Kasztelan sochaczewski
ocena: +11+x

***

To był, droga gawiedzi, dzień jak co dzień, w jednym z miast położonych na Mazowszu, mijał on dość spokojnie. Sochaczew, bo tak nazywało się ów miasteczko, nie słynął raczej z wielkich burd, czy awantur, w ogóle dość mało się tam zawsze działo. To kilkutysięczne kupieckie miasteczko było wówczas pod kontrolą jednego z bogatszych szlachciców w okolicy, który to jednak burdy uwielbiał, przez co często nie bywał w rzeczonym mieście, wolał raczej obracanie się w swoich licznych wsiach, bądź posługiwanie królowi jako jeden z jego marszałków. Będąc kasztelanem, miał on również na posiadaniu zamek, w którym to jednak nieczęsto przebywał, ponieważ, znowu, niezbyt dużo się tam działo. Jednak, bardzo często, gdy przebywał w owym zamku, miał gości, którzy… sprowadzali na niego kłopoty. Oczywiście szlachcic nie miał nic przeciwko temu, ponieważ często miał czas na różne spiski i intrygi, gdy obracał się w tym towarzystwie.

Ludzie, z którymi rzeczony magnata się spotykał nie wpasowaliby się jednak w jego szlachetnie urodzenie. Byli to różnoracy szpiedzy, oficerowie, rzemieślnicy, bądź również i naukowcy, głównie mieszczanie bądź przedstawiciele szlachty zaściankowej, również paru dostojników Kościelnych. Kiedy wchodzili do kasztelu, nie wpuszczali nikogo w jego bliskie otoczenie oprócz paru zasłużonych strażników, którzy mieli owego porządku pilnować.

***

W kasztelu działy się dziwy niestworzone, czasem po takim spotkaniu baby gadały, że dziatki płaczą, czy krowy kwaśne mleko dawały. Oczywiście, czasami gmin próbował coś z tym robić, jednak zbytnio mu się to nie udawało, ponieważ strażnicy mieli zawsze przewagę broni i wyszkolenia, ponieważ większość z nich walczyła jeszcze w wojskach kwarcianych, czy pod królem Zygmuntem. Teraz, niektórzy z was pewnie niecierpliwią się na wieści o tym, jakież dziwy się działy w rzeczonym kasztelu.

Rozmawiałem, powiadam gawiedzi z karawaniarzami, którzy kiedyś do kasztelu coś wieźli dla szlachcica jakiegoś, powiadają, że szczelnie to było zamknięte w łachmany, jednak oni wiedzieli, co się święci, gdyż tam demony jakie były pozamykane! W kamieniu, jęczały, że je Bóg zamknął i, że dla nich nie ma żadnego odkupienia. Płakały, lamentowały, ależ ludzie od szlachcica się zachowywali, jakby niczego nie słyszeli wcale! To, ja wam mówię, dlatego, że poczciwych ludzi w tych karawaniarzach wyczuły, dlatego się im objawiły! Ależ ależ, historia tutaj się nie kończy. Mianowicie, parobkowie wyciągają powóz pod zamczysko i strażnicy je w głąb zabierają. Płacą im w żywym złocie i zabierają towar razem z powozem. I tutaj byście myśleli, że nie mam dalej informacji, ale ja wam powiadam, każdy ma swoją cenę!

Mianowicie, mówię ja do jednego ze strażników tego kaszteliska czy by za złoto nie sypnął, prawda, słowem o kamieniu demonów. I on mi mówi, słuchajcie, "Z tego, co mówili, to ten kamień z nieba spadł". Z nieba! Słyszycie, nadal się aniołowie przeciw naszemu stwórcy buntują! To on je tu przyprowadził. Mówiłem z nim i powiedział, że kamień spadł w pobliżu Moskwy koło Łęczycy i oni poszli go wyciągnąć z leja w ziemi! Różne dziwy się działy w zamku tamtej nocy, ale on nie mógł wejść do środka zamka, różne światła błyskały i inne przywidzenia jakby.

Niektórzy, z którymi mówiłem, mówią, że ta cała grupa demonologów, okultystów, bo tak trzeba ich nazywać, to są ci sami, co nas leczą, ci sami co nam doradzają! Oczywiście, ja nie wyciągam pochopnych wniosków, w końcu ostateczna opinia należy do was, ludzie, ale ważcie na me słowa! To oni mieszają się w okultyzm, parają się magią i próbują demony przywołać! Nic z tego nie wyniknie, ja to wiem. Inna opowieść mówi, jakoby był tenże szlachcic częścią Setki, którą oczywiście znamy, ale to nie jest prawda, ja wam mówię, oni z Setką się pozabijać by mogli! I nawet mi ptaszki śpiewają, że kiedyś się bili on i Setka. Z roku na rok jednak, jakby mniej z nim ludzi przystawało, nie, że zmarli, mniej ludzi widziało go jako dobrą alternatywę do Setki, raczej większość Setkę wybierała.

Ależ co to, Setki gawiedź nie zna? Dobre żarty, jakoż przecież jedyne co o Setce my wiemy to to, że jest tam stu ludzi i, że nic więcej o niej nie wiemy. Już w innych opowieściach mówiłem, jak to Setka się podobno zawiązała by dziwności niszczyć…

Wracając jednak do historii, bo widzę, że niektórzy się niecierpliwią, czy idą nawet, spokojnie. Szlachcic miał jeszcze jedną historię, o której miło by było wspomnieć, jednak to idzie w detalu przybliżyć.


Wszystko zaczęło się w rzeczonym Sochaczewie, pewnego zimowego poranka, było to w jeden z dni, gdy szlachcic chciał poczuć chwilę spokoju i się odprężyć. Chodził on po ulicach, oczywiście w przebraniu, aby nikt go nie rozpoznał. Kilka osób jednak zauważyła w nim osobę, która miała w posiadaniu kasztel na wzgórzu. Na szczęście było to tylko kilku kupców, co do których właściciel ziemski był raczej neutralnie nastawiony.

— Słyszałeś, że podobno Setka się bije między sobą? — powiedział jeden z handlarzy

— Tak, wiadomo mi coś o tym, plotki krążą, że niedługo się rozwiążą, ale ja osobiście w to nie wierzę — odpowiedział mu sarmata

— Ta, — zaczął drugi — Setka nigdy nie była jakaś jednolita, bardziej są jak grupa przecież, ty głupi jesteś?

— No niby tak, ale jednak nigdy nie słyszałem, by się bili między sobą. Podobno też jakaś burda też się zaczęła tu, na Mazowszu.

— Dobrze… to dlatego mnie powiadomiliście? Wybornie, ale oby się tutaj nie przeniosło, bo możemy mieć wielkie kłopoty. — przerwał na dłuższą chwilę — Rozumiem, że nie mówicie mi tego z czystego serca, macie trochę grosza.

Kupcy odeszli, jednak szlachcic dobrze wiedział, że nie powiedzieli mu oni wszystkiego, dobrze wiedzieli, że Setka ma zaplanowaną zasadzkę na niego w Sochaczewie, nie na Mazowszu bijąc się między sobą. Lecz czemu tego nie zrobili, czemu mu tego nie powiedzieli? Ponieważ dobrze wiedzieli, że po nim na pewno przyjdzie ktoś patrzący bardziej przychylnie na utrzymanie handlowego charakteru miasta. Suweren był ponadto słynny z tego, że nakładał nadzwyczaj wysokie cła na towary rzemieślnicze jak na miasto mazowieckie, a więc handlarze mieli nadzieję upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: pieniądze i jego zmiana na kogoś innego. Szlachcic… nie miał przyjemności wiedzieć o zamachu na samego siebie.

Czuł on jednak cały czas tę niepewność wiszącą w powietrzu, ten odór konspiracji i intryg, który przepełnia jego arystokrackie wręcz życie. "Czy Władysław był członkiem Setki?", "Cholera, mógł być.", "Co oni najlepszego kombinują?" to tylko niektóre z myśli, jakie przebiegały mu teraz przez myśl. Nakazał straży wzmocnić obronę zamku, gdyż zamierzał on wykorzystać jego pierwotną funkcję, siedzieć w nim w oczekiwaniu na jakiś przełom, pomysł, wolny od całej burdy.

Do kasztelana przyszedł zasłużony doradca, który chciał porozmawiać z nim o całej sprawie i wyprawić o tym, jak szlachcic planuje z tego wybrnąć. Doradca usiadł na stołku obok kasztelana, który siedział nad mapami okolic Sochaczewa i dumał nad tym, cóż ma poczynić, by uchronić miasto przed zniszczeniem.

— Pozwolisz, że zaproponuję pewną nieortodoksyjną metodę? — odezwał się

— W obecnej sytuacji, Fryderyku, wszystek twoje słowo mi się przyda. — odpowiedział mu magnata

— Żadną tajemnicą nie powinno dla ciebie być, że kupcy ci skłamali, czyż nie? — widząc wyraz aprobaty kontynuował — Właśnie, w takim razie, czy wiesz, co na pewno chcieli ci kupcy powiedzieć?

— Nie wiem Fryderyku, przejdź do rzeczy. — odpowiedział mu z lekka poddenerwowany

— Na pewno chcieli ci dać poczucie fałszywego… hmm… fałszywej pewności. Mówiąc o Setce na pewno mieli ich na myśli, ale to bicie się między sobą… — zapauzował na chwilę — Nie uważasz, że oni chcieli ci zasugerować to, że Setka będzie raczej eliminować konkurencję?

Władca rawski nie spodziewał się takiego obrotu spraw, doradca sugerował zamach na jego własne życie, a on, siedząc w jednym miejscu, tylko dał zamachowcom większe pole do popisu. Zdecydowanie trzeba będzie działać, w końcu jeszcze nikt kto walczył z moskalami, nie umarł we własnym łóżku.

— Dobrze, rozumiem, jednakże nie jestem do końca pewien, co chcesz zrobić, co proponujesz?

— Przy ostatnim incydencie, gdy był u pana bratanek, w magazynie został nam bardzo duży zapas smoły, — tu magnata zaczynał rozumieć, czymże miał być ten "nieortodoksyjny pomysł" — moglibyśmy go użyć, aby upozorować pańską śmierć i uciec w bezpieczne miejsce, na przykład na dwór królewski.

Magnata był skonsternowany, lecz doskonale rozumiał, co jego bądź co bądź zasłużony doradca miał na myśli, gdy Setka pomyśli, że zginął w incydencie z jednym z dziwności, które trzyma w lochach, zostawią go oni w spokoju.

— Fryderyku, czy masz zamiar używać do tego jednego ze złapanych przez nas stworzeń?

— Jeżeli zezwalasz, panie, to na pewno spowolni Setkę.

Magnata tylko czekał na okazję, by zobaczyć jedno ze stworzeń bez więzów, puszczone luźno.

— Możesz wyjść.

Tymi słowami odprawił doradcę. Samemu zaczął dogłębnie planować plan swojej upozorowanej śmierci.

***

Jedna z szalejących demonicznych bestii została wypuszczona na zamek, który został również podpalony, aby bestia nie uciekła. Magnata ze swoją świtą wzięli ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy i wpakowali się do wozu, który miał ich zawieźć do Warszawy, gdzie mieli oni być już bezpieczni.

W Sochaczewie nie został nikt ze świty szlachcica ani nawet żaden z jego ludzi. Dzwon bił na alarm, kiedy wielkie jaszczurzysko pałętało się po ulicach miasta handlowego. Ludzie zbierali dobytek ze swoich domów, chroniąc je przed pożarem, który trawił miasto. Demoniczny stwór okazał się odporny na ogień, a co więcej okazał się jednym z legendarnych smoków, lecz z tych o wiele mniej szlachetnym sercu, czynach i wyglądzie. Paszczękę miał jak głowa krowy wbita do środka jakby młotem kowalskim, z różowym mięsem i mackami zakończonymi pazurami wychodzącym na wierzch, jego skrzydła, wychudzone i obdrapane smagały budynki, gdy jego potężne łapska i ogon równały je z ziemią.

Gdy Setka przybyła na miejsce, nie było praktycznie co zbierać z miasta. Ich działania w tym obszarze zmieniły się teraz z prostej zasadzki na polowanie na smoka. Na całe szczęście ich szpiedzy byli dobrze doinformowani co do dziwów mieszkających z sarmatą pod jednym dachem, a więc wojowie wzięli ze sobą kilka niezawodnych ludzi, z których pomocą zdołaliby pokonać nawet i, a jakże, smoka.

W zorganizowanym pośpiechu opuścili oni wozy, którymi przyjechali na miejsce, chroniąc się w klasztorze benedyktynów. Piękne witraże w oknach świętego przybytku były teraz świadkami świętokradczego występku, jedni z bardziej doświadczonych alchemików wpadło na plan. Bestia miałaby zostać zwabiona w pobliże fary, koło rynku głównego za pomocą poświęconych przez księży kul z pistoletów na czarny proch, kiedy ci alchemicy przez użycie prostego rytuału kabalistycznego złączenia ognia z wodą, siarki z rtęcią, po prostu kręgu transmutacyjnego, jak zwał tak zwał, złączą farę ze stworem w jeden byt, pozbawiając go funkcji motorycznych i życiowych.

***

A więc, z piętnastu ludzi, którzy przyjechali do Sochaczewa, trzech alchemików zaczęło przygotowania do rytuału. Wokół potężnego kościoła parafialnego nakreślili krąg z kredy, w którym znaleźć miał się kwadrat, symbol rzeczy martwej utknionej w żywej, następnie, już na podłodze poświęconego kościoła zaczęli naznaczać okultystyczne, pradawne symbole, ponieważ co może się stać, gdy bluźnisz w kościele, w którym nie ma już Boga?

Reszta, to jest zbrojni ze swoimi karabinami na proch czarny, zaczęli proces irytowania bestii. Kilku z nich wyprowadziło strzały z jednego z wozów i momentalnie ukryli się w tumanie kurzu wzniesionym przez nafaszerowane przeróżnymi narkotykami konie, którym wyłączył się zmysł bólu. Dwóch ludzi z bronią krótką ubranych na czerwono ujeżdżających konie odczepione od drugiego powozu wystrzelili w bestię, z czego jeden chybił. Nie było to jednak za mało, bestia już zaczęła obficie krwawić z ran, które zadali jej wcześniejszą salwą, a więc szybko (jak na coś wysokości kilku wyrośniętych turów oczywiście) odwróciła się i zaczęła gonić karmazynowych jeźdźców przez ulice, z których wcześniej ludzie zostali wygonieni, aby zmniejszyć straty. Szwoleżerowie wściekle pośpieszali swoje oszronione konie przez stojący w płomieniach Sochaczew.

Alchemicy już kończyli krąg, pierwszy wóz został ukryty głęboko w bocznych uliczkach. Kiedy to zauważyli, pośpieszyli swoje prace. Po skończeniu nakładania kredy ubrali oni tradycyjne szaty i zaczęli w punktach przecięcia się rogów okręgu, jak i nakreślonej w środku świątyni Gwieździe Lakszmi. Nucąc pod nosami słowa starożytnej klątwy, formuły czarnej magii, która jest zbyt potężna i plugawa bym ją nawet teraz przytaczał fragmentami, zaczęli oni właściwy rytuał. Najpierw, rytuał poprzedzający, którym miano poprawić wszystkie pradawne symbole…

Tymczasem, jazda nadal oddawała podwójne salwy i powoli, ale skutecznie, zbliżała bestię do rynku głównego. Jadąc, ich konie zaczęły się męczyć przez samą nawet temperaturę, jaka tam panowała, a więc jeźdźcy musieli się mieć na baczności. Na szczęście rynek główny był już w zasięgu wzroku naszych bohaterów. Zapędzili oni tam kreaturę…

Rytuał poprzedzający został odprawiony, wraz z abominacją niszczącą drzwi i kawałek muru zaczął się rytuał zapieczętowania. Alchemicy zaprowadzili ręce po kredzie tworzącej zarówno kwadraty tworzące symbol Gwiazdy Lakszmi, jak i okrąg. Rozwścieczony stwór próbował oczywiście się wydostać, lecz pieczęć okazała się wytrzymała na tyle, aby powstrzymać jej gniew, bestia pultała się, miotała ogniem na wszystkie strony, a jeden z alchemików odgarnął kroplę potu z czoła.

Kolejny rytuał miał już połączyć żywą abominację z martwym kościołem. Alchemicy zaczęli kreślić w powietrzu obłe kształty, wykrzykując niemalże kabalistyczne wzniosłości. Na końcu rytuału wszyscy z nich połączyli swoją krew poprzez złączenie swoich dłoni i cisnęli jej kroplę w pieczęć, nadal pod nosem mrucząc słusznie zapomniane hymny. Pod koniec zaklęcie pieczętujące było już słabe, ale nie było to zbytnim problemem, gdyż stwór nie żył, a kościół został zniszczony przez połączenie się ich w jedno. Ja żem tego nie widział, ale moi świadkowie mówią, że lepiej tego nie było widzieć.

Na samym końcu zostawili płonące miasto same sobie i sfałszowali kronikę tak, że pożar według nich nastąpił w roku pańskim 1618!


Więc, pytacie, kim był owy szlachcic, ten kasztelan sochaczewski?! Otóż ja wam powiem, to był ten, który jest obecnie wojewodą Mazowsza całego, to ów Plichta, Konsta—

W tym momencie szyję trubadura przebił nóż, a osoba w kapturze opuściła karczmę.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported