Keterownia
Ok%C5%82adka
ocena: +17+x

Przedmowa


W ostatnich latach witryna polskiej filii Fundacji SCP rozwinęła się niezmiernie. Powstały statystki, ożyły tłumaczenia, zrealizowano wiele akcji, takich jak na przykład: walentynki, konkurs na nową postać czy mikołajki. Wymagało to współpracy wielu ludzi i kogoś kto ich zorganizuje i uporządkuje najważniejsze sprawy. Właśnie tego tytanicznego wysiłku podjął się wanna. I odniósł sukces.
Niniejsze opowiadanie stanowi wyraz naszej wdzięczności za wszystkie jego wysiłki. Mamy nadzieję, że będzie to dla niego nie tylko prezent świąteczny, ale i trwała pamiątka wszystkich jego sukcesów.

Jednak liczymy też, że dzięki niemu zachowa nas w swojej pamięci. Bowiem my z pewnością zawsze będziemy go wspominać. Nie tylko jako tego kto wyprowadził stronę na szerokie wody, ale także jako faceta gotowego znosić nasze nie ogarniecie i poświęcać dla nas długie godziny zarówno na wiki jak i na discordzie.

Wanna, niech te święta będę dla Ciebie naprawdę pełne radości, a nowy rok przepełniony pięknymi widokami na następne 365 dni.

Internet; 24.12.2017r.


ŻYCZĄ:
~
Futurity (znany także jako Dr F████)
~
Megaman Zero
~
Miś ''Nie jestem kibicem''
~
Łajter
~
Reniaszek
~
Kosmo
~
Szkielet z afro
~


Prolog


Gdy noc bierze świat we władanie, a zmory i mary opuszczają swe kryjówki, zbierzcie się wszyscy wokół mnie i słuchajcie. Słuchajcie i poznajcie opowieść o Szymonie Olafie Tymoteuszu Niewannowskim.

Historia owa rozpoczęła się w pewien listopadowy poranek. Jak często bywa w takich sytuacjach nic nie wskazywało późniejszych zdarzeń. Na drzewach zastępy kolorowych liści toczyły nierówną walkę z wiatrem, górując nad tysiącami poległych braci, deptanych przez śpieszących do pracy ludzi. Ludzi w różnym wieku, przeszłości czy problemach. Jednym z nich był mężczyzna odziany w lekki, nieprzemakalny płaszcz, dżinsy i adidasy. Dzierżący w ręku torbę, kryjącą w swym wnętrzu mnogość sekretów, w tym książkę mającą umilić godziny pracy w kiosku.

Mężczyzna ten był dobrze znany redaktorowi gazety Super Ciekawe Pisemko, do którego często przesyłał różne opisy niezwykłych zjawisk, przedmiotów czy przeżyć. Hobby to kontynuował, pomimo odmowy publikacji któregokolwiek z nadesłanych artykułów. Mimo to niezłomnie, każdego wieczoru po powrocie z pracy, ów człowiek siadał za biurkiem i wymyślał kolejne niesamowitości. Wszystko to sprawiło, że nazwisko Niewinnowski zaczęło wywoływać u wspomnianego redaktora stany nerwowe.

Mężczyzna w końcu dotarł do umieszczonego na skrzyżowaniu dwóch dużych ulic kiosku. A parę minut później wykonał wszystkie tajemnicze czynności związane z jego otwarciem, które w niewyjaśniony sposób umykały uwadze przeciętnych obywateli. Dlatego też nie zagłębiamy się w nie. Starczy powiedzieć, że parę minut później Szymon siedział już po drugiej strony szyby, czekając na klientów.

Pomimo szarości chmur i ogólnej ciemnicy na zewnątrz, miał dobry humor. Po części była to zasługa nietypowego dla tej pory roku ciepła, jednak przede wszystkim przypadała ona wysłanemu wczoraj dziełu. Puścił w nim wodze fantazji jak nigdy dotąd i uważał je za jedną ze swoich najlepszych prac. Nie zamierzał jednak osiadać na laurach i już snuł rozważania o kolejnych niezwykłych zjawiskach, które opisze.

Z myśli tych niespodziewanie wyrwał go męski, głęboki głos:

— Dzień dobry. Poproszę papierosy.

— Jakie?

— Chwilka – odparł ubrany w czarny, elegancki płaszcz mężczyzna o kilkudniowym zaroście – Nie ma tych, które zwykle palę. Co pan poleci?

— Te. Moje ulubione – Szymon rzucił paczkę na tackę – Ale są dość drogie.

— Mogą być. – odparł klient wręczając banknot

Niewnnowski przyjął go i machinalnie wypłacił resztę, przygotowując się do ponownego zanurzenia w myślach, kiedy zdarzyło się cos nietypowego. Kupujący zamiast odejść jak każdy inny na jego miejscu, powiedział:

— Może chce pan jednego?

— Słucham?

— Papierosa, chce pan?

— Dziękuje bardzo, ale… - Zaczął Niewannowski próbując zrozumieć motywacje mężczyzny

— Sporo kosztowały, ale zaufałem pana rekomendacji. Także proszę się poczęstować. No chyba, że nie są to naprawdę pana ulubione?

„No tak” – pomyślał Szymon – „Jakiś paranoik albo pieniacz co szuka okazji do pozwu. Dobra, pełno tu ludzi i kamer, przecież nie otruje mnie na ich oczach”. Na głos zaś powiedział:

— Chętnie, dziękuję.

Sięgnął ręką w stronę wyciągniętej paczki. Być może nie robiłby tego tak pewnie gdyby wiedział, że ów mężczyzna to Tadeusz Leniuszek, redaktor Super Ciekawego Pisemka. Ale tego nie mógł wiedzieć. Z kolei gdyby dostrzegł, że wyciągnięta paczka jest inna od sprzedanej, zapewne powziąłby poważne wątpliwości. Jednak tego nie zauważył. Zaś gdyby miał świadomość, że rzekomy redaktor jest także agentem polowym Fundacji, który musiał osobiście sprawdzać wszystkie nadesłane opowieści, prawdopodobnie zrezygnowałby z papierosa zupełnie. Tego jednak nie mógł wiedzieć tym bardziej.

Dlatego też nie tylko wziął papierosa, ale i odpalił go od podsuniętej mu obok zapalniczki. Gdy tylko tego dokonał oplótł go gęsty, duszący dym. Co dziwniejsze swoim zachowaniem nie przypominał on gazu swobodnie wypełniającego pomieszczenie, a kokon, który konsekwentnie zaciskał się wokół Niewannowskiego.

Szymon poczuł, że słabnie i już wydawało się, że upadnie gdy nagły skok adrenaliny przysporzył mu sił. W wyniku tego jego ręka, niespodziewanie dla stojącego z szyderczym uśmieszkiem klienta, wyrwała się z kokonu. Kioskarz próbował go pochwycić lecz ten szybkim ruchem odsunął się w tył, nieopatrznie dla siebie wyciągając do przodu rękę z paczką papierosów.

Dłoń Niewannowskiego zacisnęła się na niej i wyrwała ją zaskoczonemu mężczyźnie. Następnie Szymon poczuł jak opuszczają go wszystkie siły i pochłonęła go nieprzenikniona czerń.


Rozdział 1: Ring-out


Od czego by tu zacząć? Za siedmioma Keterami, za siedmioma puszkami napojów gazowanych… nie, nie. Zbyt oklepane. To może tak…

Dawno temu, w odległej krainie… ja, pijący napoje gazowane zapaśnik… nie, nieważne. Do rzeczy.

To był dzień jak każdy inny, piaski bezkresnej pustyni leniwie przesuwały się po nierówno ułożonych wydmach w tylko sobie znanym kierunku, zatrzymując się jedynie na ścianach mojego ringu. Kończyłem właśnie siódmą tego dnia butelkę napoju, gdy nagle niebo zaświeciło się jak podczas bitwy powietrznej pomiędzy dwoma mocarstwami. To było całkiem niezłe widowisko. Zaraz potem całe światło zbiegło się w jednym miejscu, wydawałoby się, że najwyżej kilka metrów nad ziemią, musiałem aż przysłonić oczy ręką by mnie nie oślepiło.

— Niech to wszyscy diabli! — mruknąłem, po czym pociągnąłem łyka z butelki.

Zaraz potem dobiegł mnie wrzask i głuche tąpnięcie o piach czegoś ciężkiego. Wszystko wskazywało na to, że ktoś mi przysłał lodówkę pełną pysznej, zimnej…

— Au, co do ch… — przerwało moje rozmyślanie.

Od kiedy lodówki z pysznymi napojami gadają? Albo to kolejny przysłany tu dziwak, albo… albo co?

— Te, kto tam jest? — rzuciłem w stronę, z której usłyszałem odgłos. — Wyłaź stamtąd!

Wstałem i otrzepałem się z wszechobecnego pyłu, a potem przeskoczyłem przez linki ringu. Zacząłem iść we wspomnianym kierunku, jednocześnie ciągle wołając by intruz przestał być tchórzem i mi się pokazał. Lubię wiedzieć kogo biję już zanim zacznę, dlatego chciałem wcześniej dowiedzieć się przynajmniej kim do cholery jest i czemu mi przeszkadza. Gdy już chciałem zabierać się za przetrzepanie skóry nowoprzybyłemu, jednak w tym momencie usłyszałem:

— Spokojnie, spokojnie! Nie mam złych intencji! — osoba mówiąca to wygrzebała się z hałdy piachu i kontynuowała swój wywód. — Ja po prostu wpadłem tu i niezbyt wiem co się dzieje, ale…

Intruz zmrużył oczy i zamrugał nimi kilkukrotnie, po czym spytał:

— Czemu wyglądasz jak Soda Popinski? Dokładnie jak on, to aż zaskakujące…

— Co niby ma znaczyć to „wyglądasz jak Soda”? Ja JESTEM Popinski! — zagrzmiałem, zamachując się trzymaną w dłoni butelką. — Już ja ci pokażę, cholerny intruzie! Jestem S…

Urwałem w pół zdania, dostrzegając coś na piasku. Było to paczka papierosów z nadrukowanym charakterystycznym logiem z trzema strzałkami. Mrugnąłem kilkukrotnie i opuściłem butelkę, a potem zacząłem niekontrolowanie rechotać.

— A niech mnie! Dostali za swoje! Cholernym cwaniakom w kitlach wreszcie się powinęła noga! To jest właśnie to, na co czekałem!

Przechyliłem się do tyłu i z impetem usiadłem na piasku, mocno rozsypując go na boki. To było coś niespotykanego, w dodatku zmieniało całkowicie postać rzeczy!

— Czy ty… — zaczął powoli mój rozmówca. — Czy ty poważnie jesteś Soda Popinski? Przecież to postać z gry, niby skąd miałeś wziąć się… tutaj. Właśnie. Tutaj znaczy… gdzie?

— A, no tak. — uśmiechnąłem się lekko i rozłożyłem ręce. — Witaj… w Keterowni!

Mina nowoprzybyłego wyrażała w tym momencie bardzo wiele emocji, w tym wiele z nich było ze sobą kompletnie sprzeczne. Pewnie myślał teraz „Kim jest ten facet? Gdzie ja jestem? Czym do cholery jest ‘Keterownia’? Jak ja się tu w ogóle znalazłem?”.

— Już tłumaczę. Słuchaj no, chodź. — wstałem i podszedłem do ringu, następnie na niego wskakując. Pomogłem mu się na niego wdrapać i uważnie zlustrowałem go wzrokiem. Był raczej normalnej budowy, miał krótkie, ciemne i rozczochrane włosy i ubrany był w ciemny dres.

Sięgnąłem po jedną z butelek z napojem i otworzyłem ją zębami, a potem wyplułem kapsel.

— Masz. — podałem mu ten szklany cud i oparłem się o liny wyznaczające granice ringu. — Słuchaj. Nazywam to Keterownią bo są tu praktycznie same Ketery. „Czym jest Keter?”, pewnie zapytasz. To takie groźne coś, czego na pewno nie chcesz spotkać, bo cię zeżre i wysra. Jest taka organizacja, nazywają siebie Fundacją… SDP? SOD? Ach, SCP. Tak, Fundacją SCP. Twierdzą, że zamykają te groźne rzeczy by nikomu nie zrobiły krzywdy. A jak załatwić sprawę czegoś, czego u siebie nie możesz opanować? Wyślij to gdzie indziej! Ta-dam! Oto Keterownia! Wiem, że brzmi do dupy, ale ja jestem lepszy w biciu ludzi niż nazywaniu wymiarów.

— Wiem, grałem w… ale to wszystko jest bez sensu. W jednej chwili byłem w kiosku, a w drugiej… to na pewno sen. Tak, to sen. Muszę się tylko obudzić. Wtedy się stąd wydostanę.

— Wydostać się stąd możesz tylko w jeden sposób i wcale nie jest nim uszczypnięcie się w policzek. — stwierdziłem, biorąc łyka z butelki. — Kluczem jest to, z czym tu wpadłeś.

Mój rozmówca podrapał się po nosie i rozejrzał wokół. Ewidentnie nadal był zagubiony, czemu się wcale nie dziwiłem.

— Co takiego?

— Paczka papierosów z logiem Fundacji. Leżała na piasku gdy tu… — urwałem nagle. — Gdzie ona jest? Gdzie jest ta paczka?

— Jeśli z nią tu przybyłem, to pewnie dalej leży tam, gdzie upadłem.

— To śmigaj po nią! RUCHY! — ryknąłem, rzucając pustą butelką przed siebie. — Bez niej utkniesz tu na zawsze!

Chłopak zerwał się do biegu i przeskoczył liny będące granicami ringu, prawie się przewracając, co niemal poskutkowało lądowaniem twarzą w piasku. Szybko poderwał się na równe nogi i zaczął iść szybkim krokiem w kierunku rozrzuconego wcześniej piasku. Z daleka widziałem jak następnie pochyla się nad czymś, a następnie podnosi to i otrzepuje z piasku. Po chwili odwrócił się w moją stronę i pomachał mi małą paczuszką.

Uśmiechnąłem się lekko i zawołałem:

— Masz?! To wracaj tu, migiem! Wyjaśnię ci cały ten burdel!

Spojrzałem na niebieskie niebo, zabarwione miejscami na inne kolory przez tuziny obecnych tu anomalii. Miały szczęście, że się do mnie nie zbliżały. Tak bym je wszystkie kopnął w dupy, że gówno by im zęby powybijało. Tfu.

Splunąłem na piasek za ringiem i odwróciłem wzrok z powrotem na przybyłego chłopaka. Przedzierał się akurat przez wydmy z powrotem w moim kierunku, dzierżąc w dłoni paczkę papierosów. Wyglądałoby to lepiej z mieczem.

Już wyobrażałem sobie świat podbity przez wielkiego demona, bez nadziei i dobra… a także występującego przeciw demonowi porywczego wojownika władającego magicznym mieczem, gdy moje rozmyślania przerwał głos:

— Soda? Soda? Słuchasz mnie?

— Co? Czego chce… a. Papierosy, tak. No więc ta paczuszka, którą trzymasz w dłoni, to klucz do wydostania się stąd. A mianowicie - musisz zapalić jednego z tych papierosów i puf! Jesteś w domu.

— To tyle? — zapytał przybysz. — To daj ognia i kończmy tę całą farsę.

Zaśmiałem się rubasznie i pokręciłem głową, następnie mówiąc:

— I tu pojawia się problem! Znajdź mi tu ogień! Będziesz musiał się dobrze wysilić! Ale mam dla ciebie małą podpowiedź. Jeśli pójdziesz w tamtą stronę — wskazałem kierunek ręką. — napotkasz cmentarz. Nie taki zwyczajny oczywiście, ale cmentarz. Powinieneś znaleźć tam jakieś źródło ognia.

Chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem i schował paczkę do kieszeni.

— Nadal mi w to wszystko ciężko uwierzyć, ale spróbuję. Dzięki za pomoc, spotkanie cię na żywo to niezłe przeżycie.

— Hola, hola! Chodź tu jeszcze! — przesunąłem stołek z narożnika bliżej środka ringu. — Posiłujmy się jeszcze na pożegnanie!

— …słucham?

***

Patrzyłem na powoli oddalającego się chłopaka. Masował obolałą rękę i oglądał się co chwilę za siebie, jakby nadal nie mogąc uwierzyć, że spotkał prawdziwego Sodę Popinskiego. Też bym na jego miejscu nie uwierzył.

A ja? Ja otworzyłem kolejną butelkę. Bo wiecie, piję by być gotowym na walkę. A dzisiaj jestem bardzo przygotowany.


Rozdział 2: Cmentarz Żywych Trupów

Huk wystrzału przerwał panującą wokół grobową ciszę. Strzał był celny, zwłoki bezwładnie upadły na pylistą powierzchnię, podnosząc do góry tumany brudu. Ciemna jak smoła krew powoli spływała po pomarszczonym czole. Za kilka dni z ciała nic nie zostanie, zajmą się nim tutejsi padlinożercy. Nawet w anomalnej przyrodzie nic nie ginie.

Podniosłem wzrok znad celownika, żeby sprawdzić okolicę. Każdego dnia, przez ostatnie dwadzieścia lat, oglądam tą samą scenerię. Dwadzieścia zasranych lat w tym zapomnianym przez 343 padole. Wygnany, a później wykorzystany nie czuję już nawet gniewu. Nauczyłem się żyć, musiałem się nauczyć. Teraz w moim sercu i przed oczami jest tylko pustka, a na jej środku cmentarz.

Nie zauważyłem niepokojących zmian w krajobrazie, więc wróciłem do tego, co umiem robić najlepiej, czyli pilnowania.

***

Trzy godziny do zachodu. Usłyszałem za sobą ciężkie kroki. Mężczyzna, równy krok, więc to nie jeden z nich. Nie próbuje się też skradać, czyli nie jest z tego świata. Czekałem, aż podejdzie bliżej, nie spuszczając nawet na moment nekropolii z oczu. W końcu zatrzymał się za moimi plecami.

— Kim jesteś? – pytam.

Zdziwił mnie ton mojego głosu, ale próbuję tego nie okazywać. Ostatni raz go słyszałem, kiedy zaczynałem straż. Kojarzy się z krzykiem i przekleństwami, dlatego go nie używam.

— Niewannowski – odpowiedział.

— Nie jesteś stąd.

Sam nigdy nie odważyłem się myśleć, że jestem stąd. Próbuję jak mogę, ale nie potrafię zatracić się w pustyni.

— Nie zabawię tu długo.

Chciałem go w tym momencie zastrzelić.

— Chłopcze, to nie takie proste.

— Wiem, dlatego szukam pomocy.

Milczałem przez chwilę.

— Jakiej pomocy?

Położył obok mnie jakiś przedmiot. Sięgnąłem po niego lewą ręką, nadal pilnując celu. Namacałem papier, papierowy kartonik. Moje serce zabiło mocniej. Podniosłem pudełeczko do oczu, żeby mieć pewność. Zamarłem. Zobaczyłem nietknięte pudełko papierosów. Wspomnienia powróciły…
Strzeliłem odruchowo, nie patrząc nawet na cel. Odruchowo też rozejrzałem się po okolicy, po czym pozwoliłem porwać się fali wspomnień.

***

Świadomość odzyskałem, kiedy usłyszałem skrzyp bramy cmentarza, a Słońce właśnie zaszło całkiem za linię horyzontu. Wyłapałem ostatni pomarańczowy promyk. Nawet on wydawał się tylko odcieniem szarości.

Odwróciłem się. Przybysz siedział zamyślony na mojej skrzynce z amunicją i nad czymś wyjątkowo intensywnie analizował. Napewno nie szanse na przeżycie, bo były zerowe. Księżyc rozświetlał okolicę. Kiedy spostrzegł moją reakcję spojrzał na mnie. Wstałem, otrzepując się z pyłu. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że właściwie nie wiedziałem jak mu odpowiedzieć. Pustynia sprawiła, że zapomniałem jak to jest między ludźmi, kolejny z powodów, dlaczego nie warto wracać. Podszedłem bliżej, biorąc ze sobą mój wierny karabin. Mężczyzna milczał, dając mi czas do namyślenia i chwała mu za to. W końcu nawiązałem rozmowę:

— Rozumiem, że szukasz ognia?

— Tak.

— Jesteś głupi, czy szalony? – powiedziałem kręcąc głową.

— Nie ma nic złego w tęsknocie za domem, to naturalna ludzka reakcja, jak sranie, czy jedzenie.

— Czyli oba – pomyślałem.

Westchnąłem i usiadłem na macie obciążonej kamieniami, której używałem jako łóżka. On jeszcze nie wiedział. Kiedyś też taki byłem, arogancki, zaślepiony pragnieniem powrotu do świata, gdzie nic nie ma sensu. Ludzie szukają go całe życie, tworzą sobie jego pozory i próbują ograbić z niego innych, tylko po to żeby go mieć. Tymczasem tutaj wszystko jest logiczne, poukładane, nawet w chaosie znajdzie się pewna stała.

— Jesteś tego pewien?

— Tak.

— W takim razie odmówię.

— Trudno, znajdę kogoś innego. Pustynia pełna zabójczych anomalii, z możliwością wpadnięcia w pętlę czasu lub spotkania siebie z innej rzeczywistości to idealne miejsce do nawiązywania nowych znajomości.

***

Obudziłem się jak zwykle przed otwarciem bramy. Znalazłem sobie coś do jedzenia w zapasach przysyłanych co miesiąc przez Fundację. Łaskawie z ich strony, ale w końcu mało osób pisze się na podróż w jedną stronę. Wróciłem na pozycję i zauważyłem w piasku ślady byłego gościa z tamtego świata. Poszedł w swoją stronę, a ja tu zostałem. Niedługo, tak jak wiatr, moja pamięć zatrze po nim nawet te nędzne koleiny.

Oparłem karabin o szary kamień wystający z pyłu i nagle spostrzegłem jakiś ruch na wydmie. Przypatrzyłem się ciemnej sylwetce i rozpoznałem w niej tamtego faceta. Wiedziałem, że idzie na cmentarz. Zastanawiałem się, czy go nie odstrzelić na miejscu i oszczędzić cierpień. Coś jednak nie dawało mi pociągnąć za spust. Przypominał mi kogoś, kogo pochłonęła pustynia. Ten ktoś też nie chciał zrozumieć, że wygnanie nie było karą, był na to zbyt uparty. Wstałem, łamiąc po raz pierwszy od sam nie wiem jak długiego czasu, a potem ruszyłem za nim, podpisując zwolnienie ze służby, o którą nigdy nie prosiłem.

Spotkaliśmy się pod jeszcze zamkniętą bramą. Na horyzoncie majaczyła łuna jutrzenki. Czułem się dziwnie niepewny, jednak nie dałem tego po sobie poznać.

—Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele, po prostu nie chcę mieć na sumieniu jakiegoś naiwniaka — powiedziałem, mocno w to wierząc.

Nagłe skrzypienie, mrożące krew w żyłach zbiegło się w czasie z pierwszymi promieniami słońca wdzierającymi się w głąb popielatej pustyni. Brama była otwarta. Wiedziałem na co liczył, sam też słyszałem plotkę o ogniu na cmentarzu, ale nigdy nie myślałem, że może być prawdziwa.

– Przyjdzie mi jeszcze za to zapłacić – pomyślałem przestępując przez bramę wraz z nieznajomym.

Podałem mu mój wysłużony rewolwer. Podziękował skinieniem głowy, a z wbitego nieopodal w pył drewnianego krzyża zrobił sobie pałkę. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie wpadnie mu do głowy nic głupiego, zresztą w razie czego miałem w kieszeni granat. Jeśli już miałbym odejść z tego świata, to nie sam.

Ruszyliśmy zakurzonym chodniczkiem, który był jedynie symboliczną ozdobą. Mijaliśmy różne groby. Różne to dobre określenie. Dla nieogarniętego obserwatora nagrobki były ułożone chaotycznie, pochodziły z różnych okresów historii i wszystkie co do wyjątku były rozgrzebane. Ja jednak wiedziałem, że każdy grób, im głębiej w cmentarz był starszy i bardziej chaotycznie ustawiony. Te przy samej bramie były nowiutkie i z wyprodukowane najpewniej przez jakąś maszynę bez uczuć. Zatrzymaliśmy się obok mogiły z czasów cara Mikołaja, poznałem po dacie śmierci wyrytej w granicie.

— Truposze łażą na tyłach, więc powinno ich tu być więcej – szepnąłem. – Lepiej się nie wychylać, bo nawet gdybym chciał, to nie mam tyle amunicji, żeby wszystkich wystrzelać.

— To czemu jeszcze nie pouciekali?

— Rozkład nie sprzyja myśleniu. Cicho, coś idzie!

Przycupnąłem za figurką anioła, a mój tymczasowy sojusznik skrył się za kamienną płytą. Jakieś pięć metrów od nas szedł sobie człowiek, a dokładniej jego na wpół rozłożone szczątki. Stwór wyglądał okropnie, a cuchnął jeszcze gorzej. Zdawał się nas nie zauważyć, więc powoli zaczęliśmy się do niego zbliżać. Był widocznie bardzo skupiony na powierzonym mu zadaniu. Zawsze posyłali po kilku dziennie, żeby przebadali, czy stoję na straży, ale ja nigdy nie opuszczałem stanowiska. Gdyby się dowiedzieli, że mnie nie ma, to wypełźliby wszyscy naraz i nie miałbym szans. Dlatego, kiedy byliśmy już wystarczająco blisko rzuciłem się na cuchnącego umarlaka z bagnetem w ręku. Padł na ziemię i zaczął się wierzgać, ale przyszpiliłem go do ziemi, przystawiając mu ostrze pod gardło.

— Gadaj! Co wiesz o ogniu?

— Ja nic nie wiem, o żadnym ogniu! – powiedział nieboszczyk, wiercąc się na boki.

— Wiem, że wiesz!

— Jak Boga kocham, nie wiem nic o żadnym płomieniu, nie wiem nawet jak wygląda!

Truposz zmieszał się na tyle, żeby można było to zauważyć nie patrząc nawet na jego przeżartą przez czas i robactwo twarz. Słychać to było w jego głosie, sam pewnie też to usłyszał, gdyż szybko dodał:

— Nie powiem.

Poderżnąłem mu gardło i wbiłem ostrze tak głęboko, że czułem jak ociera się o rdzeń kręgowy. Po chwili przestał się ruszać, ale dla pewności przytrzymałem go jeszcze kilka minut, po czym wyjąłem bagnet, otarłem go o skrawek jego ubrania, po czym go schowałem.

— Mają ogień, jest pewnie gdzieś głębiej — powiedziałem, wracając na wcześniejszy kurs.

Cała ta sytuacja wydawała się dosyć niesamowita, pomijając oczywiście żywego trupa, który już nawet nie żyje. Byłem tak blisko powrotu na Ziemię, ale czy warto? Zapamiętałem ją jako ziemię kłamców, okłamujących nawet samych siebie. Są pyszni, próbują nawet oszukać los, ale jedyne co potrafią to kłamać, że to oni nim rządzą, a nie na odwrót, jakby kłamstwo powtarzane tysiące razy miało od tak stać się prawdą. Do tego są słabi, ulegają pokusom, a niby są taką rezolutną rasą, wybraną przez samego Boga, żeby rządzić światem. Jego też zamknęli w celi, tak mu się odpłacili.

Przemyślenia przerwał mi dziwny odgłos, którego dawno nie słyszałem – gwar ludzkiej rozmowy. Właściwie określenie jej „ludzką” było niezłym eufemizmem. Wyjrzałem zza kurhanu. Wokół czegoś co wyglądało jak ołtarzyk zebrały się masy truposzy w różnym stanie rozkładu. Był on zbudowany zdrewnianych, jak i kamiennych elementów nagrobków, a całość opierała się o bezlistne drzewo, o czarnej jak smoła korze. Umarlaki o czymś żywo dyskutowały. Nagle ktoś zawołał donośnym głosem:

—Cisza!

Reszta momentalnie ucichła. Na stopień „ołtarzyka” wspiął się gruby truposz w poniszczonym garniturze. Nad lewym okiem miał porządną szramę, a do tego brakowało mu chyba połowy zębów, w dodatku nawet z tak daleka dało się wyczuć jego specyficzny odór. Odór kłamliwego manipulatora.

—Bracia i siostry, dzisiaj kolejny z naszych kolonistów zaginął, ale nie smućcie się! Bowiem jego ofiara nie poszła na marne, nadejdzie w końcu taki dzień, kiedy opuścimy to przeklęte miejsce i zrzucimy okowy losu! — powiedział, po czym tłum wydał kilka wesołych okrzyków.— A naszą nadzieją jest to.

Przypatrzyłem się dobrze na co wskazuje jego trupia ręka. Dostrzegłem błysk, ciepły blask płomienia. Niewannowski też musiał go dojrzeć, gdyż spojrzał na mnie. Przytaknąłem, po czym na palcach policzyłem od trzech w dół. Jednocześnie wyskoczyliśmy zza rogu, ja rąbiąc w nich z karabinu, a on z pistoletu. Nie spodziewali się ataku.

Rzeź była na swój sposób piękna. Kule grzęzły w ludzkiej masie, która, mimo że stawała się coraz bardziej przejrzysta, parła w naszą stronę. Nie zapamiętywałem ich twarzy, byli dla mnie od lat tylko bólem w tyłku, a w dodatku ich wygląd do tego nie zachęcał.

Byli już całkiem blisko, niektórzy nawet próbowali rzucać w nas kamieniami. Trzeba było zmienić pozycję cofnęliśmy się odrobinę.

— Spróbuję ich oflankować - rzuciłem.

— A ja mam tu zostać i nabijać DPP?

Nie miałem pojęcia o czym mówi, więc puściłem część wypowiedzi koło uszu.

— Tak, zostań tu lepiej.

— Zamienimy się?

Spojrzałem na mój karabin. Szary od pyłu, obwinięty szmatami, ale za to niezawodny towarzysz podróży. Wyglądało na to, że sporo miało się zmienić, ale coś wewnątrz mnie bało się zmian. Mimo wątpliwości zmieniłem go na pistolet, szybko uzupełniłem magazynek i zacząłem biec, słysząc za sobą serię wystrzałów.

Obszedłem tłum dużym łukiem, na tyłach było może kilku chodzących truposzy. Ciało ich guru leżało na podeście trafione pierwszą kulą z pierwszej serii, którą oddałem. Nie tracąc czasu, w biegu wyeliminowałem jednego umarlaka, stojącego mi na drodze i dla pewności strzeliłem jego przywódcy w skroń. Zaraz będzie ich tu więcej, dlatego szybko zajrzałem do kapliczki.

W dziupli czarnego drzewa ktoś umieścił znicz, a w nim… płoną ogień. To było niesamowite, nieokiełznany żywioł zamknięty w kolorowym słoiku wyprodukowanym w Chinach. Podszedłem dość niepewnie wpatrując się w drogę do tamtego świata. Czy można było stąd wyjść tak prosto? W końcu każde wydarzenie ma nas czegoś nauczyć. Ja po tych dwudziestu latach wiem tak niewiele… Wciąż nie umiem odpowiedzieć sobie na pytania, które stawia przede mną ta kraina.
Czy mógłbym wyrządzić Niewannowskiemu taką krzywdę? Będzie musiał żyć w swoim świecie, nieświadomy, że stracił szansę na lekcję życia. Ja pojąłem to dopiero teraz. Nie mogę zabierać mu prawa do tego samego. Nawet jeśli chcę wrócić decyzje o tym musi podjąć samodzielnie, pokonać swoją drogę. Nikt nie przyniesie mu jego własnego sukcesu.

Otworzyłem pokrywkę, ogień ogrzał moje suche wargi. Wziąłem wdech i zdmuchnąłem płomień. Poczułem znajomy zapach dymu, ale tym razem był bardziej wyrazisty, kolory dookoła mnie stały się żywsze, słyszałem wszystko czyściej, jakby ktoś dostroił właśnie odbiornik radiowy na właściwą stację.

Nie tracąc czasu ruszyłem z powrotem. Zeskoczyłem z podestu i pobiegłem w stronę, gdzie mniej więcej zostawiłem Niewannowskiego sam na sam z armią nieumarłych.

Z armii zostało niewiele, wycofywali się, żeby zregenerować siły, wszędzie walały się ciała poległych umarlaków, którzy za kilka dni wybudzą się w swoich mogiłach ze złymi wspomnieniami. Mężczyzna stał za kurhanem i ostrzeliwał jeszcze niedobitki, aż w końcu karabin wydał z siebie pusty dźwięk, oznaczający koniec amunicji.

— Zabieramy się stąd - rzuciłem, nawet nie przerywając biegu.

Oboje więc ruszyliśmy do ucieczki, byleby znaleźć się jak najdalej zanim truposze zrozumieją, że skończyły nam się argumenty do prowadzenia negocjacji. Żeby było szybciej skakaliśmy przez groby jak przez poprzeczki w torze z przeszkodami. O dziwo nie podjęli się pościgu, widocznie opłakiwali teraz zniknięcie ich iskierki nadziei. Nie było mi ich szkoda, w końcu ich skorodowane mózgi nie były zdolne rozumieć czegoś tak złożonego jak potrzeby religijne, w końcu nie mają nawet potrzeb fizjologicznych.

Dotarliśmy do bramy, było już po wszystkim. Wróciliśmy z pustymi rękami, ale przynajmniej ja dzięki temu wszystkiemu coś zrozumiałem, że żeby wyjść nie potrzebuję ognia, ale wiedzy. Teraz trzeba było tylko wytłumaczyć Niewannowskiemu, dlaczego nasza misja się nie powiodła:

— Cóż ogień tam był, ale nie kiedy po niego poszedłem — powiedziałem siadając na piasku.

— Co się stało?

— Ich guru. Wolał, żeby nikt go nie miał, niż gdyby miałby wpaść w nasze łapy.

— To nie ma sensu, a co jeśli to był jedyny ogień tutaj?

— Powiem tyle, ogień wcale nie jest najważniejszy — po krótkiej pauzie kontynuowałem. — Uświadomiłem sobie to niedawno, nie chodzi tutaj o znalezienie wyjścia, co o zdobycie dokonanie wyboru.

— Ile tu jesteś?

— Dwadzieścia lat i na tym się chyba nie skończy. Ja podjąłem po prostu taki, a nie inny wybór.

Miałem wątpliwości. Pierwszy raz od tych dwudziestu lat pomyślałem, że może tak naprawdę ten wybór nie był prawidłowym. Cóż, jest za późno żeby zawrócić. Za mną jest już ściana, jedyną drogą jest iść przed siebie i nie patrzeć w tył. A miałem przecież szansę, czemu z niej nie skorzystałem? Czy naprawdę był to mój wybór, czy efekt jakiegoś ciągu przyczynowo-skutkowego? Jeśli nawet to nie miałem wpływu na przyczynę, ani jej skutek. To było zapisane w tym nieszczęsnym losie. Jednak sam też jestem kłamcą, ale to wrodzone.

Spojrzałem na chłopaka. Pomyślałem, że to dla niego tylko kolejna część podróży. Ja spełniłem w niej swoją rolę, teraz pałeczkę przejmie ktoś lub coś innego.

— Dziękuję za wszystko — powiedział, po czym oddalił się w stronę, którą uznał za słuszną.


Rozdział 3: Co dwie głowy to nie jedna

Niewannowski szedł ciemną krainą w której nie było mroku, rozglądając się dookoła znużonym wzrokiem. Terenu na którym się znajdował nie było, a raczej był lecz nie istniał materialnie. Gdzie wzrokiem sięgnął była ciemna pustka oddalona na odległość w której nie był w stanie nic zauważyć. Dookoła jednak było jasno, jakby ściana mroku oddalała się z każdym jego krokiem, ruchem palca, czy gałki ocznej. Nie było podłoża, sufitu czy ścian. Kiedy idziesz w pustce, pustka idzie w tobie.

Jednak on poruszał się szybko do przodu stukając w bezdźwięczne podłoże. A raczej powinienem powiedzieć ‘’oni’’, ponieważ Niewannowskich było dwóch, dwóch identycznych niczym dwie krople wody. Stali jednak oboje zdziwieni, patrząc to na swego klona, to na trzymaną przez niego paczkę papierosów. Taksowali się wzrokiem, aż do momentu gdy jeden przerwał monumentalną ciszę pytaniem.

— Kim jesteś?

Nagle stojący naprzeciwko niego Szymon zajął się histerycznym śmiechem.

— Co się tak śmieszy jebana anomalio?

— Co? Anomalio? Musisz być mocno zdesperowany keterze z piekła rodem skoro posuwasz się do takiej bezpośredniości.

— Dobra, dobra, skoro wymieniliśmy uprzejmości zacznijmy od czegoś prostego. Jak stąd wyjść? Siedzisz w tym dymnej piździe pewnie od lat, więc jestem pewny, że potrafisz.

— Lat? Człowieku, o ile jesteś człowiekiem, ledwo przed dniami czy godzinami tutaj przyszedłem, zdążyłem zauważyć, że czas tu płynie inaczej.

— No tak. Czas płynie inaczej, miałeś całe lata by się tego dowiedzieć. Jednak płynie inaczej więc tkwisz tutaj lata myśląc, że to minuty. A więc jak stąd wyjść.

— Skąd do kurwy mam wiedzieć? Do tego dokładnie widziałem, jak mnie śledzisz kątem oka. Myślałem, że to jakiś omam, ale tutaj wszystko ma jebane wyruchane drugie dno z gównem na środku.

— A co gdyby się okazało - szepnął z zaniepokojeniem jeden z Niewannowskich - Gdybyśmy oboje byli prawdziwi? Przykładowo jakaś anomalia nas skopiowała?

— Gdyby tak było, to i tak jeden jest klonem, a jeden prawdziwy. Uznajmy ten przebieg wydarzeń za prawdziwy. A i tak musi dojść do tego który to klon. A kłócąc się do niczego nie dojdziemy, o ile nie masz w tym jakiegoś celu anomalio-klonie.

— Pff. Przestań pierdolić i lepiej znajdźmy wyjście. W pustce ciężko się rozmawia. Zakręce fajkami w którą stronę idziemy. - Powiedział Tymoteusz kładąc opakowanie na ziemi.

Odruchowo wyjął jeden z papierosów i wsadził do ust, ale po chwili uświadomił sobie co robi i wrzucił go znowu do opakowania. Zakręcił kluczem jak nędzną zabawką poczekał chwilę, aż pudełko zatrzyma się w jednym z przypadkowych kierunków. Od razu podniósł opakowanie i ruszył mniej więcej we wskazany przez nie kierunek. Zaraz za nim wyruszył drugi Niewannowski, a dookoła rozgległby się odgłos stukających o posadzkę butów, gdyby była jakakolwiek posadzka.

Co to znaczy ‘’Który jest prawdziwy?’’ Skąd mam wiedzieć? Słuchałeś mnie w ogóle? Na czym skończyłem? Ah…

Jak mówiłem wcześniej. Dwóch Niewannowskich szło po nieistniejącej posadzce. Co jakiś czas spoglądali na swego towarzysza podróży, by sprawdzić, czy nie prowadzi on żadnej podejrzanej działalności. Podróż odbywała się w ciszy, aż do przełomowego momentu. Bowiem dwójka spotkała w końcu coś, co osobiście nazywam błędami. Zaczęło się jednak niepozornie.

Zaczęli napotykać przypadkowe przedmioty. Pochodziły one z ich przeszłego życia. Telefony komórkowe, żyrandol dokładnie taki jaki posiadała ich babcia, czy stara wygodna kanapa. Z początku nie zauważali podobieństwa między własnymi życiami, a rzeczami i obwiniali za nie anomalne zdolności drugiego, jednak w pewnym momencie zauważyli przed sobą wyjątkowo znajomy kiosk.

— Teraz to kurwa przesadziłeś.

— Oczywiście, że to ja. Nie wpadło ci kiedyś do głowy, że jesteś anomalią która o tym nie wie?

— Gówno prawda.

— Rucham twoją prawdę.

Przed moment stali patrząc się na swoje twarzy oceniając kto ma rację. Oboje dochodząc do tego, że oni sami, z grymasem odpuścili poprzedni temat.

— A więc. Czy na pewno to jest ten sam kiosk?

— Nie wiem.

— To idź sprawdzić.

— Czemu kurwa ja. Wypierdalaj, tylko na dupie siedzisz.

Szymon jednak nie widząc sensu w dalszym sporze ruszył do przodu w kierunku małego budynku.

Czując wewnątrz siebie mały niepokój, otworzył drzwi budynku. Wszedł do środka czując znajomy zapach starych fajek, taniego papieru i plastikowych zabawek. Rozglądając się dookoła zauważył pusty w połowie kubek kawy który przyniósł sobie do pracy i kanapkę z gyrosem. Dotykając starej kanapki doszło go światło.

Widział siebie siedzącego w kiosku. Świat lekko falował, jednak widział i słyszał wszystko wyraźnie. Jego najpewniej poprzednia wersja siedziała przy starej metalowej ladzie stukając w nią palcami i pijąc stojący obok niego napój energetyczny. Na szczęście płacili mu za godziny, a nie za obsłużonych klientów czy efektywność w pracy. Ukradkiem pisał pod lady nowy artykuł o niesamowitej anomalnej właściwości budki w konkurencji i o tym jak zjada klientów płacących mniej niż 30 złotych. Na szczęście u niego nie było żadnych wrogich anomalii. Miał nadzieje na zwiększenie obrotu, a przez to jakąś premię. Jednak nadchodził klient, więc wyłączył dokument tekstowy w wordzie. Usiadł luźno i czekał, aż ten podejdzie.

Mężczyzna był dobrze ubrany, markowy garnitur, zegarek. Jednak obserwujący wszystko Niewannowski, nie był w stanie zobaczyć jego twarzy, widział jakby przez mgłę. Usłyszał swój własny głos rekomendujący paczkę papierosów, której i tak nigdy nie zapalił. Zawsze wybierał przykładową z półek na takie pytania, najczęściej najdroższą. Widział szybką wymianę gotówka - fajki i jakże znajome poczęstowanie go papierosem. Jednak zauważył jednak bardzo ważny szczegół. Z trakcie sprzedaży myślał, jak zakomplikować anomalię kiosku którą właśnie pisał, jednak z tej odległości to zauważył. Paczka którą sprzedał kolesiowi, nie była tą samą którą go poczęstował. Po chwili nastąpiła scena otumaniającego go cwałunu dymu i nagle obudził się dysząc na podłodze kiosku. Od razu wyjął opakowanie papierosów i zgniatając je ręką cicho zaklnął i szepnął.

— Ta sama.

Zaniepokojony jak najszybciej wyszedł z budynku i w wykrzyczał słowa, które jako jedyne mogły zobrazować sytuację.

— Ja, kurwa, pierdole.

— Co?

— Pierdole to wszystko. Nienawidzę Ciebie, siebie i tej jebanej Keterowni. Jedyne osoby które sprawiają, że to miejsce jest znośne Perelka, Khyber, Korespodent, Joseph i Zero.

— Kim oni są?

— Nie wiem.

— Więc?

— Nie wiem, ale na spierdalam. Yo. - rzucił odchodząc od kiosku. Zaraz za nim ruszył wkurwiony kompan, gotowy wylać frustracje na niego z uwagi na nagłe odseparowanie się od niego.

Większość podróży odbyła się w ciszy. Omijali małe przedmioty kopiąc je po drodze. Po kilku jednak godzinach wędrówki, jako że w pustce nie ma nic to również zmęczenia, znaleźli się w końcu na obiekcie fizycznym, a raczej na skraju gigantycznej wydmy. Miała kształt.zbliżony do koła i kilka metrów wysokości. Oboje z Niewannowskich szybko wspięli się na górę piasku, jednak nie o nią chodziło, tylko o to co było na środku.

Bo właśnie na środku stał mały metalowy ring z czerwoną matą. W rogu stał mały taboret i stos zgniecionych puszek, a wszystkiego pilnował znajomy bokser. Chociaż lepiej powiedzieć jego szkielet. Wysuszony już z lekka, spreparowany dużą temperaturą i latającym piaskiem który zdzierał płaty mięsa i skóry, co można zaobserwować na kolorowych plamach wszędzie dookoła. Z początku zbliżający się wędrowcy nie zauważyli tego istotnego, jakim jest szkielet na środku ringu, jednak chwile potem zaczeli panicznie biec w jego stronę.

— Soda, każdy kurwo, ale czemu Popinski?

— Ja pierdole, pewnie zaraz okaże się, że to nasza wina.

Niewannowscy wręcz synchroniczne rzucili się na kolana na ringu. Patrzyli się przestraszeni na białe i wyszlifowane wiatrem kości. Po chwili jeden przełamał się i dotknął kości udowej. Nagle zebrało się światło, a wszystko zaczęło płonąć. W szkielecie Sody pojawił się mały wesoły płomyk, w miejscu gdzie powinna być trzustka. Oboje z Niewann momentalnie sięgnęli do opakowania od papierosów. Wyjeli po jednej fajce i synchronicznie mruknęli.

- Za ketery i by jak najszybciej wszystkie sczezły.

Momentalnie podpalili papierosy, a dym z nich zaczął lecieć do góry mieszając się w majestatyczne kształty. Włożyli końcówki do ust, a kiedy się zaciągnęli świat niepokojąco zawirował. Zgasło całe nigdy nieistniejące tutaj światło, a wszystko skurczyło się niewyobrażalnie, tylko po to by wybuchnąć rozmiarem. Jednak nie to było najbardziej niepokojące, lecz moment w którym oboje z Niewannowskich zapadli się w siebie nawzajem. Płomień w Sodzie zgasł, a obie podpalone fajki spadły do piasku gasząc się z charakterystycznym dźwiękiem. Po chwili z nich wyszedł tylko jeden i ujrzał na horyzoncie małą pustynie. Od razu zaczął do niej iść zabierając jedną z paczek, lecz w głowie rozległ się cichy głosik.

— Ja wciąż tu jestem.


Rozdział 4: Zagadka Sfinksa

Spojrzałem w nieprzeniknioną pustkę która mnie otaczała. Dym oblewający wszystko był szary niczym życie większości osób zamieszkujących ludzki świat. Ponownie zadałem sobie pytanie jak tu trafiłem, ale odpowiedź była tak oczywista że przyszła jeszcze przed samym pytaniem. Na horyzoncie majaczyły kształty bojące się do mnie podejść. Najpewniej zniechęcone szczątkami tworzącymi moje ciało, zarówno tymi organicznymi jak tymi nieorganicznymi. Jednak jeden nieprzerwanie parł w moim kierunku, był dość pospolity, ale nie w tym świecie.

To był człowiek, jednak nie był zwykły, a dokładniej to co posiadał nie było. Nie afiszował się z tym zanadto, ale ja jak zwykle wiedziałem że to posiada. Widać było że rozgląda się, czegoś szuka, czyli wie. Jednak nie znajdzie tego, bynajmniej nie tak prosto.

Zbliżył się na tyle że musiałem obniżyć swój wzrok żeby na niego spojrzeć. Zmierzył mnie swoim zaspanym wzrokiem.

— Jeśli twoje członki są ci miłe, nie podchodź - rzekłem za pomocą zdezelowanych głośników, będących w miejscu ust.

Podniósł swój wzrok i przeciwnie do większości ludzi, którzy mnie widzieli, nie wyraził zaskoczenia.

— Z moim członkiem jest jak z moim życiem seksualnym, czyli możesz go zabrać - parsknął

Typowe dla ludzi XXI wieku. Żart z wieloznacznego słowa. W jego przypadku jednak nie mogłem poznać czy to reakcja na strach czy próba zaprzyjaźnienia się, a może zwykła głupota.

— Miałem na myśli kończyny których nabyłeś przy narodzinach.

— Moglibyśmy już przejść do tego momentu, w którym próbujesz mnie zabić, ja próbuje cię zmylić, ale mi się to nie udaje i ginę?

— Wolę coś innego niż zagarnąć twą zrozpaczoną dusze.

Wykrzywił lekko twarz w grymasie strachu, jednak tak niezauważalnie że jedynie wprawne oko mogło to dostrzec.

— A czego niby chcesz, kupo złomu?

— Ja niczego, nie mogę ruszyć nawet jednym palcem, więc nie mógł bym wykorzystać twego daru, zakładając że byś mi go ofiarował, ale mogę ci pomóc.

— Dlaczego miałbyś to robić? - jego strach przerodził się w zaciekawienie.

— Czy to nie oczywiste? Chce się zemścić na tych którzy mnie tu uwięzili, na tych którzy pozbawiają wasz świat odrobiny “magii”, nie ważne jakiego rodzaju by nie była. W jaki inny sposób mógłbym zaszkodzić im bardziej niż pomagając komuś kto o nich wie i może wszystkim opowiedzieć?

Oczywistym dla mnie było to że opowiadam bzdury i toczę z nim umysłową rozgrywkę.

Manewrowanie między słowami w taki sposób żeby ukryć swój cel przed przeciwnikiem, to jest to co lubię. Niczym bieg przez płotki gdzie, płotek to podejrzenie kłamstwa, wyrażane w różny sposób, a meta to realizacja moich celów.

Twarz tego dwunoga wyrażała zdezorientowanie. Widać po nim było że to nie zgadza z jego spostrzeżeniami. Szukał w tym jakiegoś mankamentu, który nie pasowałby do reszty.

— A gdzie jest haczyk?

— Haczyk? Nie ma w tym haczyka.

— Dobrze, załóżmy że ci wierze, w jaki sposób miałaby wyglądać twoja “pomoc”?

— Wskaże ci ścieżkę do płomienia.

— No to dawaj.

— Tylko nie jesteś gotowy uzyskać tego celu.

Irytacja zagościła w jego spojrzeniu.

— Jestem tak samo kurewsko gotowy tak jak wtedy kiedy tu przybyłem, więc gadaj gdzie jest ten pierdolony ogień.

Widać po nim było że sporo przeszedł, zwykły człowiek nie śmiałby wrzeszczeć na ożywioną górę śmieci w kształcie sfinksa, 100 razy większą od niego samego.

— Poczekaj chwile daj mi ci coś wytłumaczyć. Nie uda ci się zdobyć ognia. Przynajmniej teraz.

— Czemu?

— Już ci mówię. W dawnych czasach ogień był wszędzie. Każdy go posiada i liczył że kiedyś wyjdzie do ludzkiego świata i będzie mógł się zemścić na tych białych fartuchach. Jednak po czasie zaczęły się pojawiać spory. Jedni gasili ogień drugim tylko z czystej zawiści. Niektórzy zaczęli zachowywać się niczym ludzie stosujący taktykę spalonej ziemi. “Wolę żeby nikt z niego nie korzystał niż żeby zrobił to ktoś inny niż ja” mówili. Zwało się to wojną ostatniego płomienia.
Po tym wszystkim w tej krainie zostało tylko 5 płomieni. Skrupulatnie pilnowanych przez ich właścicieli.

— A ci od SCP nie przysyłali nic czym można rozpalić ogień?

— Nie, wszystkie anomalie przed przybyciem tu są sprawdzane i spłukiwane wodą, a te związane z ogniem nie są tu dostarczane.

— No to gdzie znajde kogoś kto ma ogień?

— Wiesz, polubiłem cię, dlatego powiem ci dlaczego nie powinieneś tam iść bez przygotowania. Jak myślisz, dlaczego oni mają ogień?

— Umieli się zajebiście naparzać czy coś.

— Hahaha - zarechotałem sztucznie - Nie to nie takie proste. Widzisz, anomalny świat nie jest taki prosty. To nie jest tak że ten kto ma lepsze moce wygrywa. Tutaj liczy się siła woli, to żeby nie wpaść w mentalne sidła przeciwnika. Tak, można kogoś pokonać siłą, ale to nie była wojna fizyczna tylko psychiczna. Ten kto był bardziej stabilny ten wygrywał. Póki płomień się tlił miałeś szansę, ale gdy tylko presja cię dopadła gasiłeś go, a później była już tylko rozpacz.

— I co to ma do rzeczy?

— To że jak pójdziesz tam tak po prostu to cię stłamszą. Sprawią że będziesz płakał jak dziecko, a później będziesz żądał jedynie śmierci, nawet tej najboleśniejszej.

— Wątpię żebyś był w stanie na to cokolwiek zaradzić.

— Poddam cie próbie, która powinna cię zahartować.

— Nie możesz pokazać mi drogi bez tego?

— Jak mówiłem, lubię cię dlatego nie pozwolę ci iść bez przygotowania.

— Dobra, niech ci kurwa będzie.

— Dobrze, zadam ci kilka pytań, ty na nie odpowiesz. Jeśli zaboli za bardzo powiedz to przestane. Gotowy?

— Tak
W jego głosie można było wyczuć ten niesmak spowodowany sytuacją. Wiedział że nie ma wyjścia jeśli chce wrócić.

— Kochasz swoich rodziców?

— Tak.

— W jaki sposób przebiegało twoje dzieciństwo wraz z nimi?

— Tata był redaktorem naczelnym gazety wyborczej, a mama nie pracowała. Nie miałem zbyt wielu kolegów, zwłaszcza po przeprowadzce do Łodzi, ale rodzice zawsze się ze mną bawili moimi samochodzikami. Miałem sporo zabawek bo ojciec dużo zarabiał.

— Więc dlaczego z nimi nie rozmawiasz? Dlaczego nie dzwonisz? Dlaczego nie chcesz umilić im tych ostatnich chwil przed ich śmiercią tak jak oni umilali twoje dzieciństwo?

Cisza ponownie zagościła w mojej okolicy. Najgłośniejszy dźwięk jaki do mnie dochodził to bicie serca Niewannowskiego. Zdecydowanie nie był na to gotowy.

— Pas - szepnął - daj następne pytanie.

— Jakie są twoje marzenia?

— Chciałbym być nauczycielem.

— Sądzisz że się spełni?

— Raczej tak.

— Zapytam jeszcze raz. Sądzisz że zostaniesz nauczycielem biorąc pod uwagę to że nie masz, wykształcenia które ci na to pozwoli, doświadczenia z dziećmi i młodzieżą, czasu na naukę, który tracisz w kiosku i pieniędzy na dojazdy do dużego miasta? Myślisz że dokonasz tego nim twoje ciało pokryje ziemia?

Uśmiech zgorzknienia rozświetlił jego lico.

— Tak kurwa, po co mi marzenia? Wypierdol je przez okno.

Chwycił szybę leżącą niedaleko i zbił ją potężnym uderzeniem pięści. Czerwone ślady pojawiły się na jego ręce. Mimo tej rany nie wyrażał bólu fizycznego..

— Mogę kontynuować?

— TAK! - wrzasnął.

— Jak miała na imię twoja siostra?

— Skąd ty kurwa wiesz że… Ania.

— Czy prawdą jest że opowiadała ci o swoim przyjacielu, który umie latać i przynosi dziwne skórzane lalki, jednak nigdy ich nie zostawia u was w domu?

— O nie… proszę, nie idź tą drogą.

— Czy prawdą jest że jej w to nie wierzyłeś?

— Proszę, PRZESTAŃ!

— Czy w noc jej zniknięcia widziałeś rower latający na tle księżyca na którym był jakiś mężczyzna i twoja siostra?

Niewannowski padł na kolana, prosto w stertę rozkładającego się mięsa. Jego wzrok był całkowicie pozbawiony życia.

— Czy to był powód wysyłania twoich zmyślonych historii do gazet?

To był już prawie ten stan kiedy umysł nie wytrzymuje natężenia psychicznego i powoduje omdlenie. Mięśnie drgały mu niczym podczas padaczki. Dałem mu chwile. Powoli zaczął dochodzić do siebie.

— Czyli zgadzasz się że to była całkowicie TWOJA wina?

— Wygrałeś, zostanę tutaj - Jego głos emanował już tylko zobojętnieniem.

— Nie, jesteś gotowy. Wskaże ci drogę, jednak nie dlatego że cię lubię, ale dlatego że twoje przeznaczenie cię wzywa.

Pokazałem mu kierunek w którym znajdzie ogień. Wstał niemrawo i zaczął dreptać w tam tamtą stronę.

— NIECH TEN OGIEŃ STANIE SIĘ SENSEM TWOJEGO ISTNIENIA!

Właściwie okłamałem Niewannowskiego. Ile z tego było kłamstwem? Sam już nie wiem, tak dawno to było. Dlaczego to zrobiłem? Dla rozrywki, która jest tu rzadka.

Łza Niewanowskiego spłynęła po policzku skórzanej lalki.


Rozdział 5: Martwy Piksel


Początkowo był kamieniem. Następnie krzakiem, potem słupem. Jednak gdy zbliżył się jeszcze, wiedział już doskonale kim jest. To w jaki sposób jego wola ujarzmiała rzeczywistość, zmuszając ją do przybrania konkretnych, łatwych do zdefiniowania ram, nie pozostawiało wątpliwości. Miałem do czynienia ze sztywną świadomością. Posiadającą konkretne ciało, ducha i cel.

W pierwszej chwili chciałem się wymknąć korzystając z tego, że jego potężna moc konkretyzacji pojęć nieostrych czyni go ślepym na nieskończenie wiele dróg i poziomów egzystencji. Wtem dostrzegłem coś niespodziewanego – wyraźne falowanie na granicy jego konkretyzacji. Ciało pozostawało w pełni stabilne lecz jego duch… on był bliski rozpadu. Wola i cel, które nim kierowały zostały poważnie zachwiane i znajdował się na granicy. Wystarczyło go tylko pchnąć we właściwą stronę.

Z drugiej strony to wciąż była sztywna świadomość. Niegdyś ich nie doceniłem i w wyniku swej arogancji zostałem zesłanym tam gdzie wpływam na wszystko lecz wszystko jest niczym. Ale dostać choć jedną jawiło mi się jako doskonała zemsta. Do dziś tak mi się jawi.

Nim podjąłem decyzję stoczyłem walkę z samym sobą, w wyniku której zniknęły co najmniej 4 słabsze warianty. W końcu doszliśmy do porozumienia i zdecydowałem się ujawnić.

— Witaj podróżniku, dokąd zmierzasz? – rzuciłem we wszystkich potencjalnych językach, korzystając z każdej potencjalnej formy komunikacji.

Skuteczny okazał się język polski, przekazywany przez drgania powietrza. Ta kombinacja wywołała bowiem reakcje ze strony sztywnej świadomości. Rozejrzała się wokół krzycząc:

— Kim jesteś!? Pokaż się!

Moc tego pytania sprawiła, że zechciałem się zakopać głęboko w nieładzie. Nawet dziś, po tym wszystkim, niełatwo mi znieść tę ich nieznośną, często nieświadomą tendencję do nadawania nazw i systematyzowania wszystkiego. Wtedy zaś kontynuowanie moich działań kosztowało istnienia kolejnych słabych wersji.

Po uporaniu się z wewnętrznym buntem, odparłem:

— Kimś kogo zwykłe ograniczenia nie obowiązują.

— Tutaj można to powiedzieć o każdym – odrzekł beznamiętnie, odwracając się w stronę mojego głosu i wytężając wzrok.

Poczułem jak jego wola mnie pochwytuje i ugniata do przystępnej dla siebie formy. Formy logicznej i uporządkowanej, która da się opisać i pojąć. Z godnością przyjąłem ten olbrzymi ból gdy byłem nieprzyjemnie ściskany z innymi wersjami jednocześnie zabijając te, które chciały spróbować ucieczki.

Na marginesie, było to ryzykowne. Wiesz czemu? Prawie. Ponieważ będąc złapanym przez sztywną świadomość nie da się tych słabych wersji odrzucić w niebyt. Są z tobą aż do końca. I w każdej chwili mogą odżyć i się zemścić. Zgadza się, oni mają tak cały czas. I właśnie to chciałem wykorzystać.

Jednak w tamtym momencie to on miał przewagę. Kiedy na nowo uczyłem się myśleć, on oplatał mnie swoimi niewygodnymi kaftanami logiki coraz ciaśniej. W końcu gdy przetworzył mnie w stopniu, który uznał za wystarczający, powiedział:

— To ty? – w jego głosie pobrzmiała drwina – Jesteś latającą kropeczką? Wyglądasz jak martwy piksel.

Tak właśnie dowiedziałem się kim jestem. W moich mozolnie rodzących się procesach myślowych, przebrnęła pierwsza – „Jeśli to on wygra będę musiał zrobić wszystko by zaczął postrzegać mnie inaczej.”

Dlaczego? A co byś czuł rozmawiając z lewitującą, trójwymiarową kropką? No, właśnie.

W końcu udało mi się zebrać na tyle by udzielić odpowiedzi:

— Tylko w tej chwili. Nie mam ograniczeń – co w tamtym momencie było oczywistym dla mnie kłamstwem – I mogę pomóc ci osiągnąć ten sam stan, jeśli tylko chcesz.

— Brzmi tak wspaniale jak darmowa kiełbasa. Śmierdzi jadem na kilometr.

— Rozumiem twoje wątpliwości – co akurat było prawdą, nie liczyłem, że się na to złapie – Czego, więc szukasz wśród wyrzutków szarej rzeczywistości?

— Zawsze mówisz jak biblista skrzyżowany z poetą?

Natychmiast skorygowałem swoją mowę, wskrzeszając kilka wersji przy jednoczesny zabójstwie innych:

— Wybacz, rzadko ktoś chce ze mną rozmawiać.

— Co ty nie powiesz. A co tutaj nie jest dziwne?

Jego odpowiedź spowodowała u mnie wewnętrzny zamęt. Gdyby bitwa się zakończyła, zwycięzcy będący mną zadali pytanie:

— Dobrze się czujesz?

— Wybacz. Coś mi się przesłyszało – ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym naciskiem

— Także czy mógłbym ci jakoś pomóc?

— To zależy. Masz ognia?

Po tych słowach wyciągnął z kieszeni niezwykły przedmiot, od widoku którego w mym umyśle rozegrał się istny armagedon. Nieliczni, którzy przetrwali od razu wiedzieli co to jest – czysty potencjał, zamknięty wewnątrz skonkretyzowanego pojemnika.

Nie miałem wyboru. W przyspieszonym tempie musiałem się odrodzić i zmodyfikować swoje zamiary. Przyznaję, rezultaty mogły być lepsze, ale musiałem grać dostępnymi kartami.

— A co, masz jakiś problem z jego zdobyciem? – odrzekłem siląc się na obojętność. Co wyszło mi doskonale zważywszy, że wówczas nie potrafiłem intonować emocji .

— Żartujesz sobie!? – Wykrzyknął gniewnie mój rozmówca, ewidentnie wiedząc jak nacechować emocjonalnie głos – Próbuję go dostać odkąd tu jestem! Nie śmiej się, sam też nie wiesz!

— Spokojnie – tym razem zwycięzcy będący mną wiedzieli jak zareagować na dziwny wybuch, więc obyło się bez ofiar – Nie śmieję się. Ani nie kpie sobie z ciebie. Ogień jest na wyciągniecie ręki. Musisz się tylko w skupieniu rozejrzeć dookoła.

— Ostatnie ni… Nieważne. Jak to rozejrzeć? – odparł spokojniej, choć cały czas był zły – Przecież to pustkowie. Szare, zadymione zadupie.

— Tak myślisz?

— Poważnie? Sam mam zrozumieć o czym bredzisz? To strasznie cliche … W sumie racja. Mogę stracić trochę czasu nim znów dołączę do cieni snujących się bez celu.

Rozpoczął powolny obrót, a ja poczułem jak potencjał wokół mnie zaczyna się przemieszczać i przybierać konkretne kształty. Uczucie było nawet miłe, nurty które tworzył podczas ruchu przyjemnie rozmywały moją zesztywniałą formę.

W końcu jednak proces się zakończył, a sztywna świadomość gwałtownie się zatrzymała:

— Jak to? – w jego głosie pobrzmiało niedowierzanie – Czy na szczycie tej konstrukcji w oddali naprawdę migocze ogień? Skąd się tam wzięła, przecież bym ją zauważył.

— A może po prostu nie patrzyłeś jak trzeba? - „Na przykład nie skupiając na tym swojej woli” dodałem w myślach co wywołało małą rewolucję wewnątrz mej świadomości. Był to pierwszy raz w mym hipotetycznym istnieniu gdy jednocześnie wyemitowałem dwa komunikaty - jawny i ukryty dla odbiorcy.

Kiedy wszystkie głowy spadły, a wygrani usunęli szubienice, ponownie skupiłem swoją uwagę.
Sztywna świadomość posłała mi nieprzyjemne spojrzenie, a następnie ruszyła w stronę stworzonej przez siebie konstrukcji.

Gdy dotarliśmy do jej stóp, byłem trochę zaskoczony. Kształt budowli zależał wyłącznie od jego woli, wiec można było się spodziewać prostego dostępu do ognia. On tymczasem stworzył coś zupełnie przeciwnego.

Przypominało to skrzyżowanie świątyni z bazą militarną, wysoką na kilkaset metrów. Co więcej, przez pierwsze 20 metrów wzwyż była to jedynie pionowa ściana, miejscami znaczona półokrągłymi wgłębieniami.

Najwyraźniej nie był to celowy zabieg, gdyż po obejrzeniu jej, podróżnik zapytał nerwowo:

— I jak tam niby mam wejść? Nie ma tu żadnych drzwi, ślepy jesteś!? Nie odpowiadaj…

Wszystkie dotychczas odbyte w mojej głowie bitwy sprawiły, że dominujący nauczyli się już nie reagować na takie pytania. Dopóki sztywna świadomość miotała się wokół budynku próbując znaleźć rozwiązanie stworzonego przez siebie problemu, ja poddałem się wewnętrznej debacie, którą ty nazwałbyś rozważaniami.

W jej wyniku ustaliłem, że obecna sytuacja jest dla mnie dość dobra. Szybki dotarcie do ognia mogłoby zaprzepaścić moją szansę by wywrzeć pożądany wpływ, bowiem łatwy sukces rodzi dobre emocje. Ja zaś potrzebowałem rezygnacji i lęku, który rozbija spójność sztywnych świadomości. A problemy ułatwiały ich wydobycie.

Tak czy owak, wyjątkowo dla mnie, te dywagacje zakończyły się brakiem ofiar i wzmocnieniem moich silnych części. Dlatego pewnie przysunąłem się do źródła od którego nadal silnie emanowała wola, a jej ciężar ścisnął mnie jeszcze bardziej. Jednak wzmocniony rozważaniami, wytrzymałem to i powiedziałem:

— Czemu tak bardzo chcesz dostać się do ognia?

— Bo tylko zapalając papierosa mogę się dostać do swojego świata.

— A czemu tak bardzo chcesz tam wrócić?

— Bo tam wszystko ma sens, panują stałe zasady. A tutaj…

— A tutaj jest dokładnie tak samo – przerwałem mu

— Chyba nigdy nie byłeś na Ziemi, skoro tak mówisz.

— Byłem i właśnie dlatego tak mówię. – wewnątrz mej świadomości wszystkie silne wersje zebrały się razem by wyprowadzić pierwszy atak – Mówisz, że zasady są stałe. A co to znaczy?

— Są pewne niezmienne prawa. Czas płynie, jak upuszczę jabłko to spadnie, sfinks stoi w Egipcie i nie gada i tak dalej.

— A tu tak nie jest? W sensie – czy jak trafiłeś gdziekolwiek to czy te wszystkie miejsca nie miały swoich ustalonych, niezmiennych praw?

— Ale wszędzie były inne. W jednym miejscu był cmentarz pełen umarlaków do upilnowania, gdzie indziej martwi nie biegali za to musiałem dosłownie zmierzyć się z sobą. Ej, to nie jest miejsce na takie komentarze!

— A u ciebie tak nie jest? Czas płynie inaczej na Ziemi, a inaczej przy czarnej dziurze. U ciebie pada deszcz, a gdzie indziej szkło. Przyspieszenie grawitacyjne ziemskie różni się minimalnie w zależności od tego gdzie się znajdujesz. Twój świat jest pełen różnych zasad, zależnych od tego gdzie jesteś. Ty zaś bierzesz zbiór opisujący lokalne warunki i nazywasz wszędzie obowiązującą stałą bo skala nie pozwala Ci zauważyć błędności tego przekonania. Tu po prostu widać to lepiej.

— U mnie przynajmniej ktoś próbuje to uporządkować.

— A tu nie? Skąd wiesz, że ogień jest kluczem do ucieczki?

— Powiedział mi o tym ktoś… nawet nie najgorszy. Wyglądał trochę jak postać ze starej gry – Soda Popiński.

— Czyli jednak ktoś próbuje tu porządkować zasady. Także gdzie jest niby różnica, która czyni twój świat lepszym od tego?

Sztywna świadomość zamilkła i obróciła się do ściany bez słowa po czym zaczęła ją uciskać dłonią, przesuwając się powoli w bok.

Już miałem się szykować do kolejnego uderzenia, gdy nagle powiedział:

— Naprawdę tak myślisz? To głupie… Ale masz racje. Skoro on był jak z gry, warto spróbować.

Następnie wszedł do półokrągłej wypustki w ścianie i podskoczył. Po czym wystrzelił w górę jakby nagle znalazł się w najszybszej windzie świata. Parę sekund później znajdował się już na położonym wysoko tarasie.

Ja zaś jego oddalenie przyjąłem z ulgą. Moje wersje odsunęły się od siebie, poczułem przyjemne rozprzężenie. I wielką niechęć by powracać do tego uciążliwego gorsetu konkretyzacji. I wtedy odżyły moje słabsze wersje pragnące ucieczki. Powstały masowo i uderzyły znienacka. Ich siły były przytłaczające i prawie wygrały. Prawie. Ostatecznie bowiem, silni wzmocnieni skutecznym atakiem na sztywną świadomość, zgrupowali się i posłali słabych z powrotem do grobów.

Nie czekając na ich kolejne przebudzenie natychmiast ruszyłem w ślady podróżnika by przypuścić następne uderzenie.

I co sądzisz chłopcze? Dobrze to rozegrałem? No tak, wiedząc gdzie jestem łatwo wydać taką opinię. Ale zastanów się mocniej, uzasadnij. Tak wciąż realizował swój cel – dostać ogień. Zastanów się jednak czego naprawdę ja chciałem. Odciągnąć go od ognia? No właśnie.

Kiedy dotarłem na górę nie było tam już sztywnej świadomości. Ani niczego innego poza drzwiami prowadzącymi do wnętrza budowli. Tam też się skierowałem.

Środek konstrukcji nie odstawał od zewnętrznej elewacji. Z jednej strony wykonany był z betonu, a podłogę pokryto metalowymi płytami, schody oznaczono lampkami, a na krawędziach wymalowano pasy ostrzegawcze. Z drugiej jednak pomieszczenie było przesadnie monumentalne, a do tego pełne niepraktycznie rozmieszczonych podwyższeń, w tym niektórych pozbawionych sensownego dostępu.

Podróżnik zdecydowanie utrudniał sobie zadnie, jednak muszę przyznać, że wystrój mi się podobał. I napawał optymizmem co do powodzenia dalszych moich działań.

Odnalezienie sztywnej świadomości nie stanowiło do dużego problemu, gdyż mogłem kierować się rosnącym naciskiem jego woli. W końcu, po przemierzeniu kilku pomieszczeń, odnalazłem go uderzającego bezradnie w półprzeźroczystą barierę, która blokowała mu przejście.

Wszystkie żywe w mojej głowie wersje były zwarte i gotowe do działania, także od razu przystąpiłem do drugiego szturmu, mówiąc:

— Widzę, że wciąż bardzo chcesz dostać się do ognia.

— Oczywiście. Mówiłem, że tędy nie przejdziemy – kopnął z rezygnacją barierę

— Dlaczego? – zapytałem, licząc, że pierwsza część była skierowana do mnie

— Jak to dlaczego?

— Przecież ustaliliśmy, że jeśli chodzi o zasady i ich porządkowanie to nie ma różnicy między tym lub tamtym światem. Także, dlaczego dalej chcesz tam trafić?

— Zasady to nie wszystko. Są też inne… rzeczy, sprawy.

Po tych słowach wyszedł z pomieszczenia, ale moje wersje jednogłośnie zgodziły się, że nie mogę dać mu się wymknąć. Dogoniłem go i zapytałem:

— Jakie rzeczy, moja droga?

— Mój drogi, jeśli już.

— Słucham?

— Jestem mężczyzną, czyli powinieneś użyć rodzaju męskiego. Ty zaś użyłeś żeńskiego.

— Wybacz, średnio rozróżniam płcie. Nigdy nie zwracałem uwagi na takie szczegóły anatomii - odparłem, a wersje odpowiadające za pomyłkę dobrowolnie poddały się degradacji w hierarchii decyzyjnej, zaś właściwi następcy skorygowali ten błąd – W każdym razie, jakie inne rzeczy miałeś na myśli?

— Rodzina, przyjaciele, znajomi. Oni tam są, nie mogę ich porzucić.

— Rozumiem. A co dokładnie znaczy, że ktoś jest twoim znajomym?

— Widzę do czego zmierzasz. Owszem, spotkałem tu takich, których mogę uznać za znajomych. W przyszłości być może mogliby zostać przyjaciółmi – Popiński był naprawdę w porządku. – Po tych słowach, niespodziewanie się zaśmiał – Ty się nie liczysz. Przyczepiłeś się i nie mogę się ciebie pozbyć. Ale fakt, dobry miałeś pomysł z tą windą.

— Czyli…

— Tak, to też jest jak w moim świecie. Ale rodziny nic mi tutaj nie zastąpi.

— Naprawdę? A czy mógłbyś mi powiedzieć czy moja definicja rodziny jest poprawna?

— Słucham.

— Rodzina to ludzie powiązani więziami krwi. Ale czy tacy ludzie, zabijający się nawzajem naprawdę nią są?

— Niezbyt przypomina to definicję. Jak coś jest zbędne to tylko szkodzi, więc przestań owijać w bawełnę.

— Mam na myśli to, że rodzina na poziomie emocjonalnym oznacza ludzi, którzy zawsze są gotowi udzielić sobie wsparcia gdy naprawdę jest taka potrzeba. Którzy potrafią lub chociaż będą nieustanie próbować się zrozumieć. Którym nie są straszne poświęcenia dla siebie nawzajem.

— Czyli w skrócie – kochają się. Niezła definicja, nadałaby się do świątecznego programu dla dzieci.

— I co, nie spotkałeś tutaj nikogo takiego?

— Były takie fajne stworki… Ale co, to – przesłuchanie? Zresztą, mam własną rodzinę i nie mogę jej porzucić.

— Nie sugeruje tego. Jednak chyba w twoim świcie zdarzały się sytuacje kiedy ktoś zakładał nową rodzinę , gdy został rozdzielony na dobre z inną w wyniku trudnych okoliczności. Wojny, katastrofy naturalnej, śmierci.

— To nie jest taka sytuacja. Koniec dyskusji.

W mojej głowie powstało małe zamieszanie. Atak udał się tylko po części. Rozgorzała zawzięta dyskusja, która możliwe zakończyłaby się bijatyką i powstaniem umarłych, gdyby nie niezwykłe uczucie. Uczucie, większej swobody, lekkości. Jego wola osłabła, a ja zyskałem przestrzeń do działania.

Zwaśnione strony szybko zawarły porozumienie, odsuwając niepotrzebny konflikt. Potrzeba było szybkich i pewnych decyzji.

Pozwolę sobie na małą dygresje mój drogi, gdyż jest to niezwykle istotny dla mnie moment. Wręcz przełomowy. Domyślasz się czemu? Bowiem wtedy po raz pierwszy zacząłem nazywać różne wersje w mej głowie – moimi stronami. Słabszymi i mocniejszymi. Robię tak do dziś. Ale wróćmy do naszej historii.

Miałem już wyprowadzić końcowy cios by rozbić jego wolę gdy nagle po korytarzu, echem odbił się donośny krzyk. Z przyległych pomieszczeń wybiegły najrozmaitszej maści stwory. Część wyglądała niczym demony, inne były po prostu wielkimi gałkami ocznymi na nogach. Pozostali budową przypominali podróżnika, jednak posiadali broń, ciężkie, kolorowe pancerze, a cześć miała dwie, duże, dziwne i na oko niepraktyczne, półkule.

I z czego się śmiejesz, myślisz, że teraz nie wiem co to było? Wciąż sądzę, że są strasznie niepraktyczne, zwłaszcza podczas walki. Mogę kontynuować czy chcesz jeszcze coś dodać?

Choć zrodziły się w jego umyśle, podróżnik zdawał się być zaskoczony. Lecz nie spanikował. Gwałtownie obrócił twarz w stronę jednego z pomieszczeń i krzyknął:

— Masz dobre oko. Ciekawe tylko czy dam radę to unieść.

Sekundę później wyskoczył z powrotem na korytarz, dzierżąc w rękach coś co przypominało skrzyżowanie shotgana z lampa lawową. Następnie, bez chwili wahania wycelował w jednego ze zbliżających się stworów i wystrzelił. Z trafionej bestii wydobył się pojedynczy czerwony rozbryzg, następnie zwaliła się bezwładnie na ziemię i po paru sekundach zniknęła.

Wszystkie zdolne do mowy stworzenia zaczęły jednocześnie krzyczeć i wymachiwać odnóżami, przy czym gałki oczne zaczęły systematycznie mrugać.

Sztywna świadomość uśmiechnął się po nosem i rzekł:

— To ma mnie wystraszyć? Dajcie mi przejść i tyle.

Stwory jednak nie reagowały, a gdy ruszył w ich stronę zebrały się razem i zintensyfikowały swoje działania. Wówczas podróżnik powiedział:

— Naprawdę tak myślisz? Ech… Racja, nie ma innej drogi. Wybaczcie.

Następnie rozgorzała prawdziwa bitwa. Stwory padały jedne za drugim, a podróżnik ganiał się z nimi po całym kompleksie, który niespodziewanie wypełnił się wszelkiego rodzaju broniami, skrzynkami z amunicją, a także puszkami napojów energetycznych. Zastosowanie tych ostatnich było dla mnie niejasne dopóki podobna do sztywnej świadomości istota, nie uderzyła go kolbą swojego karabinu. Kiedy nachylała się do jego głowy ten szybko opróżnił puszkę i kilkoma ciosami powalił domniemanego napastnika.

W końcu wystrzelił w ostatniego ze stworów, który zdążył jedynie wykrzyczeć:

— Prooooooooooooooooo!

Następnie w budynku było słychać jedynie sapiącego podróżnika.

Ja zaś byłem wręcz wniebowzięty pokazem. Moje strony potrzebowały jedynie krótkiej narady bym wiedział co robić.

Swoja drogą to właśnie doskonały przykład jak drobne szczegóły kształtują historię. Wiesz czemu? Widzisz, gdyby tylko podróżnik przyjrzał się mrugnięciom gałkowatych potworów mógłby dostrzec w nich wzór. Może jakiś kod? Albo wiadomość w alfabecie morsa: „To zła ścieżka. Odrzuć te zaburzenia toku myślenia”. Albo gdyby w korytarzu nie było takiego pogłosu mógłby zorientować się, że ryki to tak naprawdę zmieszane prośby, o krótką rozmowę.

Być może gdyby tak nie pochłonęła go walka zauważyłby, że posiadające broń stwory, nigdy nie wystrzeliły z niej w jego kierunku. W końcu – gdyby miał moje doświadczenia, dostrzegłby w tym znajomy schemat walki słabych wersji z silnymi.

Ale to się w tej opowieści nie stało. Także pozwól, że powiem ci co zaszło potem.

Mając gotowy plan działania podszedłem do sztywnej świadomości, który właśnie kończył mówić:

— Naprawdę, wszystko działo się tak szybko, że bez ciebie bym nie ogarnął. Wielkie dzięki.

— Piękna robota – powiedziałem – Czym zajmujesz się na co dzień? Jesteś jakimś komandosem?

— Nie. Pracuję w kiosku.

— Z takimi zdolnościami? Przecież właśnie odstawiłeś tu wielokrotny parkur, połączony z biegiem z bronią i celowaniem w ułamku sekundy.

— Praca jak praca, a na chleb trzeba zarobić. Zresztą u siebie pewnie bym tak nie mógł.

— Gdyby tutaj było u ciebie to mógłbyś.

— To raczej kiepska konstrukcja zdania, ale widzę co sugerujesz. Od początku naszej znajomości. W wielu kwestiach masz rację, jednak mówiłem już – nie mogę porzucić rodziny.

— To twój odbiór. Ja tylko szukam logiki w tym co robisz.

— Wierz mi, jest tam.

— Jeśli sam w to wierzysz, to oczywiście. Twoja wola.

— Na dziś starczy mi filozoficznych rozważań. Jak dostać się do ognia?

— Próbowałeś użyć tamtej olbrzymiej windy, na końcu głównego holu?

— Jakiej…?

Podróżnik pokręcił głową i uszył w stronę wskazanego przeze mnie podestu. Następnie wcisnął guzik na panelu kontrolnym i ruszyliśmy w górę.

Podczas jazdy czułem wielką dumę. Bez przerwy wyczuwałem falowania woli nie tak już sztywnej świadomości. Jeszcze się nie ugiął, ale walka wciąż trwała.

W końcu dotarliśmy na szczyt. Zewsząd otaczała nas szara, zadymiona pustka, a na dachu nie było nic. Oprócz płonącego na samym jego środku ognia. Płomień był nieregularny, w jednej chwili przypominał tlącą się zapałkę by następnie przerodzić się w słup ognia sięgający kilometry wzwyż. W jego migotaniu nie dało się dostrzec żadnego porządku czy schematu.

Podróżnik przypatrywał mu się przez chwilę, w jego oczach dostrzegłem nawet łzy, ale nie byłem pewien czy to wzruszenie czy też łzawiły mu w skutek wpatrywania się wprost w jasny płomień.
Przez krótką chwilę zastanawiałem się czy nie dodać jeszcze czegoś by zwiększyć szanse na realizację moich zamierzeń. W końcu on powoli ruszył w stronę ognia, ja zaś podjąłem decyzję by nic już nie dodawać i usadowiłem się na skraju dachu.

Co było dalej i jak to się skończyło, z pewnością dobrze wiesz.

Dla mnie bez wątpienia możliwie najgorzej, ale jak miałoby być inaczej skoro jestem słabymi wersjami zepchniętymi w otchłań?

I tyle. Czego jeszcze chcesz? Dałem ci co mogłem.

Wydajesz się trochę rozczarowany, czemu? Jak mówiłem mamy zbieżne interesy. Też zależy mi na zmianie sytuacji, z oczywistych względów.

Tak, właśnie ta opowieść jest kluczem. A ponieważ widzę, że nie wiesz czemu, powiem wprost – bo trzeba liczyć, że w końcu jej zakończenie będzie inne.


Zakończenie


Niewannowski stał nieruchomo, a jego twarz jaśniała, rozświetlana potężnym płomieniem płonącym przed nim. Z kolei za nim ciągnął się jego długi cień, aż do krawędzi dachu gdzie unosił się enigmatyczny martwy piksel.

Szymon sięgnął po paczkę papierosów i wyciągnął klucz. Niczym rycerz prezentujący swą broń przed pojedynkiem ze straszną bestią, wysunął go do przodu w ręce. Tak, że znajdował się w połowie odległości miedzy słupem ognia, a naszym bohaterem. Wystarczył jeden krok by ostrze zanurzyło się we wnętrznościach bestii, tak usilnie ściganej przez dzielnego podróżnika, a przeznaczenie się wypełniło i historia dobiegła końca.

Napięcie gęstniało, martwy piksel zaczął nieregularnie podnosić się i opadać i nawet obecna wokół mgła zgęstniał tak jakby chciała zagarnąć cale widowisko dla siebie. I w końcu Niewannowski opuścił rękę, a ogień przygasł, zmieniając się w wątły płomyczek z trudem rozświetlający otoczenie.

Szymon wpatrywał się w niego, a na jego twarzy zatańczyły cienie. W końcu zaczerpnął powietrza i powiedział:

— A więc to nasz cel. Cała nasz wędrówka, przeżycia, wszystko. Sprowadza się właśnie do tego.

— Chyba nie zamierzasz raczyć mnie teraz przemyśleniami rodem z filmu o super-bohaterach? – odparł towarzysz zagnieżdżony w jego umyśle.

— Daj spokój. Dobrze wiemy, że czegokolwiek by nie powiedzieć i tak będzie brzmieć patetycznie. Ale po tym wszystkim co przeszliśmy, musisz przyznać, że to podniosła chwila.

— Racja. Ale nie dlatego wciąż tu stoimy, prawda? – zauważył bystrze bezcielesny kompan

— Prawda – Niewannowski odwrócił się w stronę zamglonych pustkowi, a wiatr jakby wyczuwając nastrój, zaczął targać mu włosy – Musze przyznać, że droga była ciekawa.

— Parę razy było niebezpiecznie. Pamiętasz zombiaki? Stwory wewnątrz wieży?

— Czy naprawdę nam zagrażały? Nie wiem jak szło Tobie, ale ja umarlaków kosiłem jak zboże.

— Też dawałem rade. Ale kto nam zagwarantuje, że to nie wpływ tego miejsca? Jakiegoś dziwactwa.

— Tak, tego miejsca. A co nas czeka tam? – Niewanowski zerknął na wątły płomyczek

— Praca w kiosku. Jakieś opowiadania. Wizyta w psychiatryku jak wykryją u Ciebie rozdwojenie jaźni.

— Bardzo śmieszne.

— Ej, jestem poważny! I rozumiem o co Ci chodzi. Ale co z naszymi bliskimi?

— Wiem. Właśnie to mnie gryzie.

— Tak czy owak nie ma odwrotu. Musimy dokonać wyboru co poświęcamy.

Ogień za plecami Niewannowskiego niespodziewanie wystrzelił w górę, przeradzając się w piekielny filar. Wściekle czerwone płomienie skakały niespokojnie, wyciągając swoje języki w stronę Szymona, chybiając celu o ledwie parę centymetrów. Ponadto jego blask odbijał się od krążącej wokół mgły tak, że całe pustkowia pochłonęła wszechogarniająca jasność.

Jedyne co można było dostrzec to szaleńczo podskakującego czarnego, martwego piksela i bohatera intensywnie wpatrującego się w oszalały żywioł.

W końcu Niewanowski podniósł rękę, w której cały czas trzymał papieros i powoli schował go do paczki, którą następnie zamknął.

Po czym odwrócił się w stronę pustkowi i powiedział:

— W takich chwilach wypadałoby coś powiedzieć. Coś co będą mogli przekazywać w opowieściach dzieciom.

— Dzieciom? – odparł poważnie eteryczny towarzysz – W takim razie musi to być coś krótkiego. I najlepiej edukacyjnego. No i bez zbędnego patosu.

— Okey.

Szymon zbroił krok do przodu, uniósł w ręce paczkę papierosów, zamachnął się, po czym cisnął ją za siebie, wprost w paszczę płomienistego demona, z okrzykiem:

— Rzucam palenie!

Płomienisty słup pochłonął swą ofiarę, za którą odwdzięczył się wydobywającym się z niego wnętrza dymem. Dymem, który oplótł Niewannowskiego, następnie martwy piksel, potem wieżę, pustkowia i wciąż parł dalej. Ciemny, duszący gaz dotarł do sfinksa, który po raz pierwszy i ostatni uniósł swą brew w zdziwieniu. Następnie dosięgnął obrzeży cmentarza, gdzie powitały go radosne okrzyki nieumarłych i triumfujący ryk ich guru, a także zamyślone spojrzenie ich było strażnika, który bezwiednie rzucił wierny karabin na ziemię. Dym parł dalej i w końcu dotarł do samotnego ringu na pustyni. Niezrównany bokser wytrwale usiłował się z nim pojedynkować aż do samego końca jednak nie powstrzymało to dalszego pochodu. Trwał on tak długo aż w końcu ciemny, gryzący dym pochłonął całą keterownię.

Po czym się przerzedził. Gdy to nastąpiło Niewannowski zorientował się, że stoi na głównym skrzyżowaniu w swoim mieście. Sekundę później usłyszał gwałtowny pisk setek opon. To go oprzytomniło i zaczął zastanawiać się czy lepiej uciekać czy też tłumaczyć się jak spowodował olbrzymi karambol.

Nagle dotarł do niego dźwięk siedmiu trąb i już wiedział, że to nie z jego powodu wszyscy stanęli. Dostrzegły Ketery, które teraz dęły na cześć swego wybawcy. Następnie zauważył cztery anomalne konie bijące kopytami o asfalt. Już wkrótce świat wokół miał pogrążyć się w głodzie, wojnie, chorobie i śmierci.

Jednak bohatera to nie obchodziło. Przynajmniej w najbliższym czasie. Na ten moment marzył jedynie o porządnym napoju energetycznym i prysznicu ponieważ cały przesiąkł zapachem dymu papierosowego. Potem zaś po raz pierwszy, wyśle do redaktora Super Ciekawego Pisemka, prawdziwą historie o zjawiskach paranormalnych. Tym lepszą, że teraz mógł liczyć na dodatkową opinię przy pisaniu.

Zadowolony z tych planów Niewannowski ruszył przez tłum oniemiałych ludzi. Gdzieniegdzie dostrzegł tez nadjeżdżające wozy opancerzone, na których wymalowano charakterystyczne logo z trzema strzałkami. Jednak w ogarniającym wszystko chaosie mógł spokojnie i bez problemów przeć naprzód.

I ja tam byłem, na krewi i pożogę patrzyłem, a com widział i słyszał w opowieści ułożyłem.


Epilog


Zupa, którą mi podali po skończeniu opowieści była nadzwyczaj dobra. Zapewne jakaś puszka sprzed upadku, co znaczy, że historia przypadła słuchaczom do gustu. Tak, zawód bajarza w tych czasach był bardzo opłacalny, ludzie pragnęli oderwania od szarej, niepewnej i morderczej rzeczywistości jak nigdy dotąd.

Zadowolony z sukcesu podnosiłem do ust kolejną łyżkę, gdy nagle dosiadł się do mnie nieznajomy mężczyzna. Sądząc po siwiźnie pojawiającej się wśród czarnych włosów jak i na gęstej brodzie, worach pod oczami i pewnym zmęczeniu widocznym w ruchach był nieco ponad czterdziestkę. Czyli dość sporo jak na obecne warunki. Nosił stary, niegdyś elegancki, a dziś poszarpany i wielokrotnie poplamiony, płaszcz.

— Wspaniała opowieść – powiedział bez przywitania

— Dziękuję – odparłem, przyzwyczajony, że część słuchaczy lubi zamienić ze mną parę słów po występnie – Uprzedzam jednak, że nie tłumaczę swoich dzieł. Wie pan – sztuka.

— Rozumiem – odrzekł, obserwując jak kontynuuję konsumpcję zupy z pogwałceniem zasad etykiety – Wydaje mi się, że już słyszałem podobną historię.

— Wiem, jakiś dzieciak ją podprowadził i opowiada jako własną – machnąłem ręką, omal nie wypuszczając łyżki – Mało mnie to obchodzi. Rynek duży, zmieścimy się obaj.

— Cieszy mnie to, zwłaszcza, że ten dzieciak to mój syn. Dwudziestoletni. I nie podprowadził panu tej historii.

— To skąd ja zna? Wątpię by mógł trafić na te źródła co ja.

— Wie pan, gdy nastąpił upadek miał ledwie 3 lata. Ale coś tam pamięta i zapragnął to przywrócić.

— Szlachetne, ale głupie. Częste połączenie.

— To samo mu mówiłem, ale nie chciał mnie słuchać. Tak czy owak najpierw szukał legendarnych strażników i podczas swych podróży trafił w końcu na jakąś lokalną anomalię przestrzenną.

— I gdzie go wysłała? Chyba nie do przeszłości?

— Nie, do słabych wersji piksela. Tego martwego z pana opowieści. Syn poprosił go o przywrócenie starego świata, a dostał tę historię z przykazaniem by ją szerzyć. I teraz mówi o tym gdzie się da. Liczy, że wywoła to jakaś anomalię, która wszystko naprawi. Ja sądzę, że co najwyżej odbierze klientów ludziom takim jak pan.

— Racja – zaśmiałem się – Z jakiegoś powodu to były słabsze wersje. Chyba, że miały w tym ukryty cel. Piksel był trudną postacią do oddania w opowieści. Wiele lat zajęło mi odkrycie jak działał wtedy jego umysł.

— A pro po. Skąd pan zna tak szczegółową wersję historii Niewanowskiego?

— W sporej mierze, z jego listu, reszta to moje prywatne badania. Ale uprzedzam prędzej wszyscy wyparujemy niż ktoś je zwinie.

— Nawet o tym nie myślałem. Zresztą obje wiemy, że prawie wszystko z tego to nieprawda, Niewannowski.

— No tak, wiedziałem, że w końcu to nadejdzie. W jaki sposób? Jakieś stare zdjęcie, wizja od anomalii? – westchnąłem z rezygnacją.- Zresztą nieważne. Mogę chociaż dokończyć zupę, nim przejdziemy do rzeczy?

— Spokojnie, nie zamierzam pana wydawać. Choć pewnie obecni tu ludzie z przyjemnością by pana rozszarpali, a mnie obsypali złotem. Lub tym co robi teraz za złoto.

— Hmm. Skąd u pana tak sympatia do mnie? – odparłem, jednocześnie przyspieszając ruchy łyżką by jak najszybciej skończyć zupę

— Bez przesady. Po prostu, na dobrą sprawę też odpowiadam za tą historię.

— Niemożliwe – z wrażenia aż upuściłem łyżkę do talerza, rozchlapując zupę – Tadeusz Leniuszek?

— We własnej osobie - mówiąc to wykonał coś w stylu teatralnego ukłonu tylko w wersji siedzącej

— Naprawdę mnie pan nie poznał?

Miałem wielka ochotę by mu przywalić, choćby z grzeczności. Zauważyłem, że jednak minęło sporo czasu. A w obecnej sytuacji lepiej nie było przyciągać uwagi innych, zwłaszcza bójką podczas której ktoś mógłby wykrzyczeć niewłaściwe nazwisko. Przekonany tymi argumentami, odparłem grzecznie:

— Wie pan, nasze ostatnie spotkanie było dość krótkie. I pamiętam je jak przez dym.

— Trafna uwaga – zaśmiał się – Byłem zaszczycony, że zostałem uwzględniony w pańskiej opowieści. Jak pan się dowiedział o mnie i mojej funkcji?

— Cóż, po upadku miałem trochę wolnego czasu, więc pogrzebałem w archiwach Fundacji. Swoją drogą – kto wymyślił tą idiotyczną nazwę? Super Ciekawe Pisemko. SCP. Szczyt geniuszu.

— Zdaje się, że jakiś stażysta z wydziału administracji. Albo miała to być dodatkowa kara. Tak czy owak z tej przyczyny tam wylądowałem.

— Z doświadczenia wynoszę, że zasłużenie.

— Ta, wtedy poszło o flecik manipulujący materią. Moja wina, że sąsiad głośno słuchał muzyki?

— Przyszedł mi pan opowiedzieć całe swoje życie? – odparłem zniecierpliwiony – Jeśli nie chce mnie pan wydawać to kończy się mi zupa, a więc i czas na rozmowę.

— Skąd, chwileczkę – schylił się do torby leżącej obok stołu, którą dopiero wtedy dostrzegłem – A z ciekawości – naprawdę ma pan drugiego siebie w głowie?

— Tak.

— Niesamowite – odkrzyknął z głową pod stołem – Nie widać po panu.

— Przez lata się zżyliśmy i rozumiemy w zasadzie bez słów. Jak stare małżeństwo.

— Czyli lepiej nie kręcić się obok podczas kłótni bo oberwiesz talerzem.

— Zaraz pan oberwie moim pustym talerzem jeśli trzyma mnie pan tylko ze względu na pogaduchy.

— W żadnym razie – z triumfującym uśmieszkiem postawił na stole butelkę whisky i dwie szklanki

— Noszę je ze sobą zawsze, właśnie na wypadek takiej okoliczności.

— Energetyk to to nie jest, ale nie odmówię. Tylko z jakiej okazji pijemy? Chyba nie spotkania po latach?

— Zmieniliśmy bieg historii. Koniec końców to coś wartego oblania.

— Racja – zaśmiałem się – Koniec końców.


KONIEC

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported