Kaplica
ocena: +6+x

To nie była spokojna noc.

Deszcz padał, a raczej lał się z ciemnego nieba. Akompaniował mu silny i porywisty wiatr, który szastał drzewami na prawo i lewo. Czasami rozlegały się w oddali ogłuszające grzmoty, którym towarzyszyły błyski. Wszystko to łączyło się w istną symfonię burzy, która to była powodem irytacji mieszkańców tego lasu, oraz pewnego nieszczęśliwego wędrowca, któremu zdarzyło się przemierzać ten gąszcz. Buty Bazyla były pokryte błotem, on sam już dawno przemókł do suchej nitki. Pomimo wszystkich tych nieprzyjemności, kontynuował swą wędrówkę. Niekiedy klął los za taką pogodę. Jego żale zawsze przerywały błyski na niebie, które to wydawały się nasilać z każdym jego krokiem. Zmęczony i przemoknięty miał nadal w sobie siłę, by utrzymywać tempo. W końcu las zaczął się przerzedzać, drzewa stawały się coraz rzadsze, ustępując miejsca niewielkim krzewom i wysokim trawom kołyszącym się na wietrze. Sama droga, którą to ten przybłęda szedł, zyskała na jakości, zmieniając się z udeptanej ziemi w kamienny chodniczek. Zatrzymał się i rozejrzał po polanie, która go otaczała.

Pomimo intensywnego deszczu i co za tym idzie — słabej widoczności, mógł z łatwością dostrzec drewniane deski powbijane w ziemię. Miały one na sobie malutkie fetysze, przywieszane do niechlujnie wystających z dech gwoździ. Ich obecność zdziwiła Bazyla, choć również dodała pewnego rodzaju otuchy, iż idzie w dobrym kierunku. Wędrowiec kontynuował swoją przeprawę, zostawiając las za sobą. Deszcz zmusił go do przyspieszania swego chodu i wkroczenia w głąb polany. Im dalej posuwał się w głąb polany, tym więcej fetyszy mógł zaobserwować.

Wtem usłyszał grzmot, huk, samo gniewne niebo się rozstąpiło i wydało na świat oślepiające światło pioruna. Przez chwilę Bazyl mógł dostrzec cel swojej podróży, ukryty przed nim przez ścianę deszczu i silny wiatr. Budynek był wykonany z ciemnego drewna, ozdobiony witrażami oraz nakryty dachem, na którym to była osadzona bania. W tamtej chwili wędrowiec mógł także zauważyć, iż ów konstrukcja nie była opuszczona, a ze środka dobiegało światło. Ten moment szybko minął, zostawiając mężczyznę sam na sam z wszechogarniającą go burzą. Musiał przez chwilkę do siebie dojść, by kontynuować swą podróż.

Świątynia była zbudowana z drewna sosnowego, o czym wędrowiec upewnił się, kiedy stanął przed masywnymi drzwiami kościoła. Sama konstrukcja z zewnątrz przypominała mu prawosławną cerkiew, choć to miejsce było wyraźnie pozbawione jakiejkolwiek ikonografii i symboli powiązanych ze znanymi mu religiami abrahmicznymi.

Drzwi miały mosiężne klamki, wydawały się także dość wiekowe oraz ciężkie. Bazyl podniósł swoją rękę i zapukał. Po chwili na jego pukanie odpowiedziały mu kroki oraz bliżej nieokreślone szmery. Z każdą kroplą deszczu, która uderzała w twarz Bazyla, ów dźwięki zbliżały się do drzwi. Szmer ucichł na kilka sekund, po których zmoknięty Bazyl usłyszał mechaniczny dźwięk otwierania zamków i po chwili drzwi się otworzyły. W nich pojawił się brodaty mężczyzna, w sile wieku z latarnią w dłoni.

— Jakie pana licho niesie w taką pogodę? — Powiedział starzec z nutką irytacji w głosie. Spojrzał on na zmokniętego Bazyla i po chwili dodał.

— No dobra, niech pan wchodzi tylko szybko.

Wędrowiec skorzystał z oferty brodatego mężczyzny w brązowych kapłańskich szatach, wstępując do środka. Jego oczy powędrowały najpierw na gospodarza tego domu boskiego. Niewysokiego, starszego mężczyznę z siwymi włosami. Był lekko otyły, choć tego Bazyl pewien nie był, gdyż równie dobrze mogła to być gruba oraz dość prymitywna kapłańska szata, w którą był to odziany. Wędrowiec nie miał szansy się mu bardziej przyjrzeć, gdyż staruszek gwałtownie się odwrócił.

— Proszę za mną — Powiedział akolita, odwracając się od Bazyla.

Intonacja i mimika staruszka nie wskazywała na żadne niecne zamiary, co wielce Bazyla zdziwiło. Bez chwili zastanowienia wszedł do środka, a gospodarz zamknął za nim drzwi. Zmoknięty wędrowiec miał chwilę, by przyjrzeć się starcowi. Posiadał on łysinę, a jego włosy wydawały się w dość słabym stanie. Nosił podobne do mnicha ubranie, a w rękach miał ściśnięte coś na kształt różańca bądź kolejnego fetyszu podobnego do tych, które widział na łące. Kiedy starzec zniknął za ołtarzem, Bazyl przeniósł swoją uwagę na resztę świątyni.

Wystrój był łudząco podobny do cerkwi, a główna sala była dość niewielka. Dostrzegł parę ław oraz dość duży krzyż, który znajdował się za ołtarzem. Bazyl w półmroku miał problem z dostrzeganiem detali. Wyjął więc latarkę i postanowił lekko oświecić swoją drogę, kiedy to starzec męczył się z drzwiami zakrystii. Latarka migała przez chwilę, ukazując niespodziewanemu gościowi pozakrywane obrazy, które to były powieszone pod niewielkimi witrażami. Niedaleko ołtarza dostrzegł również niewielką, przykrytą czymś statuę. Bazyl chciał je wszystkie odsłonić, poznać i zrozumieć, ale ze względu na dobre maniery, nie chciał nadwyrężać gościnności starca. Zgasił swoją ledwo działającą latarkę i ruszył w stronę drzwi.

Minęło kilka minut, nim starzec uporał się ze starym zamkiem w równie leciwych drzwiach, jednak w końcu udało mu się otworzyć drzwi do zakrystii. W środku powitał ich raczej przytulny kącik. Wyglądał jak wyjęty z jakiegoś wiejskiego domostwa z ubiegłego wieku. Wyposażony był w kredens kuchenny, średniej wielkości stół, trzy krzesła, lampę oliwną, starą PRL-owską kuchenką gazowa oraz miskę z wodą, która była postawiona na jednym z krzeseł. Nad wszystkim czuwała Matka Boska, której to wizerunek wisiał na ścianie koło drzwi. Uwagę jednak przyciągnęły drzwi, które znajdowały się po jego lewej stronie. Były one niezwykle podobne do tych, które oddzielały główną salę od tego pokoiku. Po chwili zauważył również wieszak tuż koło niego.

— Mógłbym powiesić swój płaszcz?— zapytał.

— Tak, tak może pan—Odpowiedzenie na to pytanie trochę zajęło staruszkowi, który był czymś zajęty.

Słysząc to Bazyl, ściągnął z siebie swój przemoknięty prochowiec i powiesił go na wieszaku. Chwilę przy nim stał i obejrzał się zza ramienia. Gospodarz przygotowywał najwyraźniej jakiś napój, robiło to w ciszy oraz zdawał się nie zwracać uwagi, na to, co robi jego gość. Korzystając z okazji, Bazyl wyjął ze swojego płaszcza Colta Pythona. Jego wypolerowana rama odbijała światło lampy. Gość chwilę trzymał rewolwer w dłoni, sprawdzając funkcjonalność broni. Deszcz najwidoczniej dużo jej nie zrobił, co więcej była gotowa do strzału. Bazyl spojrzał przez ramię po raz drugi, upewniając się, czy właściciel tego przybytku nadal przyrządza napój, po czym szybko schował broń do kieszeni swoich spodni, zakrywając rączkę od colta koszulą. Odsunął krzesło i usiadł spokojnie, czekając na kompana . Minęła krótka chwila, z której upływem starzec dołączył do niego, podając mu grzaniec. Przy okazji spojrzał na swojego gościa i powiedział.

— Jakież to licho pana przywiało do tego miejsca? Na takim odludziu?

Bazyl zastanowił się chwilę nad odpowiedzią, przenosząc swój wzrok od kubka na starca, od starca na kubek. W końcu jednak nie chcąc budzić żadnych niepotrzebnych podejrzeń, orzekł.

— Prawdy, wiesz, o śmierci i życiu, o bogu o takiej sferze duchowej naszego ży-

—Sraty piernaty, nie mąć tylko no mów prawdę.

Takie wtrącenie ze strony starca zdziwiło go.

— No dobra na serio to zgubiłem się na imprezie i mnie burza złapała po drodze.

— Zaczynasz nareszcie ględzić z sensem. Jaka to okazja była?

— Sukces w pracy, opijaliśmy go…

— W lesie?

— Niedaleko jest kurort, taki nowy się otworzył.

“Duchowny” podrapał się po głowie.

— Nie pamiętam, żeby tu jacyś robotnicy się kręcili…

Bazyl się wzdrygnął uderzony falą zimna, gospodarz rzucił mu zmartwione spojrzenie, przełamując swoje podejrzenia.

— Wszystko w porządku? Przynieść panu koc?

— Nie, nie, po prostu wypijmy już.

— Jak pan woli.

Starzec wzniósł swój toast, podobnie jak Bazyl. Stuknęli szklankami, po czym obaj jak jeden pan wypili do dna zawartość. Po jej opróżnieniu Bazyl od razu poczuł się lepiej.

— Bo tam dalej wybudowali. Do roboty wzięli porządnych robotników, to się nie wałęsali i nie chlali.

— Za moich czasów takich roboli nie było, no ale z drugiej strony świat się zmienia co nie?

— Tia…

Bazyl spojrzał się na swoją pustą szklankę, pragnął więcej tego napoju, który, choć gorący i palił jego przełyk, to miał coś w sobie, co powodowało, że chciał go więcej.

— Chcesz pan jeszcze?

— Tak.

Starzec poderwał się z krzesła i wziął oba kubki, po czym zaczął, ponownie przyrządzać napój. Nagle się zatrzymał i odwrócił.

— Chyba nasze maniery zostały tam na deszczu. Jestem Jan, miło poznać.

— Bazyl, również miło.

Jan się uśmiechnął, po czym wrócił do przygotowywania napoju. W jedno z okien deszcz napierał coraz silniej, choć zarówno Bazyl, jak i Gospodarz nie zdawali zwracać na to uwagi. Czasami nawet zdarzało się błyśnięcie za oknem, które to rozświetlało słabo oświetloną zakrystie.
Tym razem staruszek uporał się z napojem o wiele szybciej i nie upłynęła minuta i już wznosili toast za zdrowie. Bazyl po raz kolejny poczuł się o wiele lepiej, co również zaobserwował Jan.

— Może jak już trochę się pan rozgrzał, to wypijemy czegoś mocniejszego? Noc jeszcze młoda, a burza ciągnie się w najlepsze.

Gość podniósł swój wzrok i się uśmiechnął.

— Myślałem, że duchowni muszą żyć w ascezie czy tam absencji.

Starzec nagle zmienił swoje oblicze, radość przerodziła się w coś podobnego do złości. Podniósł on swój wzrok na swego gościa, który to bez jego wiedzy położył rękę na rewolwerze.

—Nie jestem duchownym Bazyl… już nie jestem duchownym. Wolałbym nie ciągnąć tego tematu, więc pozwól, że zapytam jeszcze raz, czy chciałbyś się napić czegoś porządniejszego, młody?

Zarówno ton, jak i barwa głosu Jana zmieniły się niemalże momentalnie. Odszedł poczciwy mnich, który to dał schronienie oraz ciepłe picie strudzonemu wędrowcowi natomiast zamiast niego wkroczył pełen furii i prawdopodobnie urazy starzec, który to był krok od wygonienia swego gościa. Pomimo początkowego szoku, Bazyl utwierdził się w swoich przekonaniach. Zdjął również rękę ze swego oręża i rozluźnił się na krześle.

— Skoro tak stawiasz sprawę …no dobra, szybciej czas zleci.

Momentalnie wrócił poczciwy starzec, który to uśmiechnął się życzliwie w stronę Bazyla, znajdując u niego odwzajemnienie. Momentalnie zerwał się z miejsca i otworzył szafkę, z której wyjął starą szklaną butelkę. Wydawała się częściowo opróżniona. Jan podszedł do Bazyla i z trudem wyjął korek z butelki. Do ich nozdrzy dotarł ostry zapach, choć był odpychający, to dostarczył im obu pewności, że natrafili na właściwy produkt. Jan nalał najpierw Bazylowi, potem sobie tego niezwykłego alkoholowego wyrobu, po czym postawił butelkę na środku stołu.

— Zdrowie!

— Pogoda!

Obaj mężczyźni po wzniesieniu toastu opróżnili zawartość swoich kubków. Szybko przekonali się o sile napoju.

— Jeszcze jedna rundka Bazyl?

Pytanie o wiele bardziej rozluźnionego Jana, nie wymagało nawet chwili zastanowienia.

— Lej i nie żałuj.

Tak też Starzec zrobił.

Zarówno Bazyl, jak i Jan powtórzyli cały pijacki cykl raz jeszcze, i jeszcze. Powoli rzeczywistość w ich oczach stawał się coraz bardziej rozmazana, niezrozumiała. Ich pijacką eskapadę zatrzymało wyczerpanie zapasu alkoholu w butelce. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią z zawodem.

— Nie przejmuj… się no Bazyl … w piwniczce mam no kurna… cały monopolowy …tego no.

Jan chwiejnie odłożył butelkę na blat i poszedł równie pijackim krokiem do drzwi koło wejścia do zachrystii. Bazyl również się poderwał, choć z trochę większą samokontrolą i dołączył do swego kompana. Stary zamek toczył batalię z kluczem, batalię, która mocno zirytowała obu mężczyzn. W końcu jednak klucz zatriumfował nad zamkiem i odpuścił, pozwalają obu pijakom otworzyć drzwi.

W środku zastała ich ciemność.

Bazyl bez chwili namysłu wyciągnął swoją ledwo działającą latarkę i poświecił do środka. Przed nimi ujrzeli spiralne schody wykonane z kamienia. Było to dość niespodziewane, biorąc pod uwagę, że reszta budynku była wykonana z drewna. Sam kamień wydawał się trochę starszy niż reszta konstrukcji, co mocno go zdziwiło. Mógł również dostrzec metalowe uchwyty na pochodnie, które najwyraźniej nie były już używane od pewnego czasu. Obserwację Bazyla przerwał Jan, który zaczął schodzić w dół. Tym razem jednak postanowił on, że od razu za nim podąży.

Ich podróż w dół długo nie trwała, stając u progu piwnicy. Było tu całkiem dużo rzeczy, można by powiedzieć, że całe składowisko. Beczki, regały z książkami i kredensy-wszystko to tworzyło dość skomplikowany labirynt, który ciągnął się i ciągnął. Z każdym krokiem Bazyl coraz bardziej się dziwił, jak duże jest ten przybytek. Jednakże fakt, że Jan zdawał się to miejsce znać tak dobrze i z taką łatwością poruszać się po zakrętach i skrętach tego osobliwego labiryntu, zdziwił go najbardziej. W końcu jednak strudzony staruszek zatrzymał się przy jednym z kredensów. Był on bardzo podobny do tego w kuchni, z widoczną różnicą wieku jak i wielkości. Jednakże sam kredens nie interesował mężczyzn, jego zawartość natomiast — tak. Za szklanymi drzwiczkami wędrowcy mogli dostrzec butelki różnej wielkości i kształtów, wypełnione bliżej im znanym wyrobom alkoholowym . Jan szarpnął drzwiczki, ale te nie otworzyły się. Szarpnął nimi jeszcze raz — z takim samym rezultatem.

— Czekaj no tu, na górze chyba mam klucz do nich.

Jan nie czekał na odpowiedź swojego kompana, wprawdzie rzucił to zdanie jakby tak automatycznie, nie zważając nawet na obecność swego gościa. Po wypowiedzeniu tych słów zniknął w ciemnościach.

Bazyl stał przez chwilę lekko otumaniony, po czym przypomniał sobie jedną bardzo ważną sprawę — sprawę, przez którą się tu znalazł.
Przysiadł przy kredensie i zaczął otwierać dolne szuflady. Pierwsza i druga nie miały w sobie nic ciekawego, natomiast trzecia… Bazyl pociągnął, ale ta szuflada podobnie zresztą jak szafka na górze stawiała opór. Można by powiedzieć, że nie była tyle, co zamknięta, co zablokowana. Kilka mocniejszych szarpnięć jednak załatwiło problem, a szafka odkryła swe wnętrzności przed Bazylem. Na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech, jak je zobaczył.

Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się najbardziej w oczy, była starą czarną kamizelką kuloodporną, prawdopodobnie to ona blokowała szufladę. Nie wyglądała na taką wyższego typu, choć znając możliwości oraz sztuczki swoich przełożonych, Bazyl nie był tego pewien. Kolejną rzeczą, a właściwie rzeczami, które rzuciły mu się w oczy to pistolet colt m1911 oraz dwa magazynki naboi kalibru .45 cala. Bazyl poświęcił chwilę na inspekcję pistoletu. Nie był nabity, wyglądał także na mocno zaniedbany, pomimo tego jednak znalezienie go tutaj przyniosło mu pewien rodzaj radości, prawdziwej radości. Wtem usłyszał dźwięk, na początku lekko przerażony sięgnął po jeden z magazynków, choć szybko go odłożył, jak zrozumiał, co go powoduje.

To były kroki, co prawda daleko, ale z każdą sekundą się zbliżały. Zaczął pośpiesznie odkładać rzeczy z szuflady. Podczas tego spostrzegł jeszcze jeden obiekt. Był to stos jakichś dokumentów. Podniósł pierwszy z brzegu i poświecił na niego latarką.

„Profil starszego agenta przystani Ryba Jana „Kobyły”…”

Bardzo bliskie kroki przerwały lekturę tego dokumentu. Bazyl szybko złożył ten papier w kostkę i schował go do kieszeni, szufladę szybko zamknął i wstał. Na szczęście Zdążył.

— Mam nadzieję, że nie zeszczał się ze strachu.

Takie słowa go powitały. Jan rzucił swojemu koledze od szklanki szybkie niczego nieświadome spojrzenie i podszedł do kredensu. W jego lewej ręce miał malutki srebrny kluczyk, którego użył by otworzyć szklaną szafkę. Chwilę w niej pogrzebał…po czym wyjął z niej fioletową butelkę pełną alkoholu.

— Miałem to odłożone na „specjalną” okazję, ale no takowa nie nadeszła.

— Nie szkoda ci na mnie?

— I tak by się zmarnowała.

Obaj mężczyźni się zaśmiali, po czym wrócili na górę. Jan , dalej chwiejąc się lekko, nalał Bazylowi i sobie trochę trunku. Po raz kolejny wznieśli toast i w rytm burzy za oknem wypili kolejną kolejkę. Ten alkohol ewidentnie był o wiele słabszy od ostatniego, ale dalej miał kopa. Jedna kolejka szła po drugiej tym razem jednak choć częściowe upicie się długo im nie zajęło.

Bazyl spojrzał się na mocno upitego Jana i uznał, że już pora.

— Powiedz mi no… Jak to jest, że ubierasz się jak mnich i mieszkasz w czymś, co przypomina cerkiew i nie jesteś ani kapłanem, ani nawet wierzącym?

Jan chwilę na niego popatrzył, po czym machnął ręką i wziął łyk ze swojego kubka.

— Długa historia, nie chce mi się opowiadać…

Bazyl spojrzał się na niego, prosto w jego pijackie oczy.

— A noc długa, twoja historia z pewnością by nam umiliła czas.

Jan chwilę się zastanawiał jednakże pod wpływem presji i upojenia w końcu się poddał.

— No dobrze, ale tak pokrótce… no to słuchaj… To byłem kiedyś księdzem czy to mnichem no, chciałem odpo… odpokutować co narozrabiałem.

Bazyl się na niego spojrzał.

— Odpokutować za co?

To pytanie momentalnie zatkało Jana, który przez chwilę patrzył się na swojego kompana pustym wzrokiem. Bazyl położył rękę na swoim rewolwerze, na wypadek jakby Janowi wpadł do głowy jakiś bardzo głupi pomysł. Chwilę tak siedzieli, w bezruchu, patrząc się na siebie. Grzmot za oknem gwałtownie przerwał ciszę, jaka panowała w pokoju.

— Okropne rzeczy, bardzo okropne, takie czyny, których nawet Bóg miłosierny mi nie przebaczył.

— A to miejsce? Jak je znalazłeś?

— Musiałbym ci trochę poopowiadać najpierw… o tym, kim byłem… co robiłem.

— Noc długa, alkoholu mamy w cholerę i szczerze mówiąc, zainteresowałeś mnie.

Jan wziął łyka i spojrzał na niego.

— No dobrze, hmm, od czego tu… Bazyl pytanko?

— Hm?

— Wierzysz w… zjawiska Paranormalne?

— Powiedzmy, że jestem w stanie uwierzyć w wiele dziwnych rzeczy…

— Dobra.

Jan chwilę się podrapał po głowie, zastanawiając się, od czego tu zacząć.

— Nie wiem jak… to powiedzieć, ale byłem w takiej no tajnej organizacji.

— Rządowej?

— Nie, chyba nie.

— Mów dalej.

— Dziwni jacyś byli, nie pamiętam, jak dokładnie się tam znalazłem ani… no. Można by powiedzieć, że no… sam nie do końca jestem pewien czy oni naprawdę istnieją i czy ja sam tego sobie wszystkiego nie zmyśliłem.

— Rozumiem, w końcu takie odludzie i tyle alkoholu, ale na ten moment, założę że mówisz prawdę.

Jan chwilę kontemplował ze sobą nad tym, czy kontynuować opowieść, w końcu jednak postanowił, że wypadałoby, skończyć to, co się zaczęło. Nie, żeby miał w tej kwestii jakiś wybór.

— Więc no, pozwól, że przytoczę ci taką anegdotę, taką, o której nam mówili. Wiesz Bazyl, ludzie jak spotykają się z czymś … niewyjaśnionym i niezrozumiałym to często przypisują to do czegoś boskiego, interwencji jakiegoś dziadka w niebie z siwą brodą. Pioruny, tajfuny i takie tam rzeczy naturalne. Cywilizacja się rozwija i no ludzie odkrywają, że zamiast bogów stoją za tymi fenomenami raczej bardziej normalne rzeczy… czasami jednak ludzie odkrywają rzeczy, na które nawet ich najwięksi mędrcy nie mają odpowiedzi, rzeczy, za którymi niekiedy stoją iście boskie siły… Takie naprawdę boskie. Wola tych istot, których niektórzy zwą, bogami bywa… pokrętna a ich cele enigmatyczne… Często kulty takich bożków doprowadzają do wielkich zniszczeń i strat. Nadążasz Bazyl?

Jego kompan odpowiedział bezzwłocznie.

— Tak.

— No dobra, gdzieś w jakimś punkcie w historii, zebrała się taka grupka i założyli organizację, która by z tymi kultami walczyła, żeby bronić świat przed ich wpływem czy jakoś tak.

Starzec zrobił pauzę, po czym dodał.

— Oczywiście oni nie byli jedynymi, którzy podjęli się zadania, paprania się w tym, co odstaje od świata naturalnego. Jest ich sporo, naprawdę… tamci, do których należałem, po prostu wybrali sobie taką niszę… No ale wracając — szybko okazało się, że ścinanie gałązek było strasznie słabą taktyką, ktoś znalazł coś o jakimś bożku, zrobił jakiś pakt i założył nowy kult. Postanowili, że trochę muszą zaostrzyć ich postępowania, dlatego też zaczęli palić całe drzewa, nie zostawiając ani jednego śladu — tak dobrzy byli! No ale w końcu ich własna wiedza stała się przekleństwem i zaczęli ograniczać liczbę swoich członków oraz praktycznie zniknęli z widoku półświatka paranormalnego. To było dawno Bazyl, bardzo dawno, zmienili nazwę i trochę swoją hierarchię, choć szczerze mówiąc sam, za bardzo nie jestem pewien funkcjonowania danych rzeczy. Jestem pewien, że byli technicy, którzy robili nam zaplecze i byli ci no… Agenci polowi, do których należałem.

— Co robiłeś jako agent? Jak wyglądała twoja praca?

Bazyl starał się udawać zaskoczonego, ale szczerze mówiąc, było to trudne ze względu na jego obecny stan.

— Śledzenie, trochę niszczenia dowodów, zabójstwa czasami. Na początku jest się bardziej takim no tropicielem niż egzekutorem. Później natomiast praca staję się też mniej czysta i się ma te kurwy z dyscyplinarki nad tobą non stop.

— Hm a jak się tu znalazłeś i co to wszystko ma do rzeczy?

— Daj mi no chwilę, no ogólnie to mieliśmy tu zadanie, wyeliminować kult, taki malutki… i też to zrobiliśmy. Po wszystkim technicy zaczęli zacierać śladu, ja będąc mną, postanowiłem pomóc i no… wiesz Bazyl, że ten kult nie robił nikomu krzywdy? Pomagali innym nawet, ofiarowali dużą sumkę na domy dzieci, organizację charytatywne. Jego członkowie pomagali w wolontariatach, a my ich kurwa wyrżnęliśmy w pień…

Jan kolejny raz zamilkł, po czym dodał, łamiącym się tonem.

— Nikomu nic nie wadzili, zabiliśmy niewinnych ludzi przez to, że mieli jakieś dziwne księgi… Już wtedy czułem, że coś jest z naszą wielką agencją nie tak… sam też się czułem winny — że uczestniczyłem w tej oraz wielu innych rzeziach. Postanowiłem, że grób moich… naszych ofiar będzie też także moim, że zaginie po mnie ślad tak jak po nich. Chciałem odpokutować za swoje czyny, ponieść karę, by może w jakikolwiek zaświatach nareszcie być wolnym od całego tego łajna.

Jan zamilkł, tym razem jednak nie otworzył swoich ust, by coś dodać, jedyne co zrobił to, lekko zapłakał i podniósł swój łeb, szukając współczucia i empatii u jego kompana. Jednak odnalazł coś innego.

— No dobra … teraz powiesz mi, co tutaj robisz i kim ty kurwa naprawdę jesteś.

Ton starca zmienił się po raz kolejny o 180 stopni, ze smutku i żalu na podejrzliwość i złość. Jego oczy pełne furii spoczęły na jego gościu. Chwycił również swoją butelkę i zacisnął na niej rękę.

Bazyl uznał, że już nie potrzeba się mu kryć z celem jego wizyty.

— Jak to sam określiłeś „Mendą i kurwą z dyscyplinarki”.

Jan zaczął się trząść i otworzył trochę usta, w odpowiedzi Bazyl spojrzał się na niego obojętnym wzrokiem.

— Wiesz, jak starszy agent nagle znika, z poufnymi informacjami nie trudno o kata-

Jan nie pozwolił mu dokończyć tego zdania, ciskając w niego butelką, która rozbiła się o ścianę. Bazyl ledwo zdołał uniknąć nadlatującego szkła, w rezultacie tego manewru sam spadł z krzesła. Jeszcze leżąc, „menda” dyscyplinarna wyjęła swój rewolwer. Oksydowa rama odbijała słabe światło lampy. Zanim Bazyl zdążył wstać, Jan już stał niecały metr od niego ze starym, trochę tępym nożem w ręce. Miał mord w szklanych oczach, pod wpływem impulsu podniósł swój nóż i przygotował się do ataku. Bazyl pomimo swojego lekkiego upojenia szybko wycelował w swojego napastnika colta. Rewolwer wystrzelił.

Huk rozniósł po całym budynku, budząc wszelkie myszy i szczury, które najprawdopodobniej zadomowiły się w najmroczniejszych zakamarkach tego miejsca. Po nim zaś nastała krótka cisza, którą przerwał to metaliczny brzęk.

Bazyl wstał i otrząsnął się z brudu, odsunął się także od powiększającej się kałuży karmazynowej krwi. Z trudem usiadł na krześle i spojrzał na swojego martwego towarzysza, którego kawałki mózgu były na drzwiach za nim. Spojrzał również na swój kubek, który o dziwo dalej miał w sobie trochę trunku. Bazyl dopił swój napój i wstał. Podszedł do starej kuchenki gazowej i włączył ją, omijając trupa dezertera.

— No to żeś sobie odpokutował.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported