, co inni. Czy patrzę na wszystkie rzeczy tak samo, jak pozostali ludzie, którzy mnie otaczają?
Odpowiedź była krótka i treściwa - nie. Nigdy nie patrzyłem na świat takimi oczami, jak inni. Może dlatego, że one DOSŁOWNIE były inne? W… pewnych momentach?
Na dworze zaczął padać deszcz, który bębnił w duże okna szkoły, i choć słońce jeszcze nieśmiało próbowało okazać swoje jasne oblicze, po chwili przegrało nierówną walkę z wiatrem i chmurami.
Nie miałem jednak czasu, by rozmyślać nad tymi sprawami. Czekała mnie matematyka, której szczerze mówiąc, nie lubiłem.
Klasa nie okazała się duża, a nauczycielka, blondynka z krótkimi, ostrzyżonymi na krótko włosami, spojrzała na mnie życzliwie i skinęła mi głową na powitanie, wskazując miejsce mniej-więcej pośrodku klasy.
Usiadłem więc i wsłuchałem się w to, co mówiła, starając się na bieżąco notować. I ignorować zaciekawione spojrzenia i szepty nabiegające do mnie z każdej strony.
Starałem się po prostu wtopić w szkolną rzeczywistość, ciesząc się tym, że chociaż tutaj mogę stwarzać pozory normalności. Co z tego, że nie byłem normalny? Z resztą… kto w dzisiejszym świecie był normalny? Świecie pełnym chorobliwego konsupcjonizmu, wojen światopoglądowych i walki o to, która wiara jest właściwsza, w świecie pełnym konfliktów rasowych opartych o geny i zawartość melatoniny w skórze!
Wyobrażacie sobie jeszcze głupsze powody do nienawiści między ludźmi, niż patrzenie na to, kto jest biały, a kto czarny, żółty czy, do cholery jasnej, czerwony?! Nie no, serio, jak można zabijać się albo nienawidzić tylko dlatego, że druga osoba myśli i widzi świat odrobinę inaczej, czy nie ma wpływu na takie sprawy, jak kolor skóry albo orientacja seksualna? Nie narzucaj innym swego stylu życia, to nikt ci nie wejdzie z buciorami do twojego ogródka czy do łóżka, do diaska!
Lekcja matematyki skończyła się szybciej, niż myślałem, za oknem za to zebrały się ciemne, burzowe chmury. Liczyłem na to, że przed moim powrotem do domu obędzie się bez deszczu.
- Hej? Idziemy na angielski razem czy jak?
Z zamyślenia wyrwał mnie Chris, patrzac przez ramię w mój plan. Uśmiechnął się, a w jego oczach zamigotały radosne błyski.
- Jej! Cieszę się, że uda nam się spędzić razem więcej czasu!
„Tak, wspaniale wręcz…” - skomentowałem całą sytuację szkolną jednym zdaniem w mojej głowie.
Niestety, lekcja angielskiego odbywała się w innym skrzydle szkoły, koniecznością więc okazało się przejście przez dziedziniec i skręcenie w prawo. Co za idiota zaprojektował dwa skrzydła szkoły, oddzielone od siebie, przez co szkoła wyglądała jak wydłużone U? Główne wejście, po lewej skrzydło z klasami ścisłymi, po prawej z klasami przedmiotów humanistycznych, a środek stanowił skrzydło administracyjne.
Idąc w stronę pełnego nastolatków chodnika, starałem się chować twarz, patrząc w ziemię. Chciałem jak najmniej odstawać od reszty. Wszedłem do budynku na chwile przed tym, jak w okna zabębnił długo wyczekiwany deszcz. Skrzywiłem się.
- Nie lubisz, gdy pada? - spytał Chris.
- Jakoś nie przepadam. - warknąłem, siadając w ławce, i myśląc tylko o tym, by skupić się na czytaniu tekstu, który zadał nam nauczyciel angielskiego.
- Naprawdę mamy przerabiać Makbeta? - mruknął cichu Chris. - Jakoś nie moge sobie wyobrazić istnienia tych wszystkich wiedźm czy innych tego typu potworów…
Spojrzałem na niego.
„Oj, zdziwiłbyś się… Gdybyś mnie w pełnię widział!”
Spojrzałem na nauczyciela. Sam wydawał się na tyle wiekowy, że mógłby z powodzeniem oglądać opisane w sztuce wydarzenia, a jakże! Był to wysoki, łysiejący mężczyzna, niejaki Johnson, jeśli wierzyć tabliczce na jego biurku. Gdy przeczytał moje nazwisko, przyjrzał mi się uważniej (nie było to zbyt miłe z jego strony), a ja wytrzymałem jego spojrzenie.
- Pochodzisz z Europy?
„Nie, kurwa, z Australii” - chciałem warknąć. Jeśli czegoś nie cierpiałem, to wścibstwa.
- Tak, ale nie wspominam pobytu tam jakoś szczególnie dobrze.
Inni spojrzeli na mnie uważniej, a siedząca przede mną blondynka zrobiła wielkie oczy. Trudno im było gapić się na mnie, wykręcając głowy, ale to ich nie powstrzymywało, starałem się, więc nie odrywać wzroku od otrzymanej przed chwilą listy lektur. Najpierw Makbet, a potem Boska komedia Dantego. No, wspaniale się zapowiada. Wszystko czytałem wcześniej. Było to trochę pocieszające, ale zapowiadało nudę.
Czytaliśmy pierwsze sceny z Makbeta, zastanawiając się nad ich prawdziwym sensem.
- Witaj, Makbecie, witaj, thanie Glamis! Witaj, Makbecie, witaj, thanie Cawdor! Witaj, Makbecie, przyszły witaj królu! - przeczytał chłopak siedzący przede mną, Derick.
- Dobry mój panie, dlaczego się wzdrygasz, Lękasz się rzeczy, co brzmi tak rozkosznie? W imię was prawdy zaklinam, powiedzcie, czy tylko zmysłów jesteście złudzeniem, czy kształty wasze są rzeczywistością? Kolegę mego godnością dzisiejszą! Witacie, razem z wielką przepowiednią! Przyszłych dostojeństw, królewskiej nadziei, tak, że oniemiał, jakby zachwycony. Dla mnie milczycie; lecz jeśli możecie, sięgnąć spojrzeniem w przyszłości nasiona, i przepowiedzieć jakie ziarno puści! Przemówcie do mnie, do mnie, co nie proszę, o łaskę waszą, jak się nienawiści waszej nie lękam. - dodał siedzący obok niego rudzielec.
- Witaj! Witaj! Witaj! Mniejszy, a przecie większy od Makbeta.
- Nie tak szczęśliwy, a przecie szczęśliwy.
- Ty królów spłodzisz, choć nie jesteś królem. Witajcie przeto, Makbecie i Banquo!
Wyglądało to tak, jakby te trzy dziewczyny z pierwszej ławki naprawdę uosabiały postacie wiedźm - wszystkie trzy miały burzę włosów na głowie i chichotały tak, że włos się jeżył.
- Banquo, Makbecie, witajcie, witajcie!
- O, jeszcze jedno słowo, ciemne wieszczki! Przez śmierć Sinela jestem thanem Glamis,
Lecz jak Cawdoru? Than Cawdoru żyje, żyje szczęśliwy; żeby królem zostać, to równie wiary przechodzi granice, jak to, że jestem dziś thanem Cawdoru. Mówcie, skąd dziwna wiedza wam ta przyszła? Mówcie, dlaczego na tym dzikim stepie, tym pozdrowieniem proroczym nasz pochód zatrzymujecie? Zaklinam was, mówcie!
Zastanawiałem się w tym momencie, co tak naprawdę poeta żyjący parę wieków przed nimi wszystkimi mógł wiedzieć na temat magii.
W końcu, odkąd dostrzegłem ten dziwny rytuał w lesie, jej istnienie nie stanowiło już dla mnie żadnej tajemnicy. Ciekawiło mnie jednak, jak wykorzystać ją należycie? Jak posługiwać się mogą, którą posiadamy w sobie, abstrahując od słabej kontroli żywiołów? Przecież te słabe kryształy, choć budziły zdolności paranormalne, nie były prawdziwie magiczne. Naukowcy uznali, że powodem istnienia tej słabej kontroli żywiołów jest pewien rodzaj rezonansu, z którym nasza energia życiowa i cząsteczki kryształu oddziaływały na siebie. Cząsteczki rezonujące ze sobą powodowały wyzwolenie zdolności do przeistoczenia ułamka naszej energii w żywioł, który manifestował się na dłoni.
Otworzyłem tył zeszytu i napisałem wiersz, mam nadzieję, dobry.
Kiedy wiatr odgania chmury
I rozpędza smutku mgły,
Kiedy ogień pełen pasji
Budzi miłe znowu sny,
Kiedy wody cichy szmer
Wrażliwości nuci śpiew,
Kiedy uczuć serce pełne
Oczyszczone, odnowione,
Niechaj z ziemi wzrośnie kwiat
Zapach słodki niesie w świat.
- Co tam piszesz? - spytał Chris, zerkając ponad moim ramieniem. - O, wiersz! Pokażesz mi w czasie lunchu?
Już miałem prychnąć, ale znowu napotkałem spojrzenie tych dziwnych, żółtych, nakrapianych oczu. Skinąłem więc głową i słuchałem dalszej części Makbeta.
~Proszę o wstawianiu w spojlery dłuższych postów- wanna-amigo