W szponach życia
ocena: +8+x
heart2.gif

Kobieta oglądała z krzesła, obok łóżka szpitalnego klatkę piersiową swojego ojca unoszącą się i opadającą. Monitor pulsu pikał wraz z piosenką, której słuchała przez jej słuchawki. Życzyła sobie, by mogła spędzić jej ostatnią wizytę rozmawiając, ale trudno było to zrobić z nieprzytomnym. Poza tym, i tak skończyłaby powtarzając to samo wprowadzenie z ostatnich dwudziestu trzech wizyt. Całe:

— Dzień dobry.

— Dzień dobry, znamy się?

— Tak, ja, uh… jestem twoją córką.

— To nie może być prawdą, mam dwóch synów!

Poczekaj chwilę.

— Cóż, tak, miałeś też dwóch synów. Ale miałeś też mnie.

— Gdzie oni są?

— Eric obecnie pracuje w terenie, więc nie może tu być. I uh… cóż Tony'iego już nie ma z nami. Ale ja wciąż tu jestem.

— Eric i Tony? Myślałem, że moi chłopcy to Andrew i Joseph.

— Nie, ale— nieważne.

— Mogłabyś poprosić dla mnie pielęgniarkę? Myślę, że moje łóżko potrzebuje regulacji.

— Pewnie, tato.

Wstań, by wyjść.

— Zaczekaj, jak się nazywałaś?

— Joyce. Nazwałeś mnie Joyce.

I pójdź po pielęgniarkę. Joyce każdym razem kiedy była w odwiedzinach zachowywała pozory. Z wyjątkiem tego ostatniego razu. Każdym razem z tych dwudziestu trzech, Joyce czuła kłucie w jej piersi i chciała, by jej ojciec po prostu wrócił do spania. Ale teraz Joyce dostała to, czego chciała i zdała sobie sprawę, że dwadzieścia cztery to lepszy numer niż dwadzieścia trzy. Szkoda, że stracą szansę.


Dziesięciu wprawnych żołnierzy zbliżyło się do nieciekawego magazynu koło doków. Uderzenia fal o skalistą linię brzegową niwelowało wszelkie dźwięki robione przez MFO Iota-10. Zespół ustawił się w pobliżu tylnego wejścia.

Kapitan Eric Michaels trzymał w górze dwa palce i kciuk. Instrukcję. Trzy.

Wycofał kciuk, pozostawiając palce. Dwa.

Jeden.

Michaels kopnął drzwi, a Marquez rzucił granat błyskowy. Zespół zatkał sobie uszy i odwrócił się od drzwi na tyle, by granat wybuchł —BANG!— weszli za nim. Spluwy wyciągnięte. Kule w powietrzu.

Kilku strażników upadło na ziemię. Inni schowali się za skrzyniami marki Marshall, Carter and Dark. Reszta dostała ołowiem w pierś.


Gdy piosenka Joyce się skończyła, wstała z siedzenia. Popatrzyła na pielęgniarza, uprzejmie opierającego się o futrynę drzwi. Joyce nie pamiętała jak długo pielęgniarz tam stał. To mogły być minuty, to mogły być godziny.

— Najwyższy czas.

— Tak wiem — odpowiedziała Joyce. Znów spojrzała na swojego tatę. Trzymał jedną ze swoich poduszek blisko siebie, jak dziecko z ulubionym misiem.

— Dobrze. Już idę, — powiedziała do siebie.

— Powiemy pani, gdy będzie po wszystkim. — pielęgniarz zawołał do Joyce, która na wpół wybiegła z pokoju. Joyce wzbraniała się od płaczu, ale to nie powstrzymała jej od trzęsienia się. Usiadła w poczekalni i po prostu bujała się w te i nazad, próbując się uspokoić. Robiła gorzej w jej codziennej pracy. Już wcześniej traciła życia. Cholera, już wcześniej traciła swoją rodzinę. Jednakże, to naprawdę wydaje się mniej prawdziwe, gdy są rozrywani przez dziwaczne abominacje, lub ulegają zagrożeniom memetycznym.

— Czemu ten raz musi wydawać się taki… — Prawdziwy? Konkretny? Intensywny? Autentyczny?


Michaels wyskoczył zza wózka widłowego i wystrzelił kilka naboi w mężczyzn naprzeciw niego. MC&D musiało podwoić swoje siły od ostatniego najazdu. Już nie miał amunicji i jego drużyna także całkowicie ją wyczerpywała. Szybkie spojrzenie okiem zliczyło koło dwudziestu przeciwników. Michaels odwrócił się do szeregowca obok niego.

— Turner, osłaniaj mnie.

— Gdzie idziecie, sierżancie?

— Widzisz tę skrzynię tam?

— No?

— Ile stawiasz, że to część zamówienia na broń?

Turner otworzył usta, by mówić, ale Michaels przyłożył do nich palec.

— Podchwytliwe pytanie. Nigdy nie mów mi o szansach.

— Po prostu idź solo.

Michaels uśmiechnął się i popędził w kierunku jego nagrody, gdy Turner wypuścił kolejną serię pocisków. Ostry ból przeszył nogę Michaelsa. Czysty strzał w łydkę. Adrenalina doprowadziła go do skrzyni. Michaels przeciął pasy swoim nożem taktycznym i potem odstrzelił kłódkę. Strona skrzyni otworzyła się samoistnie. Uśmiech Michaelsa trochę się poszerzył.


— Taki normalny? — Joyce spojrzała w górę i zobaczyła Niklo, — Sorry, pomyślałem, że warto wejść do środka, by sprawdzić co u ciebie. No i w aucie robiło się duszno.

Niklo usiadł obok Joyce. Zgłosił się, by odwieźć ją, gdy sprawa się skończy, gdyż pewno nie byłaby w dobrym nastroju, by być bezpieczną na drodze.

— To też pomaga, że ma imię, nie numer, — Niklo kontynuował.

— Nie pomagasz.

— Sorry, pomyślałem, że to pomoże przestać ci o tym myśleć.

— Możesz być cicho? Proszę?

— Dobrze, sorry.

Joyce wróciła do bujania się, a Niklo ją obserwował. Ponownie nałożyła swoje słuchawki ale nie włączyła żadnej muzyki. Po prostu chciała, by nacisk na uszach dał jej to uczucie izolacji, iluzję bycia samą w zatłoczonym pokoju.

— Jesteś pewna, że musisz tu być? Możemy po prostu—

— Powiedziałam, zamknij się! To nie twój ojciec, któremu odłączasz wtyczkę! Więc się zamknij! — Poczekalnia ucichła. Joyce rozglądnęła się dookoła, jej twarz straciła kolor. Akurat, gdy jej wzrok dotarł do wejścia, przyszedł pielęgniarz, także blady.

— Umm… Pani Michaels?

— Tak?

— Myślę, że doktor chciałby, um, coś pani pokazać.


Michaels wziął jedno z czterech urządzeń. Po rozplątaniu rur, kabli i plastikowych obudów urządzenia, udało mu się dobrze złapać tę rzecz. Michaels zamierzał złamać wszelkie zasady, które wtłoczyli do jego głowy podczas szkolenia.

Wstał zza skrzyń i pociągnął za spust. Nie było żadnego odrzutu, żadnego dźwięku, niczego. Poza dużą dziurą która pojawiła się w strażniku, w którego celował Michaels.

Teraz, oczyścić i powtórzyć.

Michaels wycelował, by oddać kolejny strzał. Kula trafiła jedną z rur. Michaels upadł, zaczął krzyczeć i próbował trzymać bok jego ciała, którego już tam po prostu nie było.


Joyce prawie wbiegła do pokoju. Gwałtownie otworzyła drzwi.

Pojedynczy, długi pik zabrzmiał w jej uszach. Monitor pulsu pokazywał prostą linię.

Tata Joyce spojrzał siedząc na łóżku szpitalnym. W końcu obudzony.

— Kim jesteś?


Gdy strzelanina ustała, krzyki Michaelsa dalej mogły być słyszane wszędzie w budynku. Nawet z całą krwią, którą utracił, krzyczał. Nawet z dziurą, gdzie było kiedyś jego lewe płuco, krzyczał. Czuł to. Ciągle to czuł. Świat był cały niewyraźny, ale to wciąż bolało. Bolało tak bardzo.

I gdy Michaels był zabierany przez jego zespół, który nie wiedział, co innego mogą z nim zrobić, krzyki i jęki innych odbijały się po magazynie. Wszyscy ci z ołowiem z ich piersiach, głowach, rękach, nogach, płucach, sercach, stopach, oczach. Wszyscy wili się w szponach życia.


Tamtego dnia
Żniwiarz odłożył swą kosę
Obrócił się w całunie
Pożegnał masy
I w ciszy odszedł

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported