Lazurowy sen ma Chabrowe włosy


ocena: +5+x

Wczesnowiosenne powietrze zawsze niesie w sobie rześką woń. Nieobecną, cichą, ale wyczuwalną. Spokojną i radosną.

Szczególnie podczas takiego prawie bezchmurnego poranka, kiedy słońce jeszcze wisi nad horyzontem, niepewnie zerkając znad czubków zagajnika, a śmiało rzucając promienie przez jego szpary. Lekko oślepiająco wpadające przez uchylone okno do gabinetu na parterze kilkusetletniego dworu, stojącego w odosobnieniu od innych gospodarstw.

Niska kobieta w średnim wieku westchnęła i spojrzała z wygodnego krzesła biurowego na zegar naścienny. Po przeliczeniu kresek na liczbowe wartości czasu wstała, poprawiając wełnianą narzutę i opuściła pomieszczenie.

Podeszła do drzwi na tym samym piętrze i po donośnym zapukaniu weszła do środka.

— Alison, Jeannette, stołówka za moment będzie otwarta… — powiedziała, zanim głos jej zamarł w gardle.

Żadna z dziewczyn nie zareagowała. W czasie kiedy większość dzieci w tym budynku budzi się od razu.

Jedne ciężej, drugie łatwiej, ale wszystkie, choć uchylają oczy na moment, kiedy dyżurująca osoba opiekuna wchodzi ich obudzić.

Kobieta ostrożnie zbliżyła się do łóżka jednej z nich i delikatnie potrząsnęła jej ramieniem, powtarzając kilka razy jej imię i prośbę o wstanie. Po chwili podjęła tę samą próbę z drugą dziewczyną. W obu przypadkach bezskutecznie.

Wyprostowała się i wymamrotała do siebie cicho:

— Znowu? Trzeba poprosić tych z medycznego, by w końcu coś wykombinowali…

Opuściła pomieszczenie, potrząsając głową i notując w niej potrzebę zgłoszenia tego precedensu w raporcie porannym.

Przeszła do drzwi naprzeciw i powtórzyła pukanie.

— Joseph, Alan, Tomas, stołówka się otwiera za moment. Wstawajcie, nim wszystko wam zjedzą.

Jednak i tutaj odpowiedziała jej cisza. Zaniepokojona spróbowała obudzić każdego z chłopców z osobna, jednak tak jak i wcześniej, nie wystąpiły nawet odruchy. Wszyscy trzej twardo spali, bez żadnego wyraźnego śladu próby pobudki.

— Dziwne. — Wyszeptała z niepokojem.

Obeszła kilka kolejnych pokoi, za każdym razem napotykając tę samą sytuację. W końcu obeszła cały parter i bardzo niespokojna, a przede wszystkim skonsternowana, stała przez kilka minut przed schodami na pierwsze piętro.

W końcu szybkim krokiem zawróciła do biura i podnosząc słuchawkę, wybrała numer.


Starszy, postawny mężczyzna siedzący za równie imponującym rozmiarami dębowym biurkiem, ozdobionym małą ilością estetycznych rzeźbień, czytał uważnie dokumenty przed sobą, co jakiś czas szybko niektóre z nich podpisując i podbijając pieczątką. Całość dosyć stereotypowego gabinetu zorganizowanego w stylu klasycznym, z nutami wiktoriańskimi, wypełniały rytmiczne, prawie jak marsz wojskowy, odgłosy szmeru papieru, drapania długopisu oraz uderzania pieczątki.

W pewnym momencie z solidnych drzwi dobiegło pukanie.

— Wejść.

Rozbrzmiał krótko i prosto szorstki baryton, za którym podążyło skrzypienie drzwi wraz z dosyć cichymi krokami dwóch mężczyzn.

Starszy z nich, ponad czterdziestoletni siwiejący blondyn, ubrany w szary trykot i jasny dżins, stanął przed biurkiem. Z jego wyprostowanej i sztywnej postawy biła zimna pewność i doświadczenie, choć jego oczy dopowiadały też historię zmęczenia i trzech kubków kawy.

W międzyczasie młodszy, około trzydziestki, ubrany w koszulę w czerwono-białą kratę i jasnoniebieski bezrękawnik, zamknął szczelnie drzwi, by stanąć obok kolegi. Jego postawa była mniej imponująca, a jego oczy miały w sobie jeszcze iskierki młodej radości i ciekawości.

Mężczyzna za biurkiem bez większego zainteresowania kontynuował przeglądanie dokumentów, by po kilku długich minutach odłożyć na stosik ostatni plik kartek. Zaraz po tym podniósł wzrok na osoby stojące przed nim.

— Agencie Roche, agencie Hubert. — skinął głową na przywitanie obu, jednocześnie podając starszemu dwie proste tekturowe teczki.

Mężczyźni odwzajemnili gest i zaczęli szybko przeglądać zawartość otrzymanych dokumentów, a starzec za biurkiem — dyrektor Bélanger-Durand — kontynuował.

— W 1994 roku pod Malissard niedaleko Valence został założony sierociniec dla dzieci i istot dziecięcych z anomaliami. Początkowo zarządzał nim Wydział Angażowania Anomalnych Istot, aż do przeniesienia dwadzieścia lat później kierownictwa do świeżo utworzonego wówczas Biura Monitorowania Anomalnych Osób. Siedem lat przed tym zaczęło dochodzić do nagłego i niewyjaśnianego zapadania w śpiączkę dzieci w tym sierocińcu. Zwykle w śpiączkę zapadało do pięciu dzieci na raz i trwała ona góra trzy, cztery dni. — westchnął krótko i splótł dłonie przed sobą. — Sytuacja jednak zmieniła się dwa tygodnie temu. Osiemnastego kwietnia dyżurująca opiekunka zgłosiła prawdopodobne zapadnięcie w śpiączkę co najmniej trzydziestu dzieci. Po tym potwierdzono, że w śpiączkę zapadły wszystkie dzieci obecne w sierocińcu i jak można się spodziewać, ponownie nie znaleziono powodu, dla którego to się stało. Wszystkie dzieci znajdują się nadal w śpiączce i nie wiadomo kiedy bądź czy w ogóle się wybudzą. Śledztwem zajmują się już odpowiednie organy AIMB oraz Nadzoru Medycznego…

— Więc co my, jako Wydział Śledztwa Wewnętrznego mamy tutaj do zrobienia? — zapytał agent Hubert, podnosząc brew i trzymając zamkniętą już teczkę przy klatce piersiowej, ocierając ją o włókna bezrękawnika.

Agent Roche westchnął tylko, zaczynając czytać zawartość teczki po raz trzeci.

Dyrektor Bélanger-Durand tylko spojrzał chłodnymi, bezemocjonalnymi oczami na pytającego.

— Ponieważ coś tutaj mocno niegra Basile. — powiedział, zwracając się do niego imieniem. — Nie wiem, jak dobrze przejrzałeś dokumenty w teczce, ale jest tam wspomnianych kilka rzeczy, które obudziły moje wątpliwości co do sprawy. Rzuć na nie okiem jeszcze raz, kiedy będziecie jechać po konsultanta. — odchylił się fotelu i spojrzał na obu. — A co do zadania. Macie po prostu węszyć i sprawdzić, czy w tym całym nie ma jakiejś ważniejszej dziury. Plus, jeśli uda wam się przekonać do pomocy wskazanego konsultanta, to wydział medyczny będzie miał ułatwioną robotę. To tyle.

Dyrektor machnął ręką i kliknął guzik na telefonie. Kiedy agenci wychodzili, mogli usłyszeć jeszcze słowa staruszka wypowiadane do sekretarki.

— Marie przynieś mi te dokumenty ze sprawy anomalnej gilotyny pod wieżą Eiffla i zabierz te wszystkie pliki z wczoraj. Niech je zeskanują i wyślą, gdzie trzeba. A co do tego artykułu z czynnikiem memetycznym weź, załatw mi konferencję z kimkolwiek kto…


Agenci jechali autem przez ulice Paryża, w milczeniu słuchając cicho sączącej się z radia melodii i rozglądając się uważnie. Ich wzrok filtrował dokładnie każdego pieszego w pobliżu punktów najczęściej odwiedzanych przez ich cel. Jednakże nigdzie nie mogli spostrzec charakterystycznego ubioru i wyglądu.

W końcu Roche zaparkował auto w pobliżu jednej z kilku zamkniętych dla ruchu samochodowego stref, w których mogli mieć szansę na spotkanie konsultanta. Obaj mężczyźni wysiedli. Basile szybko rozciągnął mięśnie pleców, po czym szybkim krokiem dogonił kolegę, który od razu ruszył w głąb zaśmieconej na rogach uliczki.

— Laur, czemu nie chciałeś zaczekać obok tego centrum masażu, w którym pracuje cel? — zapytał przymulonym głosem młodszy z mężczyzn.

— Ponieważ ono nie pracuje w pełnowymiarowych godzinach i równie dobrze moglibyśmy czekać na nie trzy dni. — odparł, bez wzruszenia zaglądając w ślepe ścieżki po bokach głównej uliczki.

— Ale jaką mamy gwarancję, że wbiegniemy na nie akurat teraz? Przecież w całym Paryżu jest co najmniej czterdzieści wysoce uczęszczanych przez nie lokacji…

Szybko zamilkł, dostrzegając kątem oka niebieskawą plamkę znikającą mu z pola widzenia. Obrócił się i zauważył zgodny z opisem, nietypowy ubiór, będący niemal jednolicie hipnotycznie lazurowy. Szybko spróbował klepnąć Roche w ramię, trafiając tylko w powietrze. Szybko odwrócił się i rzucił krótkie hasło do towarzysza.

Laurent obrócił głowę i po wizualnym potwierdzeniu zauważenia celu, oboje za nim ruszyli. Przeszli do jednego z mijanych wcześniej skrzyżowań i dostrzegli plecy drobnej postaci ubranej w niebieski frak i kapelusz, której fioletowe włosy sięgały do karku. Kucała ona cicho przy skurczonej postaci, zagrzebanej w zabrudzonych i cienkich materiałach. Widoczne było, że trzyma ręce osłabionej, bezdomnej staruszki.

Mężczyźni zatrzymali się na tyle blisko by móc w każdej chwili się zbliżyć, ale na tyle daleko by nie przeszkadzać obu osobom. Jednak mimo tego nie usłyszeli ani słowa. Obie postacie trwały w bezruchu, tylko ściskając ręce.

Choć szumy i humy dobiegające z każdej strony utrzymywały swoją obecność, to wszystko wokół tych dwóch postaci wydawało się milczeć. Jednocześnie z jakby mieniącego się widmowo fraka dobiegały zapomniane melodie. Odległe dźwięki pełne marzeń i niespełnionych snów, pełnych tęsknych wspomnień. Ulg i trosk. Różowych i błękitnych przyjemności, czerwonych rozkoszy i ciemnoniebieskiego spokoju. Moment uniesienia, ostatniej przyjemności, jaką można komukolwiek ofiarować, mający potęgę ułamka ostatniej gwiazdy.

Ta scena trwała jeszcze kilkanaście minut, ale żaden z agentów nie miał zamiaru przerywać wątłego i nierealnego uroku fragmentu snu. Wszystko było zbyt delikatne, jakby byle tchnienie wiatru mogło je zdmuchnąć i przywrócić dzienne cierpienia.

W końcu postać we fraku westchnęła, przykryła ostrożnie rozluźnione ciało staruszki jednym z porwanych kocy i wstała. Agent Hubert powoli podszedł i stanął u jej boku. W ciszy odmawiał bezsłowną modlitwę, czy też jak kto woli, prośbę ku pamięci zmarłej. Jedyne co mógł tu zrobić. Jedyne co mógł tu dać od siebie.

W międzyczasie Laurent wyciągnął telefon i napisał krótką wiadomość do znajomego agenta, pracującego pod przykrywką w lokalnym urzędzie, informując o zmarłej kobiecie. Ktoś będzie musiał to ciało i tak zabrać, a im prędzej tym lepiej.

Westchnął i podszedł do dwójki.

— Deisy Oblivion?

Lazurowa postać energicznie się obróciła, zaskakując agenta Huberta, który dostrzegł na jej twarzy nie smutek, a wylewną radość.

— Tak — szybko się skłoniła — Oblivion Deisy, ta, która prowadzi umęczonych i zmarłych ku sennej niepamięci. — Z jej twarzy promieniała ciekawość, a brakowało na niej zaskoczenia. — Dawno się nie spotkaliśmy Laurent, urosłeś przez te trzydzieści lat. Cieszę się, że zdołałeś poradzić sobie z tym — wykonała niezrozumiały gest dłońmi — wszystkim.

Uśmiechnęła się szczerze i promieniście. Deisy Oblivion, jeden z fizycznych snów pełnych zapomnienia. Byt nieograniczony ludzkim rozumieniem i zasadami, a jednak nadal kroczący w powłoce podobnej do ludzkiej.

Agent Roche lekko się zawahał, jakby był zakłopotany, po czym tylko odpowiedział prosto.

— Jest już lepiej… dzięki za wtedy.

— Nie mi dziękuj. Ja tylko niosę ulgę, wszystkie problemy sam rozwiązałeś.

— Um, przepraszam? — zapytał nieco zakłopotany Basile.

Agent Roche chrząknął tylko i kiwnął na kolegę, który lekko przewrócił oczami.

— Więc Deisy… mogę ci mówić po imieniu? — Oblivion krótko kiwnęła na zgodę. — Zostaliśmy wysłani do Ciebie przez dyrektora Bélangera-Duranda z nadzieją, że będziesz w stanie nam pomóc w pewnym śledztwie jako konsultant. Ponieważ dotyczy ono masowej śpiączki w jednym z ośrodków pod jurysdykcją Fundacji, istnieje szansa, że jako oneiroimanta będziesz w stanie nam pomóc…

— Niestety złapaliście mnie w złym momencie, ale możemy się spotkać za kilka dni pod centrum, wtedy będę mogła wam pomóc. — odpowiedziała bardzo szybko i zaczęła zadziwiająco lekkim i zwykłym krokiem iść w stronę głównej ulicy.

Basile stał, niezdolny wypowiedzieć choćby słowo.

Agent Roche podniósł telefon z wybranym numerem do ucha i ruszył do auta.

— Basile przypilnuj ją i spróbuj wyciągnąć z niej chwilę czasu, by nam pomogła, ja jadę do sierocińca przesłuchać świadków.

I tak oto agent Basile Hubert w mgnieniu oka został sam, w Paryżu, mając za zadanie zwerbować do pomocy nietypową istotę, która bynajmniej do pomocy na zaraz się nie garnęła.


Basile przemierzał szybkim krokiem zrezygnowany, mijając pojedyncze osoby i małe tłumy ludzi. Po odjechaniu Laurenta poszedł szybko za Deisy, ale jedyne co zobaczył to znikającą w tłumie postać, której ubrania nagle zmieniły się w niebieską spódnicę i bluzę z kapturem. Choć wszystko próbowało go przekonać, że miała ona to na sobie już od samego początku.

Od tamtej chwili jedyne co mu zostało, to ruszyć w tym samym kierunku, a następnie zgadywać na podstawie mapy w telefonie, do którego z najczęściej uczęszczanych miejsc mogła się udać.

Zbliżało się już późne popołudnie, a on nadal włóczył się bez sukcesu.

Przystanął na moment i spojrzał na piętra pobliskiego szpitala, na moment odpływając w myśli, w czasie kiedy jego wzrok powoli przesuwał się po oknach, a następnie okolicy.

— Laur pewnie już od godziny przesłuchuje świad-d… — jego wzrok zjechał na plac zabaw tuż przy szpitalu i zająknął się, kiedy jego zamyślony umysł jednocześnie zauważył znajomy odcień niebieskiego, siedzący huśtawce ponad sto metrów od niego — … ków.

Stał, przez krótką chwilę próbując nadążyć za tokiem myśli. Zaczął odruchowo zmierzać w stronę owego placu zabaw. Z każdym, coraz pewniejszym krokiem lepiej dostrzegając szegóły i rozpoznając Deisy.

Zatrzymał się obok i zaczął ją obserwować z bliska. Kołysała się powoli, odbijając za każdym razem jedną nogą ziemię, by utrzymać tempo. Jej ciało i głowa lekko odchylały się w przód i w tył, w hipnotycznym tempie, wzmacnianym usypiającą aurą ciągnącą z jej włosów i oczu zwróconych ku kamienicom naprzeciw szpitala.

Westchnął i wciągnął powietrze z zamiarem kontynuowania rozmowy o śledztwie, ale się zawahał. W końcu usiadł na drugiej huśtawce obok, ale w przeciwieństwie do niej zwrócił się twarzą ku szpitalowi.

— Tamta staruszka… — zaczął niepewnie. — odeszła w spokoju?

Deisy kiwnęła delikatnie głową, mając wesoły wyraz twarzy. Jednak tym razem agent Hubert dostrzegł w niej podszycie delikatnego zasmucenia.

— Wielu ludzi umiera na ulicach, porzuconych. — zaczęła. — Starzy, młodzi i w średnim wieku… W niektórych miejscach nawet dzieci. Staram się pomóc ulżyć ich jaźniom, ciągnąc je do mojej sennej niepamięci.

Oczy Basile wędrowały po oknach budynku przed nim.

— Masz na myśli swoją część sfery snu? Zabierasz ich świadomość na moment przed śmiercią, by doświadczyli spokoju, poprzez sen?

— Nie.

Zaskoczony zwrócił na nią twarz.

— Nie do końca tak to wygląda. Może i nie jestem tak imponująca, jak niektóre rzeczy w waszych klatkach, ale wciąż jestem pewną formą bożka. — odwzajemniła spojrzenie. — Moja część tego, co nazwaliście oneiroisferą, jest trochę jak zaświaty, ale takie, które zapewniają też ulgę żywym.

Uśmiechnęła się jakby włókno lniane.

— Nieco zaskakujące, że o tym nie wiesz. Zgaduję, że dali wam tylko jakieś ogólne opracowanie na mój temat.

Westchnęła i spojrzała ponad budynki.

— Ale i tak jestem o wiele bardziej ograniczona, niż bym wolała. Niosę pomoc bardzo wielu osobom, ale moje możliwości działania są zakute w łańcuchy z jeszcze innego materiału niż idea i sen… A świat, który na przestrzeni ostatnich dwóch wieków zbudowaliście, jest szczególnie mało pomocny.

— Rewolucja przemysłowa i jej konsekwencje. — wypalił bez zastanowienia Basile, po chwili strzelając sobie w czoło mentalnego plaskacza.

Deisy roześmiała się.

— Przynajmniej część z was jest świadoma problemów tego świata, nawet jeśli jedyne co z tą wiedzą robicie, to obracanie jej w memy i żarty. Niektóre kultury i cywilizacje przed waszą bywały o wiele bardziej zaślepione.

Twarz agenta nabrała niepewnego wyrazu twarzy, kiedy próbował przypomnieć sobie czy wie cokolwiek o wspomnianej kwestii. Jednak po chwili się poddał. Nie to było teraz jego głównym problemem.

— Powiedz mi. — zwrócił się do niej.

— Hm?

— Czemu tak właściwie to robisz? Jesteś zmuszona swoją naturą, czy to twoja wola?

Deisy przechyliła głowę i bez zastanowienia odparła.

— Oba.

Agent poprawił włosy zakłopotany, opuszczając wzrok.

— Jestem istotą snu i zapomnienia, mam limity wynikające z bycia uosobieniem tych rzeczy, jak i granice wynikające z mojej częściowej fizyczności. Jednak wszystkie moje akcje są ostatecznie moją decyzją. Widok cierpienia ludzi, nieważne kim są, tylko wpływa na moją decyzję w pewnym stopniu, ale nie podejmuje jej za mnie. — wyjaśniła, domyślając się, że agent nie do końca zrozumiał jej stwierdzenie.

Siedzieli w ciszy przez kolejne kilkanaście minut. Deisy rozkoszując się zbliżającą aurą wieczora, oraz dzieląc swoją uwagę pomiędzy pobliskich rezydentów szpitala i kamienic, zapraszając do przyjemnych i efemerycznych marzeń tych, którzy ze strudzenia i bólu odpływali do piasków oraz chmur. W międzyczasie Basile trawił informacje, próbując wygrzebać jeszcze jakiś temat do rozmowy.

W końcu wpadł na pomysł.

— Czyli pomagasz wszystkim, którzy odczuwają jakąś formę cierpienia?

Deisy milczała przez dłuższą chwilę. Jakby nie chcąc odpowiedzieć.

W końcu jednak odwróciła się do niego z oczami wyglądającymi jakby ktoś je wzmącił niczym dno jeziora.

— Nie. Nie daję wszystkim ulgi. Mogłabym, ale część przypadków mnie odrzuca. Przede wszystkim ci, którzy cierpią, po zadaniu zamierzonego bólu innym.

Odwróciła się z powrotem do kamienic.

— Mag z krainy snów splątany moralnością na wzór ideałów ludzkich… Trochę to absurdalne z perspektywy mojej i niektórych innych ze śnienia.

— Więc też nie zadajesz nikomu cierpienia w swojej sferze? — podjął wątek zaciekawiony Basile.

Deisy wstała i weszła na huśtawkę, chwytając się mocno łańcuchów. Zaczęła powoli i ze skrzypieniem się bujać w przód i w tył. Odezwała się monotonnie.

— Nie jestem… osobą, która zadaje ból poprzez koszmar. Jedyną moją rolą, zarówno wyznaczoną mi przez los, jak i samą siebie, jest niesienie ulgi w zapomnieniu w snach. Nie mi wymierzać sprawiedliwość za ofiary.

— Hm… — zamruczał Basile.

— Nie, żebym nigdy nie odczuwała pokusy, by to zrobić. Jednak już tysiące lat temu doszłam do wniosku, że to nie jest moja rola, by nieść zemstę lub zadośćuczynienie. Daję komfort i poczucie bezpieczeństwa. Ulgę. — zaczęła rozwijać myśl. — Nie ważne co, nieważne jak bardzo by mnie do tego ciągnęło. To nie jest moje zadanie ani moja decyzja.

— Na serio nieźle to przemyślałaś.

Deisy zaczęła manewrować nogami, zmuszając huśtawkę do niebezpiecznego obracania się nieco na boki.

— Widziałam dość, od pustyń południa i wschodu, przez rzeki które dziś umierają i puszcze tak długo żywe, jak nie ma w nich człowieka, aż po miasta umierające i odradzające się w cyklach… — westchnęła i zachichotała ociężale. — No i miałam dość czasu.

Zeskoczyła gwałtownie z huśtawki, wzburzając siodełko i łańcuch w erupcję hałasu i harmidru, który wystraszył pobliskie stadko ptaków. Wylądowała na nogach, balansując przez sekundę torsem, ledwo nie upadając na ziemię.

Długie cienie i żółto-pomarańczowe promienie pokryły jej postać, wizualnie oszukując Basile, że wokół niej wzbiły się dodatkowe pyłki wróżkowego zaspania. A przynajmniej tak sądził.

Deisy rozciągnęła plecy i ramiona, stając na palcach. Jednocześnie jej strój i całe ciało zaczęły znowu mirażowo się zmieniać.

Po ułamku sekundy, bluzę zastąpiła koszulka z długim rękawem, a spódnicę nieco przylegające, ale zachowujące odrobinę luzu spodnie.

Deisy skończył się rozciągać i spojrzał na agenta, który ponownie walczył ze swoim mózgiem, próbującym mu wmówić, że jego rozmówca był tak ubrany i wyglądał w ten sposób od samego początku.

— Laurent zabrał auto, więc jeśli chcesz, mogę ci załatwić przenocowanie u mnie w centrum rechabiltacji i masażu w pokoju socjalnym. Choć pewnie mają tutaj dla was kilka lokacji do przespania jak zajdzie potrzeba.

Agent Hubert zaciągnął powietrze nosem i powoli je wypuścił, w długim i chłodnym wydechu.

— Muszę mieć na Ciebie oko, więc wybieram pokój socjalny. Mam tylko nadzieję, że nie będę przeszkadzał twoim kolegom i koleżankom.

Chłopak w lazurowym stroju machnął ręką.

— Nie będzie problemu. Od czasu do czasu zdarza nam się kogoś zaprosić na nockę.

— Więc chodźmy.

Basile wstał i zaczęli wspólnie iść, prowadząc spokojne pogawędki. Zarówno o sprawach anomalnych, jak i tych codziennych.


Agent Roche siedział naprzeciwko dwudziestosiedmioletniego pracownika sierocińca, z głową skierowaną w dokumentację przed nim, ale oczami dokładnie obserwującymi zachowanie i ruchy mężczyzny.

Ten siedział niespokojnie. Pocierał powolnie ręce i uciekał wzrokiem. Było to zrozumiałe do pewnego stopnia. Właśnie był przesłuchiwany przez oficera wewnętrznego Fundacji. To z całą pewnością nie mogło być przyjemne doświadczenie.

Kwestią jednak było to, że Laurent nie był niedoświadczonym agentem polowym, ani agentem z po prostu dziesięcioletnim lub nawet piętnastoletnim stażem. Bardziej lub mniej miał pojęcie jak podejść do podejrzanych i świadków.

Dlatego przed każdym przesłuchaniem zadbał o to by każda osoba, która przed nim usiadła, się w pewnym stopniu uspokoiła. Czy to przez rozmawianie z nimi łagodnie, prowadząc czasami krótkie, półminutowe pogawędki na jakiś temat, podając im ciepły napój. Starał się obniżyć ich przeciętną nerwowość, tak by móc potem delikatnie poruszyć bardziej nurtujące kwestie. By cichaczem sprowadzić ten stateczek sekretów na górę lodową. A czasami przechodząc do szturmu. Utwardzając brzmienie swoich słów, dominując rozmówcę jak jastrząb i zmuszając ich oczy do powiedzenia mu prawdy.

Dobry glina i zły glina w jednym.

Dlatego właśnie nerwowość chłopaka przed nim wskazywała mu, że jest na dobrej ścieżce.

Chociaż była ona ciasna i miała co chwilę zakręty i mury różnej wysokości, które ją zaślepiały.

To była już ostatnia osoba, którą przesłuchiwał. Zarówno spośród pracowników sierocińca, jak i funkcjonariuszy AIMB oraz medyków.

— Czyli na przestrzeni ostatnich dwóch lat twojej pracy w tym miejscu naprawdę nic dziwnego się nie działo? Nic nietypowego lub podejrzanego?

— Nie. Nie wydaje mi się. — odpowiedział chłopak, uciekając ledwo zauważalnie wzrokiem na swoje ręce, które trzymał między kolanami, doskonale widocznymi przez przeszklony stół.

— Żadnych dziwnych aut, odwiedzin po nocach, albo jakichś orbów latających po okolicy, tuż przed zapadnięciem w śpiączkę dzieci?

— Nie pamiętam nic takiego. — odpowiedział prosto, ale nie do końca swobodnie. Jakby z nutą wyćwiczenia.

Agent wrócił do przeglądania dokumentu.

— Rozumiem. A dzieci nic nie zgłaszały? Żadnych nietypowych odczuć, dyskomfortu, lub podobnych rzeczy?

— Nie.

— Mhm. Przepraszam, że tak powtarzam te pytania, ale obowiązki wymagają pewnej dociekliwości.

Mężczyzna przed nim lekko się rozluźnił.

— Nic nie szkodzi.

Laurent zamknął teczkę i spojrzał na twarz szatyna przed nim, poprawiając swoją pozycję.

— To by było na tyle, jeśli chodzi o to przesłuchanie.

— Och, dobrze. — dwudziestolatek zawahał się ledwo widocznie. — Czyli mogę już iść?

— Tak, tak. Ja tutaj jeszcze zostanę przez moment. Muszę uporządkować dokumenty i parę rzeczy, więc proszę się mną nie przejmować. — powiedział, pochylając się nad plikiem kartek przed sobą.

— Dobrze. Do widzenia.

Agent Roche tylko machnął ręką i zaczął wypełniać dokumenty, w czasie jak zabrzmiało z boku zamykanie się drzwi.

Po chwili jego uwrażliwiony słuch wychwycił delikatne szmery oddalające się od drugich drzwi.

Odczekał jeszcze kilka minut, po czym spakował wszystko do plecaka, z wyjątkiem dyktafonu.

Ostrożnie podszedł do drzwi, zza których oddalił się wcześniej szmer i cicho je otworzył.

Delikatnie i szybko przeszedł przez pomieszczenie i ukrywając się za wspornikami, zaczął słuchem i wzrokiem szukać miejsca, w którym zebrała się, choć część pracowników. O ile ciężko było tym razem cokolwiek dosłyszeć, o tyle zdołał zauważyć cienie przesuwające się pod jednymi z drzwi.

Zbliżył się do nich ostrożnie i zaczął się przysłuchiwać, z włączonym dyktafonem w dłoni.

— … naprawdę nie rozumiem, po co przysłali tutaj aż ludzi z wewnętrznego.

— Myślisz, że coś wiedzą? Te pytania były… specyficznie szczegółowe.

— Mogą coś podejrzewać, ale wątpię, żeby mieli jakieś sensowne fragmenty układanki. Poza tym, nawet jeśli to nic nie będą w stanie zrobić. Gdyby mogli, to byśmy już dawno to do nich zgłosili.

— Może powinniśmy byli… mimo wszystko. Nienawidzę siebie za to, że się już do tego przyzwyczaiłam.

Z pomieszczenia dobiega dźwięk otwierania innych drzwi.

— Skończył już z wami?

Przez chwilę panowała cisza.

— Tak. Siedzi teraz i wypełnia jakieś papierki.

— Dobrze. Pamiętajcie, że też jesteście za to odpowiedzialni.

— Nawet jeśli jesteśmy kurwa tylko pionkami, które nie wiedzą nic, co tak właściwie robicie?

— Ignorancja i milczenie też są przewinieniem. Pamiętajcie o tym i nie próbujcie nic, a nic. Nie ważne jak bardzo by was przycisnęli.

Uznał, że tyle wystarczyło i bezdźwięcznie zaczął się oddalać w kierunku swojego samochodu, uważnie pilnując swojego otoczenia i unikając kamer, do momentu aż nie uznał, że będzie wyglądało to tak, jakby dopiero opuścił tamto pomieszczenie.

Potrzeba prywatności dla dzieci tym razem grała na jego szczęście, zamiast podejrzanych jak to było na przestrzeni lat.


Laur siedział za kierownicą auta w odizolowanym, bezpiecznym punkcie kilkadziesiąt kilometrów od sierocińca. Po przyjechaniu na miejsce pisał chwilę z Basilem, aby zorientować się w sytuacji. Teraz za to wypełniał ostatnie dokumenty i czekał aż leżacy na siedzeniu pasażera laptop z włączonym terminalem zakończy transfery i analizy plików.

Przetarł gromadzący się w rogach oczy sen i westchnął, kiedy nagle rozległ się dźwięk powiadomienia.

Wyciągnął ospale telefon i sprawdził wiadomość, po czym bez słowa wyłączył urządzenie, rozkładając fotel. Szybko zapadając w objęcia płytkiej drzemki.

Przez pierwsze kilka faz snu kręcił się niespokojnie, by w końcu uspokoić się, kiedy w jego śnie zawitało bardzo wyraźne wspomnienie pewnego lazurowego snu posiadającego chabrowe włosy.


Basile czuł jakby się unosił.

Tak właściwie to się unosił. Płynął przez powietrzne, powiewne przestworze pełne fantastycznych i zmiennych stworzeń przypominających różne wodne lub wodno-lądowe organizmy, którym czasami dodano skrzydła ważek i motyli, ale w sposób, który wydawał się prawdziwy i poprawny, który można było odczuć jako naturalny i pięknie estetyczny.

Wędrował ciesząc sie ciszą i spokojem oraz niebieską jasnością z nutami różu i blaskami złocistego podmuchu. Aż pośród chmur usłyszał śmiech. Zaczął się zbliżać do dziwnego miejsca, które zaczynało samoistnie się upodabniać do lądu na nieboskłonie. Do małej wyspy raju, ogrodu obfitości i szczęścia.

A obok zaczęły wyłaniać się i inne takie lądy. Mniej lub bardziej eteryczne. Tak je czuł, tak je rozumiał. Ujrzał szkołę, ujrzał świątynie, ujrzał labirynt, ujrzał pola, ogrody, stawy, rzeki, morza. A wszędzie ludzkie kształty chmur opływały w spokoju, spotykając się z sobą lub iluzjami dni niebyłych.

Zbliżył się do wyspy, choć to raczej ona się do niego zbliżyła. Barwna, ale nie do przesady. Naturalna i spokojna. Jednakowo zimna i ciepła. Równoważna i pełna.

A na niej dostrzegł wiele małych ludzkich kształtów biegających wokół i bawiących się z androgyniczną na niepoliczalne sposoby postacią, o niby-fiołkowych włosach, oliwkowej skórze i nie do końca anielskiej szacie.

Poczuł, że coś zaczyna rozumieć. Zaczął dostrzegać drobne szczegóły w drobnych istotach. Jakby ciernie i głazy…

— … alo? Halo? Obudzisz się w końcu? Budzik dzwoni już od kilkunastu minut.

Basile otworzył oczy, próbując zapamiętać odpływające obrazy.

Czuł się dziwnie rześko, nie do końca tak jak zwykle po odpoczynku, ale zarazem nie obco.

Spojrzał na wołającą go osobę i zobaczył chłopaka w niebieskim ubraniu stojącego nad nim z kubkiem w ręku. Deisy uśmiechnięty trzymał parujący i aromatyczny napar, jakby obiecując obdarowanie nim tego kto się obudzi, lub oblaniem tego, kto zaśpi.

A przynajmniej takie wrażenie odebrał agent.

— Jak na bóstwo spania na pewno wiesz sporo o budzeniu ludzi. — odparł zbierając swoją przytomność i wyłączając budzik.

— W przeciwieństwie do pewnych istot większość ludzi musi doświadczyć jawy, by potem móc bez problemu otrzymać całe zbiory doświadczeń sennych.

— Nich ci będzie. — odsapnął i wstał rozglądając się po małym pomieszczeniu, zaczynając poranną rutynę drobnych ćwiczeń fizycznych od rozciągania.

Deisy usiadł przy stoliku i zaczął popijać herbatę, cicho się zamyślając.

W międzyczasie agent zaczął się szybko ogarniać i rzucił z malutkiej łazienki naprzeciw aneksu.

— Całą noc wykonywałeś masaże?

— Tak. Nocne zabiegi rehabilitacyjne oraz zwykłe masaże relaksujące. Nie przychodzi może wtedy dużo ludzi, ale nikt nie narzeka. Podczas zmian dziennych jest więcej osób.

— Hm. — zamruczał Basile sprawdzając powiadomienia w telefonie i widząc kilka wiadomości od Laur. — Będziesz gdzieś dzisiaj wychodził?

— Nie. Za dwie godziny zaczynam kolejną zmianę. Dopiero po niej odwiedzę kilka miejsc.

— Brak potrzeby snu musi być nawet komfortowy.

Deisy zaśmiał się cicho pod nosem pijąc kolejny łyk.

— Ja śpię i śnię jednocześnie będąc na jawie.

— Musi być miło…

— Bywa różnie… — odparł nieco zmęczonym głosem.

Agent dosiadł się do niego i zaczął przeglądać różne rzeczy w telefonie.

— Jak często odwiedzają cię goście od AIMB?

— Raz na pół roku? Zwykle.

— I nie sprawiają ci żadnych kłopotów ani nieprzyjemności?

— Nie. Najczęściej odwiedza mnie agentka Clair. Miła dziewczyna sprawdza jakieś tam podstawowe formalności i czasami przyniesie ciasto dla moich kolegów.

— Czyli poza pierwszym przesłuchaniem po rejestracji w dwa tysiące czternastym nikt nie sprawiał ci problemów?

— Nope. Pełnia spokoju i na tyle swobody, by moje obecne życie było wystarczająco podobne do poprzedniego.

— Nie oferowali żadnej pozycji stałego konsultanta lub agenta pomocniczego?

Na te słowa Deisy pokiwał lekko głową, zanim odpowiedział.

— Było kilka ofert, głównie pomocy w organizacji sierocińca dla dzieci, które widzicie jako specjalne, a które nie posiadają opiekunów prawnych.

— I odrzuciłeś ją? — podpytał z ćwierćwestchnięciem.

— Byłem tam dwa razy fizycznie i parę razy sennie, kiedy dzieciaki potrzebowały wsparcia, ale stwierdziłem, że moja pomoc na miejscu będzie zbędna.

— I nic nietypowego nie zwróciło twojej uwagi?

— Nie. — odparł miękko.

Agent Hubert przewinął jeszcze dwa razy treść na ekranie, w milczeniu stukając paznokciem o blat. Wstał i wyciągnął stary telefon z klapką z torby, którą zostawił mu Roche przed odjazdem. Podał urządzenie chłopakowi w błękicie.

— Muszę się spotkać z Laurem, więc by nie było problemów mogę ciebie poprosić o to?

Deisy wziął telefon przyglądając mu się przez chwilę.

— Tylko go nie wyłącz i pilnuj baterii. Do zobaczenia potem. — rzucił na odchodne Basile i zniknął za drzwiami, kierując się do tylnego wyjścia.


W zaciemnionym pomieszczeniu wypełnionym falistymi pasemkami światła odbitego od wody w akwariach dyrektor Bélanger-Durand opierał się o barierkę, wglądając się w głębię ograniczoną ścianami i szkłem, obserwując mozolne ruchy dużych ryb.

Agent Roche zbliżył się do niego i stanął obok również wpatrując się w zimną gęstwinę.

— Pamiętasz jak tamten sierociniec był zakładany, Laurent? — zapytał przyciszonym, ale bębniącym głosem były komandos.

— Byłem wtedy… — jakby lekko się zawahał — świeżo wyszkolonym agentem, przydzielonym pod twój instruktaż. Osobiście objąłeś wtedy patronat nad projektem, razem z kilkoma innymi osobami, co spowodowało małe poruszenie i zdziwienie w środowisku poza naszym wydziałem. — odparł czterdziestolatek spokojnie, po krótkiej chwili poświęconej na przypomnienie sobie tego wszystkiego.

— Nadal mnie nękają te wspomnienia z tych wszystkich misji. Czy dla rządu, czy dla NATO i ONZ, czy dla Fundacji. Nie ważne. Po dziś nie mogę sobie wybaczyć. Dlatego robiłem wszystko by choć przyszłość była nieco jaśniejsza. — jego głębokie westchnięcie rozeszło się w powietrzu. Silny głos przywykły do wydawania rozkazów milknący w niesprzyjającym środowisku. — I przyjdą takie kurwy przebrzydłe, wygrzebią się z rynsztoku pełnego gówna i zaczną wykorzystywać powoli rodzącą się moralność i empatie Fundacji. Suki, pierdolone, syny! — wykrzyknął ostatnie zdanie, strasząc rybę, która w pobliżu przepływała.

— Spokojnie generale, bo ci żyłka pęknie. — lekko chrapliwie dobiegł zza nich żartobliwy głos.

Agent Roche odwrócił głowę i spojrzał na kobietę, która za nimi stała. Uśmiechnięta, delikatna twarz ukrywała pod pojawiającymi się zmarszczkami powagę, a siwiejące kasztanowe włosy, mimo iż przeciętne, ukazywały jakby aurę doświadczenia.

— Laurente poznaj wicedyrektor AIMB, Joséphine Toussaint. — powiedział dyrektor Regionalnego Wydziału Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a podległy mu agent wyciągnął rękę na przywitanie, który to gest Joséphine odwzajemniła. — Nie zakradaj się tak, moje serce ma się coraz gorzej.

— Przecież się tego spodziewałeś. — powiedziała, co spotkało się z nieco zmęczonym spojrzeniem staruszka. Kobieta westchnęła i jej twarz z wesołej przeszła do zimnej i oficjalnej. — Możemy przejść do załatwienia tej kwestii. Agencie Roche, jeśli można. — zwróciła się formalnie.

Mężczyzna podał jej teczkę z klipem, zawierającą plik dokumentów przedstawiający ogólny zarys sytuacji, wyciągnął bezpieczny telefon bez połączenia z siecią i szybko otworzył folder z plikami.

— Trzynaście lat po utworzeniu sierocińca — zaczął wypowiedź — nagle zaczęto obserwować zapadanie rezydujących tam dzieci w kilku dniowe śpiączki. Po stosunkowo krótkim śledztwie sprawę zakończono z powodu jakichkolwiek wskazówek i zjawisko zakwalifikowano jako niewyjaśnione, z możliwym podłożem paranormalnym. Monitorowano je co kwartał przez pierwsze dwa lata, ale finalnie nawet ten projekt został odcięty. Jedyne co pozostało w tej sprawie to dodatkowa mała rubryczka w codziennym raporcie opiekunów oraz nadzór medyczny, wraz z okazjonalnymi propozycjami rozwiązań. Aż dotąd sytuacja pozostawała niezmienna.

Toussaint cicho przewracała strony, uważnie słuchając wprowadzenia agenta.

— Początkowo podejście do całej sytuacji było standardowe. Nawet pomimo skali. Do momentu aż nie okazało się, że dzieci pozostają w śpiączce o wiele dłużej niż dotychczas. Wówczas zauważyć można było pewną małą panikę na niskich i średnich szczeblach zaangażowanych w działanie sierocińca. Wraz z zaangażowaniem większej niż do tej pory liczby personelu, zaczęły przebijać się pogłoski o nieoznakowanych autach zatrzymujących się za budynkiem, we względnie niedostrzegalnym punkcie, oraz o obecności lekarzy, którzy nie należeli do zespołu medycznego. Ze względu na sieć kontaktów zbudowaną dookoła sierocińca, wszystkie te historie w końcu trafiły do uszu dyrektora Bélanger-Duranda. Zaczął więc on zbierać podstawowe informacje i dopasowywać do innych pogłosek z ostatnich siedemnastu lat. O samochodach, dziwnym zachowaniu personelu w okolicy czasu kiedy dzieci zapadały w śpiączki, a nawet ocalone przed zniszczeniem autopsje i zdjęcia wykonane przez lekarzy, którzy zaraz po ich spisaniu byli przenoszeni gdzieś indziej.

Agent pokazał kilka zdjęć na ekranie urządzenia kontynuując.

— W dużym skrócie istniało podejrzenia wystąpienia pewnych nadużyć. Obecne śledztwo dowiodło temu, wskazując, że regionalny kierownik naczelny AIMB, Charles Renaud, przyzwalał na i tuszował wykorzystywanie dzieci z sierocińca do bliżej nieokreślonych badań. Nie działał sam, wiemy to, choć pełna lista kooperatorów nie jest jeszcze w naszych rękach, ale zdecydowanie był jednym z głównych pomysłodawców tego nielegalnego projektu. Nie mówiąc już o tym, że mimo iż na co dzień styka się ze zwykłymi anomalnymi osobami cywilnymi, to nadal utrzymuje prywatny, ale nagłośniony dla części kręgów, zbiór poglądów uznających w dużym skrócie obecny zwrot Fundacji za szkodliwy oraz ograniczający. Wiemy też o kilku innych jego nadużyciach, które nie były powiązane ze sprawą.

Zamilkł kończąc ogólne omówienie podstaw śledztwa, w ciszy obserwując jak wicedyrektor w fasadzie spokoju popękanej przez obecność oburzenia i obrzydzenia w oczach, wertowała wcale nie taki cienki stos papierów. Pokazując jej co jakiś czas jakieś pliki na telefonie, kiedy o nie zapytała.

W końcu ją zamknęła i zapytała.

— Materiał jest przekonujący, ale — głębokie westchnięcie uciekło spomiędzy jej warg — ciężko go będzie użyć jako dowodu, zanim Renaud się nie zorientuje i nie utrudni śledztwa.

— Dlatego właśnie teraz jak rozmawiamy agent Hubert zabezpiecza dokładniejsze materiały. — powiedział spokojnie dyrektor obserwujący ruchy ledwo dostrzegalnego narybku. — Chłopak ma do tego smykałkę. Zresztą nie wiem, czy zauważyłaś, ale nasze śledztwo zaczęło się dopiero wczoraj.

Joséphine uniosła brew zaskoczona.

— Dobrałeś śmietankę razem z deserem. — spojrzała na agenta Roche. — Nadal jednak nie macie wyjaśnienia tej epidemii śpiączki. Co prawda tak samo, jak… tamci, ale nadal…

— Mamy pewne podejrzenia, oparte na hipotezie dyrektora. — przerwał jej, ale nie podjął dalszego wątku.

Przez moment trwała niezręczna cisza.

— Więc, co podejrzewacie? — niepewnie postawiła pytanie.

Agent ponownie sięgnął do telefonu, wyszukał plik i pokazał wicedyrektorce kolejne zdjęcie.

— Ach… — rzuciła tylko krótko, kiedy prawdopodobny ostatni element układanki wskoczył na miejsce.


Samotne auto jechało szosą przez zalesiony teren, przerywany gdzieniegdzie polami i łąkami. Czarny lakier i zaciemnione szyby błyszczały od promieni padających przez listowie.

Agent Hubert klepał lekko w kierownicę w rytm spokojnej muzyki, zrelaksowany, prowadząc pojazd.

Siedzący obok niego dyrektor Bélanger-Durand czytał w ciszy książkę, marszcząc co kilka chwil czoło. Pomiędzy jego nogami leżało kilka torebek z drobnymi prezentami.

Kilkadziesiąt kolejnych torebek zapełniało tylne siedzenia, tylko cudem nie wpychając się na ostatniego pasażera tej przejażdżki, którego rozmarzona twarz wyglądała poza okno. W czasie kiedy w bagażniku przesuwało się i podskakiwało coś jeszcze.

Perfekcyjna i milcząca harmonia trwała nieprzerwana od kilkudziesięciu minut, kiedy na horyzoncie zaczęły wyłaniać się ekstatyczne zabudowania. Po dłuższej chwili wyjechali na otwartą przestrzeń, na której stał dosyć spory i stary budynek, a wszędzie wokół biegały, latały i bawiły się dzieci, często posiadające unikalne cechy.

Samochód zatrzymał się na podjeździe zwracając uwagę kilkoro z dzieci i jednej osoby opiekuńczej. Dyrektor wysiadł zgarniając w ręce część torebek i natychmiast został oblężony niczym Olimp przez gigantów.

— Dziadziako Genla! — krzyknęły radośnie w rozharmonizowanym chórku najmłodsze dzieci, z których kilkoro starszych zaczęło wspinać się na jego plecy i walczyć o miejsce na barkach.

Starszy mężczyzna zaczął się wesoło poruszać i witać z nimi odwzajemniając emocje, w czasie kiedy agent i druga osoba zaczęli wyciągać pozostałe torby.

Jedna z nastolatek podeszła nieśmiało w pobliże samochodu i obserwowała ich.

W końcu zbliżyła się do osoby średniego wzrostu, nieco pulchnej w jaskrawym i hipnotycznie niebieskim stroju. Szybko przytuliła się, zaskakując ją.

Deisy po sekundzie z zaskoczonego stało się delikatnie uśmiechnięte i odwzajemniło uścisk, który dla zewnętrznego obserwatora wyglądałby jak rodzicielski.

— Dzięki. — powiedziała łamiącym się głosem nastolatka. — Dzięki.



ocena: +5+x
O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported