Świeża krew
RR-RKPR S/1 Strona 1

OSOBISTOŚĆ RR/2917/1236


Pełne Imię: Robert Lukas Madden

Data Urodzenia: 15.02.2001 r.

Lokalizacja: Friedrich-Nietzsche-Gymnasium, Lipsk, Niemcy

Opis: 16. Biały mężczyzna. 185 cm wzrostu. 58 kg wagi. IQ 152. Wada wzroku -1,25 w obu oczach. Oboje rodzice zmarli w 2002 roku w wyniku wypadku samochodowego; obecnie przebywa w szkole z internatem w Lipsku, gdzie zdobywa wykształcenie. Odnotowano ponadprzeciętne wyniki w matematyce i fizyce.

Posiada niewielką anomalną zdolność probabilistyczną drastycznie zwiększającą szansę na odkrycie anomalnych wzorów matematycznych, znaków i formuł w obrębie nieanomalnej matematyki. Od czasu wykrycia go przez System Globalnego Nadzoru PANOPTICON w 2012 roku, doprowadził do cywilnego odkrycia co najmniej siedmiu anomalii matematycznych; zdaje się, że intensywność tej zdolności wzrasta wraz z wiekiem. Ze względu na bardzo odizolowany charakter miejsca, w którym przebywa i brak większych interakcji podmiotu z innymi ludźmi, zagrożenie jest obecnie pod kontrolą.

Plan Działania: Zgodnie z rozkazem dyrekcji Ośrodka 54 z dnia 02.01.2017 roku, Poziom Ryzyka i Zakłóceń PoI-RR/2917/1236 ma zostać odpowiednio podwyższony do Średni i Keneq w związku z odkryciem przez niego części dotąd nieznanego wysoce rozprzestrzeniającego się antymemetycznego memepleksu. Uznano też w związku z tym, że konieczne jest aktywne zabezpieczenie podmiotu celem utrzymania Zasłony.

Dwie godziny po wydaniu rozkazu lokalni agenci zostaną oficjalnie wysłani, celem schwytania pana Maddena i przetransportowania go do pobliskiego Ośrodka 54 zgodnie z zaproponowanym poniżej Programem Rookie.

Robert Madden był najmądrzejszą osobą na świecie.

Wchodząc przez drzwi swojego codziennego więzienia poczuł, jak zimny wiatr łaskocze jego nieco dłuższe brązowe włosy. Poprawiając nigdy niedopasowane okulary na nosie, wziął głęboki wdech, czując, jak w jego żyłach płynie niezrównany geniusz. Mimo swojego wieku był pewien, że nikt w historii nie będzie w stanie nawet zbliżyć się do poziomu jego inteligencji. Kiedy nawet sama matematyka patrzyła na ciebie i kiwała głową z uznaniem, to tak po prostu musiało być. Uśmiechnął się z satysfakcją, otwierając swoje oczy.

Jak można się było spodziewać, dziedziniec był pusty.

Z przebiegłym uśmiechem na twarzy Madden jeszcze raz rozejrzał się po okolicy, próbując się zorientować czy naprawdę był tu sam. Upewniwszy się, że tak jest, powoli, ale zdecydowanie, skierował się w stronę wypełnionego śmieciami kąta pod schodami prowadzącymi do budynku, którego nie dosięgał okoliczny monitoring. Przeciągnął się, pełen dumy i usiadł na rozkładającej się kanapie, którą on i jego przyjaciele przynieśli tu wieki temu. Paranoicznie wypatrując jakichkolwiek oznak obecności nauczycieli w pobliżu, wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę, wyjmując i umieszczając jedną między swoimi wargami.

Gdyby tylko mnie teraz widzieli, pomyślał, wydmuchując z płuc grubą chmurę dymu. Robert często słyszał od okropnie irytujących mężczyzn i kobiet pracujących w szkole, że jest nieodpowiedzialnym idiotą, bo zaczął palić. Geniusze tak nie robią, na pewno to wiesz, powtarzali mu w kółko, próbując przekonać go do rezygnacji z najlepszego środka odstresowującego, jaki znał. I w pewnym sensie uważał, że mieli rację; geniusze po prostu nie dają się złapać. I tak po tej długiej rozmowie, nie przyłapali go nigdy więcej na gorącym uczynku. Nauczył się czegoś od swoich wrogów.

Ponownie wypuszczając chmurę dymu z ust, schował skradzione Zippo z powrotem do bezpiecznej kieszeni dżinsów, wyrzucając przy tym papierosa na ziemię i wstając, żeby go zgasić.

BUM!

W ciągu kilku sekund zamarł, powoli odwracając głowę w kierunku źródła dźwięku.

– Eee, to nie tak jak… – powiedział, cofając się jak najdalej w kąt od wciąż tlącego się papierosa. Chcąc jak najszybciej uciec, uniósł ręce w przepraszającym geście, ale przeszkodził mu w tym drugi dźwięk.

BUM!

Dochodzący z kosza na śmieci na drugim końcu dziedzińca, Madden zdał sobie sprawę, że był to nietypowy dźwięk klaskania wykonywanego przez kogoś o dość dziwnych umiejętnościach klaskania. Pomijając absurdalność tego zjawiska — i rozpoznanie dokładnego wzoru dźwięków — spojrzał na trzeci kosz znajdujący w odległym kącie, przygotowując się do trzeciego dźwięku. I właśnie wtedy to zauważył.

Oddzielona od ciała kobieca ręka, powoli, ale pewnie, poruszała się po okolicy z dziwną gracją. Podnosząc swą brew — bardziej z zakłopotania niż ze strachu — stanął na papierosie, gasząc go na dobre. Robert z ciekawością przekrzywił głowę i ostrożnie zbliżył się do kosza, próbując uchwycić osobliwą anomalię. Ale kiedy już miał ją dotknąć, znikła nagle, jakby nigdy jej tam nie było.

Mrugnąwszy dwa razy, by sprawdzić, czy nie śni, Madden rzucił się do przodu, chwytając kosz na śmieci w swoje ręce, po czym zdał sobie sprawę, że zjawy nigdzie już nie było na dziedzińcu.

Lecz wtedy, gdy tępy ból przeszył jego potylicę, wszystko nagle pociemniało.


RR-RKPR S/1 Strona 2

AKTA PROGRAMU ROOKIE


Po niemalże ogólnofundacyjnym sukcesie nowych technik przechowawczych i zmiany w podejściu do anomalii, uzyskanych dzięki Projektowi Odrodzenie i Dyrektywie Alfa/1911, oficjalnie proponujemy trzecią fazę reform tak zwanej "Nowej Fundacji". Niżej podpisani członkowie Dowództwa O4 wyjaśnią, krok po kroku, jak mogłaby działać implementacja Programu Rookie (szczegółowo opisanego we wcześniej załączonej dokumentacji) na przykładzie przypadku PoI-RR/2917/1236.

Faza 1: Pozyskanie

Agentka Iris Thompson westchnęła z frustracją, nerwowo stukając w kierownicę swojego niebieskiego Forda Fiesty z 2008, należącego do niepodejrzanie brzmiącej firmy "Secret Cake Parties". Gdy po pięciu sekundach czekania auto stojące przed nią nie ruszyło się nawet o milimetr, z gniewem zatrąbiła w klakson, co niczego i tak nie zmieniło.

Delikatnie sprawdzając czy uśpiony przez środki amnezyjne Robert Madden leżący na tylnych siedzeniach pojazdu przypadkiem się nie obudził, wyjrzała przez okno samochodu. Z desperacją patrząc czy korek za nią jest tak samo duży, jak przed nią. Ku jej przerażeniu, okazało się, że niekończący się sznur samochodów również wił się daleko za jej pojazdem. Wyglądało na to, że nawet słynne i legendarne niemieckie autostrady nie dawały dzisiaj sobie rady. Westchnęła ponownie, kierując wzrok na drogę przed sobą.

Przenosząc swoją dłoń z kierownicy w stronę drążka zmiany biegów, ostrożnie przełożyła jedno z pięciu zdjęć, które miała w samochodzie z kolan na siedzenie pasażera po prawej stronie. Nawet jeśli z czasem jej Polaroid zmienił się w zwykły telefon, nadal lubiła zachowywać fizyczne kopie swoich zdjęć, nawet jeśli nie były do końca potrzebne w akcji. To było dziwnie nostalgiczne. Nie potrzebując już zdjęcia przedstawiającego liceum ranną porą, do której uczęszczał PoI, które zrobiła już wieki temu, włożyła go do teczki z dokumentami obok siebie. A raczej zdjęcie liceum ranną porą, do którego uczęszczał Robert, poprawiła się w myślach, uświadamiając sobie, że nazywanie ludzi po identyfikatorach było dla niej trochę aż nazbyt hipokryzją.

Iris ziewnęła na widok jeszcze większej liczby samochodów na drodze przed nią prowadzącej do Ośrodka 54, podniosła drugie zdjęcie przedstawiające automat do kawy w kafeterii Ośrodka 19. Sięgnęła do niego, wystawiając lekko język, i ostrożnie wpisała "FLAT WHITE" na klawiaturze 294. Po kilku brzęknięciach i piknięciach, automat wypluł starbucksowy kubek kawy, na której czarnym markerem napisane było słowo "Irish". Thompson parsknęła śmiechem z powodu tego małego żartu, zabierając napój do samochodu i kiwając lekko głową z uznaniem dla humoru maszyny. Nie była pewna, czy jest w Fundacji wystarczająco długo, by móc stwierdzić, że automat do kawy jest świadomy, ale przynajmniej dzięki niemu jej życie stało się odrobinę bardziej znośne.

Gdy wzięła pierwszy łyk, zauważyła, że kawa jest nie tylko za gorąca, ale też tylko do połowy pełna. Nie mogąc się zdecydować, która z tych rzeczy jest bardziej irytująca, jeszcze raz spojrzała na śpiącego nastolatka z tyłu. Zdając sobie sprawę, że nie może jakoś zamaskować smrodu papierosów, który zdążył już wypełnić jej samochód, już nie tak silnym zapachem kawy, przewróciła oczami. Skoro ani wzrok, ani dotyk, ani smak, ani zapach nie mogły odciągnąć jej uwagi od monotonii drogi, to słuch będzie musiał spełnić to zadanie. Włączyła radio auta, łącząc się ze Spotify w swoim telefonie i kliknęła przycisk odtwarzania losowego utworu.

Kiedy do jej uszu dobiegły dźwięki jakiejś przypadkowej, elektrycznie brzmiącej piosenki, którą ledwo rozpoznawała z powodu zmęczenia i monotonii, spojrzała raz jeszcze na Maddena przez lusterko. To zabawne, pomyślała, że to właśnie ją ze wszystkich osób wybrano do pozyskania tego złotego chłopca, aby udowodnić, że kolejna faza Projektu Odrodzenia okaże się dobrą inwestycją dla Fundacji. Wiedziała, że było to z powodu jej umiejętności i akurat znajdowała się w okolicy, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że to jakaś okrutna ironia, która ją dopadła. Ale takie było życie — nie kłóciłeś się z Dowództwem, jeśli nie chciałeś, żeby Dowództwo kłóciło się z tobą.

Stare rany nadal bolały i będą boleć do końca życia, ale było coś naprawdę bolesnego w pomaganiu w odurzaniu i porywaniu kolejnych osób w celu zasilenia struktur Fundacji, niezależnie od tego, jak bardzo było to robione w dobrej wierze i jak korzystne dla obu stron. Nie mogła nic zrobić, aby to powstrzymać — tak jakby kiedykolwiek jakiś inny agent drugiego poziomu miał cokolwiek do powiedzenia w jakiejkolwiek sprawie — ale miała cichą nadzieję, że fala świeżej krwi, którą planowali napełnić szeregi Fundację, nie będzie zmuszona doświadczyć własnej Omegi-7. Nie sądziła bowiem, by ktokolwiek inny wiedział lepiej od niej, jak trauma za młodu może wpłynąć na człowieka.

Yeah, tell me that you love me
Look deep into my eyes
Say there's no one else above me
I'm the King of Fools, 'cause baby you're the Queen of White Lies

Rozpoznając chór utworu Queen of White Lies zespołu Orion Experience, nagle wyrwała się z transu, zdając sobie sprawę, że wpatrywała się w nowy nabytek Fundacji przez niewygodnie dużą ilość czasu, nawet jeśli większość z tego czasu robiła to półświadomie. I tak patrząc na w końcu ruszającą linie aut przed sobą, wcisnęła pedał gazu, gotowa być kolejnym Królem Głupców, składającym kolejną ofiarę Królowej Białych Kłamstw, która jeśli wszystko dobrze pójdzie, wkrótce będzie pracodawczynią ich obu.


Dziewięć godzin i dwie źle wpisane kawy później, Iris znalazła się na spiralnej drodze prowadzącej na parking, który prowadził bezpośrednio do serii wind kończących się w głównym holu Ośrodka 54. Wzdychając po raz kolejny, zatrzymała się obok bariery oddzielającej cywilną część centrum handlowego od części "technicznej". Szybkim ruchem otworzyła okno i wystawiła przez nie swoją głowę, pozwalając, aby przesycony paliwem podziemny wiatr potargał jej długie blond włosy.

Wyciągając język, skierowała swoją rękę do torebki, przeglądając liczne karty płatnicze i zakupowe, aż w końcu znalazła tę, której szukała.

Bingo.

iris.png
UPOWAŻNIENIE
POZIOMU2
Pełne Imię
Iris Thompson
Departament
N/A
Stanowisko
Agent
2015-1050882015-105088
Numer ID:2015-105088
Data Ważności: 03.2024

Przesuwając plastikową kartą przez terminal powstrzymujący ją przed wejściem do placówki, szybko wróciła do względnie bezpiecznego schronienia, jakim był jej Ford. Atmosfera skażona przez nastoletniego palacza nie była miłą alternatywą, na którą liczyła, ale wszystko było lepsze niż powietrze w zatłoczonym mieście, zwłaszcza pod ziemią. I tak naprawdę nie miała innego realnego wyjścia. Wzruszyła ramionami, zaczynając bawić się włosami.

Po cichym bipie system rozpoznał jej upoważnienie, powoli, lecz skutecznie wymuszając podniesienie blokady. Z duszą na ramieniu, Iris obróciła ręce za kierownicą i wzięła głęboki wdech, wjeżdżając do rozległego podziemnego kompleksu Ośrodka 54.

Nawigując przez labirynt niekończących się komór przechowawczych skupione wokół podziemnych dróg, zdała sobie sprawę, jak… właściwie dziwnym miejscem jest 54. Nie była tu po raz pierwszy, ale wcześniej jakoś nie zwróciła uwagi na jego dziwność. Zbudowanie całego ośrodka w taki sposób, żeby umożliwić transport samochodowy po nim — a nawet zachęcić do tego — było… w sumie niezbyt zaskakujące, pomyślała. Być może lata temu, gdy została zabezpieczona przez Fundację, było to możliwe, ale… Fundacja się zmieniła, uśmiechnęła się smutno, manewrując wokół filarów utrzymujących tysiące ton metalu, betonu i ludzi powyżej.

Czternaście lat, a tyle wspomnień, zarówno tych złych, jak i tych dobrych. Kondraki, Abel, Ośrodek 19. Generał Bowe, Sloth's Pit, Ośrodek 43. Esterberg, Strefa 150, Clef. Fundacja obecnie była prawie nierozpoznawalna w porównaniu z tym, czym była, na lepsze i na gorsze, pomyślała, skręcając w lewo, w stronę windy przemysłowej prowadzącej do celu jej podróży. Pociągając łyk zimnej kawy, jęknęła cicho, myśląc o tym wszystkim, co musiała zrobić, żeby się tu dostać. O tym, jakim pieprzonym bałaganem był cały Projekt Odrodzenie. I o tym, jakie błogosławieństwo i szansę dało im wszystkim. Gdy kolejny terminal ponownie zaakceptował jej kartę, przekierowując pojazd na poziom -10, Iris wzięła kolejny głęboki wdech, przyglądając się nieruchomo Maddenowi. Może on też uzna swoją szansę za błogosławieństwo, pomyślała w myślach, jeśli tylko wszystko pójdzie dobrze. Jeśli to, co dla niego zaplanowali, sprawdzi się, kolejny z tych projektów może dać innej Iris szansę na dobre życie. Może.

Trwało to kilka chwil, ale winda w końcu dojechała na dolne piętro, wypuszczając ją i jej pojazd na zewnątrz gigantycznego kompleksu przechowawczego, w którym więziono dziesiątki wrogich bogów i demonów. Ignorując zarówno ich krzyki, jak i głosy, Iris w milczeniu jechała dalej prosto, na krótką chwilę zamykając oczy. Dojechawszy do drzwi chronionych tyloma zamkami i warstwami, że nawet Koalicja mogłaby pozazdrościć, zatrzymała się i ponownie otworzyła okno.

– Imię? – powiedział głos znudzonego strażnika, który wyjrzał zza pancernej kabiny, rozpoznającego właśnie glify aktywacyjne Frontyspisu na jej samochodzie. W głosie słychać było ledwie wyczuwalny akcent zabarwionego monotonią powodowaną z pewnością naturą tego stanowiska.

– Agentka Iris Thompson – odpowiedziała dziewczyna, pokazując mężczyźnie swój identyfikator, co spotkało się z jego apatyczną reakcji.

– Cel przyjazdu? – kontynuował zadawanie pytań swym monotonnym głosem, szybko wpisując coś na swoim terminalu.

– Pozyskanie Osobowości na potrzeby Programu Rookie – powiedziała Iris, wskazując głową na Maddena. – Wszystko powinno być w bazie danych.

Nie odpowiedział, zamiast tego zaczął wściekle klikać w klawiaturę przed sobą. Wyraźnie zdenerwowany tym, co zobaczył, wstał i sięgnął do półki za krzesłem, po czym wrócił z wypełnioną po brzegi teczką. Znalazłszy odpowiedni dokument, strażnik westchnął i położył go na swoje biurko.

– Moje rozkazy bezpośrednio nakazują zabezpieczenie PoI-RR/2917/1236, a nie przeniesienie go do Ośrodka 120, jak mówi twoja dokumentacja – powiedział, przekrzywiając głowę i unosząc swoją brew. – Chce to pani jakoś wyjaśnić, czy mam dzwonić do Dowództwa Ośrodka?

Uśmiech szybko zszedł z jego twarzy, zmieniając się z powrotem w grymas.

– Nowe rozkazy od O4, autoryzowane bezpośrednio przez Dyrektora Departamentu Ontokinetyki. – powiedziała wskazując na leżący przed nią dokument. – A więc wpuścisz mnie, czy to ja będę musiała zadzwonić do Dowództwa Ośrodka?

I jak za magicznym zaklęciem, wyraźnie podenerwowany mężczyzna zaczął klikać kilka przycisków na panelu przy swoim stanowisku, dając znać Thompson, że to chwilę to potrwa.

W miarę jak kolejne drzwi zmniejszały ciśnienie, uwalniając energię taumaturgiczną, różnorakich Thaumieli i innych magicznych rzeczy, które tam wrzucano, aby powstrzymać niepożądanych gości przed wejściem, Thompson opadła z powrotem na siedzenie swojego samochodu. Stukając nerwowo w kierownicę i rzucając strażnikowi ostatnie ciężkie spojrzenie przez okno, zdając sobie sprawę, że plotki krążące wokół międzynarodowych placówek Fundacji były w zasadzie prawdziwe. Wiedziała, że niektóre z nich odrzucały nowy wygląd baz danych i systemy klasyfikacji, ale nie mogła uwierzyć, że naprawdę sprzeciwiają się pomysłowi Projektu Odrodzenie. Przynajmniej nie w takim stopniu. Ale jak widać, ich entuzjazm zarówno w związku z jej pojawieniem się, misją, jak i z maszynerią znajdującą się w pomieszczeniu przed nią, nie był zbyt wielki.

Trochę to trwało, ale w końcu drzwi otworzyły się szeroko, odsłaniając zamglone i słabo oświetlone wnętrze. Ostrożnie wjeżdżając, Iris poruszała się w jego wnętrzu z niewielką prędkością, mając nadzieję, że infrastruktura maszyny poprawiła się przynajmniej na tyle, że nie spowoduje kolejnego wypadku samochodowego od czasu, gdy korzystała z niej po raz ostatni. I, z sercem na ramieniu i niewypowiedzianą modlitwą na ustach, wszechświat udowodnił, że miała rację. Teraz była to jedynie spokojna jazda przez kilkadziesiąt metrów matowego metalu w towarzystwie szumiących komputerów i rozdzierającej się przed nią tkanki samej rzeczywistości.

I tak jak się spodziewała, przed nią pojawiła się ta prawie anomalna rzecz, której obecnie używał prawie każdy większy Ośrodek.

Wbudowana w podłogę ośmiokątna rama, otoczona niezliczonymi komputerami, magicznymi wrotami i urządzeniami utrzymującymi portal w ryzach, sprawiała, że prototypowe urządzenie teleportacyjne było dla niej równie obce, jak za pierwszym razem, gdy je zobaczyła. Stworzony jako rozwiązanie problemów z transportem pomiędzy placówkami, powstała na podstawie obliczeń jakiegoś geniusza z Departamentu Ontokinetyki, który odkrył multiwersum, ale świadomość, że łączył miejsce, w którym się obecnie znajdowała z Ośrodkiem 120 i że powstał na podstawie nieanomalnej matematyki, nie czyniły go mniej dziwnym. Z niezwykle energicznym ruchem membrana, którą powstrzymywał metal, drgnęła, jakby od dawna wiedziała, że Thompson dziś wieczorem skorzysta z tej całej maszynerii.

Jęknęła, zdając sobie sprawę, że ją samą — i młodego rekruta Fundacji z tyłu jej pojazdu, dla którego będzie to niewątpliwie jeszcze gorsze, ponieważ po raz pierwszy korzystał z maszyny — czeka nieprzyjemna migrena i minimalna utrata czasu, którą spali sama moc urządzenia. Ale cóż poradzić, pomyślała sobie i wzruszyła ramionami, wjeżdżając w oślepiające światło przed sobą.


Faza 2: Testy umiejętności

Jedyne co Robert Madden mógł wywnioskować z posiadanych w swojej głowie danych, był fakt, że bolała go ona jak cholera.

Jęknąwszy bez większego zastanowienia, chłopak otworzył oczy, mrugając dwa razy, zanim w pełni powrócił do rzeczywistości. Chwilę mu zajęło przyzwyczajenie się do oślepiającej czystości korytarza czegoś, co jak przypuszczał, było szpitalem. Po otrząśnięciu się z początkowej dezorientacji, zdał sobie sprawę, że musiał po prostu stracić przytomność po dziwnym bumie i trafił tu na jakąś podstawową kontrolę medyczną czy coś. Przeciągnął się i wstając z krzesła obok jakichś gazet, na których wcześniej się znajdował.

I wtem, w jednej chwili, zdał sobie sprawę, że nie znajdował się w żadnym szpitalu. Nie był pewien, co dokładnie skłoniło go do tego wniosku — choć gdyby miał zgadywać, powiedziałby, że była to albo całkowita pustka, krótkość korytarza i też wielkie "120" znajdujące się na jego ścianie — czuł się bardziej jak w jakiejś placówce badawczej niżeli w szpitalu.

Z zaciekawieniem, lecz też z ostrożnością, Robert zrobił pierwszy krok do przodu, kierując się w jedynym możliwym kierunku, czyli do drzwi na końcu pokoju, w którym się znajdował. Widział za nimi słabą poświatę. Choć ze względu na mleczne szkło, z którego były one zrobione, nie był w stanie dokładnie wypatrzyć, co się znajdywało w drugim pomieszczeniu, był jednak pewien, że było tam biurko, a przy nim wysoka osoba o jasnych rysach twarzy. Przestał być tym, co rozdaje karty, po raz pierwszy w ciągu wielu lat. Przełknął ślinę z trudem.

W końcu jednak jego niekontrolowana ciekawość wzięła górę nad strachem w tej dziwnie nieznanej sytuacji, zmuszając go do chwycenia za klamkę i wejścia przez nie.

Kiedy Madden otworzył oczy, nie był już w dziwnie zimnym korytarzu; stał teraz w dziwnie zimnym gabinecie obok kogoś. Tym ktosiem okazała się młoda blondynka w garniturze, ciemnych okularach przeciwsłonecznych i krawacie, siedząca po drugiej stronie biurka z dodatkowym pustym krzesłem na drugim końcu, wysuniętym w zapraszający sposób. Na prawie pustym biurku leżał jedynie stos papierów i pojedynczy długopis.

Przełykając ślinę po raz kolejny, zajął miejsce i odchrząknął, patrząc wprost w zmasakrowane oczy agentki. Ta nic nie powiedziała, zamiast tego wskazała na stos kartek i długopis, z którego Madden najwyraźniej miał skorzystać.

Chłopak, spojrzawszy na nie, szybko oceniał, że liczba kartek wynosiła więcej niż dziesięć. Westchnął, poprawiając okulary i klikając długopisem, gotów sprawdzić, co tam na niego czeka, skoro nikt nie chciał mu tego najwyraźniej powiedzieć. Zanim jednak zdążył zabrać się do pracy, kobieta odchrząknęła.

– Imię? – zapytała kobieta głosem, który najwyraźniej dość marnie próbował być onieśmielający.

Madden uniósł brew, opierając się o stół.

– A co cię to obchodzi? Kim ty w ogóle jesteś?

Zawahała się przez chwilę.

– Jestem eee… Lily. Lily Veselka. Obawiam się, że nie mogę powiedzieć ci nic więcej; a przynajmniej do czasu zanim nie odpowiesz na kilka moich pytań i nie wypełnisz tych papierków – odpowiedziała, uśmiechając się z pół szczerymi przeprosinami.

Zamknął oczy i wziął mocny wdech. Potwierdzając, że jego puls nie odbiegał od normy, by nie musieć się wkurwiać na tego babsztyla "Lily", która śmiała być taką kurwą dla kogoś takiego jak on, otworzył je chwilę później, przybierając na swej twarzy sztuczny uśmiech.

– Więc w czym mogę pomóc?

Madden musiał się wręcz powstrzymać, żeby nie być złym na natłok aż tak podstawowych pytań, na które oni — kimkolwiek "oni" w ogóle byli — pewno już znali odpowiedzi. Kim był, gdzie mieszkał, czy miał jakichś przyjaciół, wszystkie te idiotyzmy. Chociaż Robert był pewien, że westchnął o kilka razy za dużo, żeby zburzyć budowany przez siebie obraz kogoś opanowanego, a nieznajomą siedzącą przed nim nie wydawał się zbytnio obchodzić ten nonsens. Ale sądząc po jej stroju wyjętym prosto z facetów w czerni, prawdopodobnie to był po prostu jej typowy dzień pracy.

W końcu, jednak gdy odpowiedział na wszystkie pytania, kobieta wskazała, że najwyższy czas, aby Madden zerknął do stosu papierów przed sobą i przyjrzał się dokładnie ich zawartości. I tak z ciężkim sercem, zrobił to.

Spodziewając się kilku miliardów prawnych kruczków i paragrafów napisanych submolekularnym tekstem, został zaskoczony, gdy okazało się, że była to tylko prosta instrukcja i… zadania matematyczne. Zamknięte zadania matematyczne do tego. Zakpił lekko, unosząc brew, niepostrzeżenie kukając w stronę agentki, ale kontynuował lekturę, zaintrygowany tym, dokąd to wszystko zmierza.

Na każdej stronie znajdowało się po dziesięć zadań, z których każde miało 4 możliwe odpowiedzi A-B-C-D znajdujące się pod tekstem. Pierwsze pytania matematyczne były raczej proste, wystarczająco trudne, by zmusić jego mózg do pracy i spowodować by się nie nudził, ale nie na tyle, by go wymęczyć. Wypełnił je w trzy minuty, po czym odwrócił stronę, zaczynając czytać resztę zadań.

I tak to trwało przez chwilę — Madden czytał zadanie, drapał się po metaforycznym podbródku i zaznaczał odpowiedź, podsycając swój wewnętrzny egoizm. Ale po pewnym czasie zadania zaczęły robić się trudne. Ale tak naprawdę, naprawdę trudne. Aż w końcu nawet bezsensowne.

Robert próbował udawać przed sobą i agentką, że rozumiał późniejsze zadania, ale one… nie miały żadnego sensu. Znaki i wzory, których nigdy wcześniej w życiu nie widział, wyglądały tak obco, że z natury były całkowicie niezrozumiałe. Zdawało się, jakby zostały zaprojektowane specjalnie po to, aby jedynie namieszać w ludzkim logicznym myśleniu. Podziwiał osobę, które je stworzyła, ale jeszcze bardziej podziwiał fakt, że był w stanie jakoś na nie odpowiedzieć. I to prawidłowo.

Nie miał pojęcia, co i w jaki sposób robił, ale z każdym coraz bardziej bzdurnie brzmiącym pytaniem, czuł jak jego świadomość, coraz bardziej rozszerza się na nieistniejące obszary. Obszary, które według wszelkiej perfekcyjnie znanej mu racjonalniej logiki, nie powinny istnieć. A jednak istniały, a on przechodził przez nie, potrafiąc w jakiś sposób sformułować dokładne obliczenia niezbędne do wykonania każdego skoku nad przepaścią ciemności.

A z każdą poprawną odpowiedzią, którą zaznaczał, agentka siedząca przed nim coraz bardziej się uśmiechała, czego Madden nawet nie zauważył, będąc zbyt pochłonięty równaniami, żeby zdawać sobie sprawę z istnienia świata wokół niego.

Zajęło mu to wiele godzin — ile, nie mógł sam nawet powiedzieć — ale w końcu skończył. Z umysłem bardziej wyczerpanym niż koń wyścigowy wstał i rzucił test w stronę Lily, szczerząc się jak idiota.

– No, a więc teraz – zaczął mówić, dysząc. – Czy w końcu dowiem się, co tu się w ogóle dzieje?

Kobieta zabrała stos kartek, zaczynając je przeglądać i przekładać, niepostrzeżenie się przy tym uśmiechając.

– Dobrze. Dobrze, hmmm, dobrze – dodała głośniej.

Zanim chłopak zdążył podnieść brew, agentka wstała i chwyciła za klamkę drzwi za nią, niemal identycznych z tymi, przez które tu wszedł. Machnęła teatralnie ręką, kłaniając się, jakby zapraszając go do przejścia przez nie w nieznane.

Lily uśmiechnęła się tajemniczo.

– Chodź i sam się przekonaj.


Faza 3: Wyraźne wyjaśnienie celu misji

– Ciebie KURWA POJEBAŁO?!

– Tego, ja—

– Przyprowadziłaś go tutaj?! Bez mojej—

– T-to wyszło z góry, więc n-nie miałaś nic do powiedzenia w tej spra…

– Sraken pierdaken nie miałam!

Magdaleine Cornwell, jedna z pięciu dyrektorów Ośrodka 120, westchnęła z większą siłą, niż drugi dyrektor — James Micheals — uważał za w ogóle możliwe, równocześnie masując swoją skroń i chodząc po wielkiej sali wykładowej. W końcu wydusiła powietrze z siebie, widocznie się uspokajając i podeszła w stronę Michealsa.

– Ale… po chuj?

Mężczyzna podszedł do najbliższego krzesła na widowni, siadając na nim i krzyżując nogi.

– Ech… Potrzebowałem k-kogoś, żeby udowodnić, że Rookie zadziała. Bo O4 nie mogliby. A Robert… – zaczął mówić, intensywnie machając rękoma. – No cóż, b-był idealnym k-kandydatem.

Kobieta przewróciła oczami, stękając.

– Oj, nie próbuj nawet udawać, że porwanie chłopaka i wciągnięcie go do Fundacji jest jakoś moralnie uzasadnione, bo zostanie twoim asystentem. To jest cholernie niedorzeczne.

– Przerabialiśmy już to. Nie ma przyjaciół, nie ma rodziny, nie ma nikogo. Jest odizolowanym geniuszem, który inaczej pewnie skończyłby w fundacyjnej celi. – powiedział, wzdychając. – Na litość kurwa Boską, odkrył pieprzony kosmiczny memepleks, używając tylko logarytmów. Pieprzony kosmiczny memepleks. W wieku 16 lat. Jak myślisz, jak długo reszta świata — do diabła, Fundacja — pozwoliłaby mu na odwalanie takich rzeczy poza Zasłoną?

– To nie ma nic do sp—

– Nie, ma i przestań udawać, że jest inaczej. Jesteśmy dla niego jedyną szansą.

– James… – próbowała powiedzieć coś blond włosa dyrektorka, gdy nagle przerwał jej dźwięk otwierania drzwi. Spojrzała w ich stronę, zauważając wchodzącą Iris z Maddenem, pokazującą kciuki w stronę Michealsa. Westchnęła tylko.

– A róbta co chceta – odparsknęła i odeszła powoli w stronę wyjścia, odwracając jeszcze raz głowę w stronę drugiego doktora. – Ale jeśli coś spieprzycie — a mówię wam że tak będzie — to ja nie miałam z tym nic wspólnego.

I z tymi słowami wyszła z sali.

– Więc, tego – ostrożnie zaczął mówić młody rekrut, podchodząc do dyrektora w dużej sali. W której to znajdowały się gigantyczne tablice do pisania i wiele miejsc dla widowni, bez wątpienia to właśnie w tej sali odbywały się wszelakie ważne szczyty naukowe, kiedy to nie wykorzystywano jej do znajdujących się na pograniczu moralności praktyk rekrutacyjnych. Gdyby nie fakt, że Robert nie miał pojęcia, czym to miejsce było w rzeczywistości, z pewnością poczułby się tu jak w domu.

– Gdzie… Gdzie ja jestem? Ona… – wskazał na Thompson – …powiedziała mi, że odpowiesz na wszelkie moje pytania. Więc gadaj.

Micheals uśmiechnął się lekko, podchodząc do tablicy przed nim, na której znajdowało się narysowane logo Fundacji. Madden w ciszy ruszył za nim, z ciekawością przyglądając się symbolowi.

– A więc tak – powiedział James, z nutą dumy w swoim tonie, wyciągając ręce w stronę tablic przed sobą. – Nazywam James. Naprawdę b-bardzo miło m-mi w końcu cię poznać, Robercie.

Mówiąc to, wyciągnął rękę w stronę chłopaka.

Podnosząc brew, Madden uścisnął to, będąc bardziej zaciekawionym, tym co do diabła znajdowało się na ogromnych tablicach niż dziwnym człowiekiem stojącym przed nim. Na ich powierzchni zajmującej łącznie ponad 100 m2, na której można by było zmieścić wiele obliczeń, znajdowała się tylko jedna długa linijka równania matematycznego.

– Dlaczego tu w ogóle jestem?

– Tego—

– Nie chcę więcej kłamstw. Chcę poznać prawdę. Myślę, że zasługuję na nią po tym wszystkim, przez co właśnie przeszedłem.

– Cóż… – odpowiedział mężczyzna, uśmiechając się przepraszająco, dając Robertowi pierwszą nutę szczerości w tym miejscu, odkąd obudził się wewnątrz nieznanego mu kompleksu kilka godzin temu.

– Z-z wielką chęcią, bym ci powiedzieć. Naprawdę b-bym chciał. Ale… nie mogę. A przynajmniej jeszcze nie teraz. – powiedział, wskazują głową w stronę równania na tablicy. – Zanim mi tego nie obliczysz.

Przez chwilę chłopak myślał, że żartuje — wszelka logika i zdrowy rozsądek, jaki posiadał jego umysł, sugerowała, że musi żartować. Po prostu nie było możliwości, by po tym wszystkim ktoś taki jak on musiał się zmagać z jeszcze większymi bzdurami, zanim dostanie przynajmniej jedną odpowiedź na trawiące go pytania. Ktoś inny? Być może by na to przystał. Ale nie on. Nie ktoś taki jak Robert Madden. Spojrzał na twarz doktora w poszukiwaniu jakiegokolwiek znaku, jakiegokolwiek gestu sugerującego, że żartuje.

Ale nie znalazł żadnych.

Westchnął i podszedł do tablicy. James uśmiechnął się, wycofując się z sali i pokazując chłopakowi kciuk w górę.

– Powodzenia, młody!

Zatrzasnął drzwi na klucz, wraz z tym, jak Robert po raz kolejny westchnął. Nie mając innego wyjścia, Madden podszedł jeszcze bliżej i chwycił pierwszy z brzegu marker. Zamknął oczy, poprawił okulary i zaczął brać się za równanie.

Z początku było prosto — dzielenie, mnożenie, wszystkie podstawowe metody, aby spróbować uzyskać x znajdujący się po jednej stronie równania. Ale potem, po tym, jak jego obliczenia pokryły połowę tablicy, zaczęło się robić dziwnie. Znów. Tak jak poprzednim razem, im dalej schodził w dół tej matematycznej ścieżki, tym bardziej używał… ezoterycznych formuł, które pojawiały się z pozoru znikąd wewnątrz jego głowy, aż obliczenia zaczęły stawać się jedynie bełkotem szaleńca. Przynajmniej dla kogoś, kto nim nie był nim — nawet jeśli nie miał pojęcia, co większość z nich oznaczała, to w jakiś sposób wciąż miały sens w jego głowie, pracującej teraz na pełnych obrotach.

Po zapełnieniu trzech tablic i trzech godzinach intensywnej pracy, udało mu się wszystko uprościć do prostego i — po raz pierwszy dzisiejszego dnia — sensownego równania, z którego uzyska się w końcu x po pomnożeniu kilku liczb z prawej strony. Westchnął z ulgą, zapisując ostateczną odpowiedź i cofając się, by przyjrzeć się owocom swojej ciężkiej pracy.

Ale gdy spojrzał na swoją odpowiedź, ciarki przeszły go po plecach. Na wszelkie znane mu sposoby patrzył właśnie na liczbę, która nie istniała. Na liczbę, która nie powinna istnieć.

Znowu popędził w stronę tablicy, gorączkowo sprawdzając wszelkie równania i pochodne przed sobą, by sprawdzić, czy nie popełnił jakiegoś błędu. Praktycznie błagając wszechświat, aby tak było, poprawił ponownie okulary, licząc wszystko jeszcze raz.

Ale, za każdym razem, wszystko się zgadzało. Zerknął na odpowiedź jeszcze raz, ciężko przełykając przy tym ślinę. To, co ujrzał, było prawdą wszechświata, rekontekstualizującą dosłownie wszystko, co uważał za oczywiste podczas swoich szesnastu lat bycia geniuszem. W zaszokowaniu siadł na podłogę, wpatrując się w tablicę przez wieki, bojąc się nawet mrugnąć.

I wtedy to wszystko po prostu znikło. W mgnieniu oka cała jego ciężka praca przestała istnieć, jakby nigdy jej nie było.

– Co… – wykrztusił z siebie, dotykając białego materiału, będąc w stanie, który można było określić jedynie mianem amoku. Gdyby nie suchość jego gardła, wydałby z siebie krzyk czystego przerażenia.

– Dobra robota, młody. Odwaliłeś kawał dobrej roboty. Nie przejmuj się tym, to był zamierzony efekt.

Robert odskoczył do tyłu, przestraszony głosem dobiegającym z jego prawej strony, którego źródłem okazał się James, patrzący z podziwem na tablicę. Kiwnął głową z uznaniem i zanotował coś w swoim notatniku.

– Ale… Dlaczego… – wykrztusił chłopak, dyszał i łapiąc się za głowę, w całkowitym braku zrozumienia czego właśnie doświadczył. – Co to do diabła było?

– Liczba, która nie powinna istnieć. J-jak właśnie udowodniłeś.

– Ale…

– Zaufaj mi, p-przyjacielu, to nawet nie jest najdziwniejsza rzecz, z jaką mamy tu do czynienia. Przynajmniej, nie zostałeś z-zjedzony przez niedźwiedzia.

Robert uniósł swoją brew, kręcąc głową.

– Co… Co masz przez to na myśli?

W odpowiedzi James tylko się uśmiechnął.

– Chyba w końcu jesteś gotowy byśmy, mogli ci pokazać film wprowadzający.


Gdy film się w końcu skończył, Madden wpatrywał się w podłogę, nie będąc pewien co sądzić o tym, co właśnie usłyszał. Złapał się za głowę prawą ręką i wziął długi łyk z plastikowego kubka na wodę, który właśnie mu podano.

– Więc – powiedział jego technicznie nowy szef, z widoczną radością w swoim tonie głosu. – Co o tym sądzisz?

– Co sądzę? – odpowiedział po chwili, ciężko przełykając ślinę. – Kurwa, nie wiem co o tym myśleć.

James tylko zachichotał.

– Tak się domyślałem. Ale, cóż, powiem ci tyle, po tygodniu pewno już się przyzwyczaisz – powiedział, wstając i podchodząc do wieszaka stojącego w rogu sali. – Jutro zaczynasz pracę o dziewiątej. Nie spóźnij się.

– Hę?

– I oficjalnie witamy w Fundacji, młodszy badaczu Robercie Maddenie – dopowiedział jeszcze Micheals, rzucając mu plastikową plakietkę z wygrawerowanym kodem i jego zdjęciem, zakładając płaszcz i wychodząc z pomieszczenia. – Mamy jeszcze wiele roboty do zrobienia.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported