Król
ocena: +6+x

Ci, którzy mnie znają zapewne wiedzą, że w poszukiwaniu lepszego życia wyjechałem do pracy za granicą. Codziennie pracowałem na nocne zmiany, mieszkając samemu w miejscu, gdzie nie znałem ani języka, ani kultury ludzi mnie otaczających. Wszyscy jednak sprawiali wrażenie dobrych i uprzejmych.

Do czasu.

Moim jedynym wolnym dniem, czy raczej powinienem powiedzieć nocą, była niedziela. Codzienne pobudki około północy i spanie za dnia pozostawiają ślad w organiźmie, przez co budziłem się w dni wolne najpóźniej o szóstej rano, nie mogąc spać dalej. Tutaj życie zaczyna się po ósmej: wstaje słońce, otwierają się sklepy, ludzie idą do pracy. Nie chcąc przesiadywać w domu na youtubie i marnować czasu postanowiłem pozwiedzać okolicę.

O każdej innej porze dnia te same ulice i alejki były pełne ludzi. Śmiejące się dzieci czy rozmawiający dorośli. Szum rowerzystów i aut nieopodal. Jednak każdej niedzieli o szóstej rano byłem sam, gdzie żaden odgłos nie zagłuszał moich kroków. Nie spacerowałem, gwoli ścisłości, lecz biegałem.

Jogging był dla mnie bardzo przyjemny, a jak niedługo miało się okazać, również potrzebny.

Bardzo rzadko kogoś spotykałem: czasami biegacza jak ja, czasami kogoś z psem na spacerze czy kogoś pracującego na jeszcze bardziej nieludzkie godziny, niż ja. Jak już wspominałem moje władanie językiem tego kraju ograniczało się do prostych zwrotów grzecznościowych, dlatego nasze kontakty ograniczały się do uśmiechu, skinienia głową i prostego powitania. Na początku byłem mile zaskoczony tym, jak przyjaźni i otwarci ludzie tu mieszkają.

Ale teraz wiem, jak naiwny byłem.

Niedzielne wyprawy odbywałem w przeróżne miejsca, ale zawsze wracałem jedną trasą, biegnącą zaraz obok kanału wodnego. Była tam drewniana ławka pod rozłożystą i starą wierzbą, tuż przy brzegu. Nie jestem znawcą drzew, ale lubiałem o niej myśleć "płacząca". Zmęczony po treningu siadałem na ławce, by odpocząć i podziwiać wschód słońca. Jak to często bywa w miastach, wodne ptactwo łączyło widok człowieka nad brzegiem z darmowym, wysoce kalorycznym jedzeniem, przez co wszelkiego rodzaju kaczki, rybitwy i łabędzie podpływały do mnie w oczekiwaniu na okruchy chleba.

Jeden z łabędzi szczególnie zwrócił moją uwagę.

Olbrzymi i dostojny, był ostoją spokoju w typowym dla zwierząt zamieszaniu. Zawsze podpływał do mnie ostatni, chociaż mógłbym przysiąc, że dostrzegał mnie przed pozostałymi. Zawsze jednak płynął powoli, pozwalając wyprzedzić się wszelkiej maści głośnemu pospólstwu przepychających się ptaków. Kiedy jednak dopływał do mnie, to wszyscy przed nim się rozstępowali, a on sam patrzył na mnie, obserwował. Wyraźnie czułem na sobie jego przenikliwe spojrzenie, jakby bardziej obchodziło go kim jestem i dlaczego wkroczyłem na jego włości niż to, czy mam jakieś kawałki chleba.

Zafascynowała mnie ta istota i była ona moim sekretem… do niedawna.

Szybko niedziele zmieniły się z okazji do treningu w odwiedziny Króla Łabędzi, jak go zuchwale ochrzciłem. Z początku byłem jedynie ciekawy, czy moje obserwacje były wynikiem rzeczywistych wydarzeń, czy też mojej wyobraźni, ale z każdą wizytą czułem coraz większą więź z tamtym miejscem i tamtą istotą. Uważałem Króla za świadome jestestwo, którego inteligencja i wewnętrzna siła były ukryte pod zwodniczą aparycją łabędzia. Podziwiałem go i chciałem znajdować się tuż obok niego cały czas, chłonąć jego piękno i napawać się dumą. Czasami wręcz czułem zazdrość, gdy za dnia widziałem inną osobę w tamtym miejscu.

Jak się miało okazać nie ja jedyny.

Nie wiem, kiedy dostrzegłem go pierwszy raz. Czy raczej kiedy zaczęła się seria spostrzeżeń i połączenie wątków. Gdy teraz o tym myślę wydaje mi się, jakby był tam cały czas… fakt faktem, pierwsze świadome wspomnienie o nim mam z jednego dnia, gdy wracałem ze swojego spotkania z Królem. Był to stary, zgarbiony mężczyzna, z siwą brodą i oczami schowanymi za zmarszczkami. Do teraz jednak mam wrażenie, że wpatrywały się we mnie z nienawiścią, chęcią destrukcji, złośliwą ciekawością. Zwróciłem na niego uwagę, gdyż w przeciwieństwie do innych osób, które spotkałem, nie odpowiedział na moje powitanie. Wyglądało to wręcz tak, jakby w ogóle mnie nie usłyszał, bez żadnej reakcji śledził za mną tym samym spojrzeniem, aż dopóki nie schowałem się za rogiem. Dopiero w domu, rozmyślając o tej sytuacji, zorientowałem się, że trzymał w ręku torebkę z chlebem.

Już wtedy powinienem był zrozumieć… nim będzie za późno.

Przyszłego tygodnia również go spotkałem, w niemal identycznych okolicznościach. Zgarbiony, siwy mężczyzna w brązowej, skórzanej kurtce i poplamionych, ciemnych spodniach. Sprawiał nieodparte wrażenie zaniedbanego staruszka, osoby popadającej w demencję czy też inne szaleństwo. Zastanowiłem się, jak wiele tygodni wcześniej mi się przyglądał, nim pierwszy raz zdałem sobie sprawę o jego obecności. Pomimo okoliczności sam przebieg spotkania był zupełnie inny. Był to pierwszy poranek po opadach śniegu, przez co postanowiłem… czy raczej pierwotnie chciałem… wrócić spacerem ze swojego miejsca. Staruszek przyglądał mi się tak, jak ostatnio, ale gdy szedłem tuż obok niego…

… upuścił woreczek i złapał mnie za łokieć. Jego chwyt był zaskakująco mocny i lodowaty, niczym jakiejś maszyny czy nieludzkiej istoty. Poczułem przeszywający ból i mimo woli jęknąłem. Wpatrywał mi się prosto w twarz, z tym samym wrogim zaciekawieniem co poprzednio. Kątem oka dostrzegłem, jak jego ręka w kieszeni porusza się i zareagowałem niemal błyskawicznie. Nie potrafiąc nawet krzyknąć ze strachu, jakąś nadludzką, prymitywną siłą wyrwałem się z uścisku i pobiegłem tak szybko, jak tylko potrafiłem.

Cały tydzień myślałem o tej sytuacji. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że ani przez chwilę nie pomyślałem, by staruszek potrzebował mojej pomocy czy po prostu był specyficzny. Każdy scenariusz w mojej głowie stawiał go na pozycji mordercy bądź okrutnika, a w najgorszym przypadku nierzeczywistego monstrum żądnego krwi. Jakby coś we mnie podpowiadało mi, że ten staruszek… czy czymkolwiek ta istota była… nie jest kimś, kogo powinienem spotykać samemu w środku nocy.

Albo kiedykolwiek.

Następnego tygodnia, pchany jakąś głupią ciekawością czy też może instynktowną obawą, udałem się jedynie na swoją ławkę. Może dlatego, że chciałem odwiedzić Króla bez ryzyka spotkania tego dziwnego starucha. Nie powinienem tam nigdy wracać, powinienem był zapomnieć o tym miejscu i w ostateczności jedynie kultywować uczucia pochodzące ze wspomnień. Zuchwale jednak chciałem mieć tę fantastyczną istotę jedynie dla siebie, chociażby przez krótką chwilę. Jednak siadając na ławce nie powitał mnie znajomy gęg dworzan ani chaos przed nadejściem Króla. Zamiast tego mordercza cisza i spokój. Rozglądając się w poszukiwaniu przyczyny, zobaczyłem ją pod płaczącą wierzbą.

Króla łabędzi, czy raczej jego zdekapitowane ciało. Purpurowa krew fantastycznej istoty rozchlapana była na białych piórach, a na miejscu głowy czerwienił się śnieg. Moje serce przestało bić na kilka sekund, jakby w solidarności łączyło się z sercem Króla, które nie zabije już nigdy. Kto mógłby to zrobić tej wspaniałej istocie? Przecież Król zawsze był zdystansowany i nie podpływał do nikogo, komu nie ufał.

Wtedy wszystko zrozumiałem i zacząłem uciekać ze wszystkich sił. Co chwila oglądałem się za siebie będąc przekonanym, że zobaczę za sobą to, czego tak się bałem. Każdy cień z latarni, każda mijana sylwetka paraliżowała moje ruchy, lecz nie potrafiłem, nie mogłem się zatrzymać.

Dobiegłem do domu i zamknąłem za sobą drzwi. Wbiegłem po schodach na piętro, potykając się na ostatnim schodku ze zmęczęnia. Jęcząc doczołgałem się do swojego pokoju i zapaliłem w nim światło.

Znajome mi oczy były wpatrzone prosto we mnie.

Na moim łóżku leżała odcięta głowa Króla.

Usłyszałem chrzęst otwieranego zamka na dole.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported