Lekcja anatomii
18%2Blogo.png

Ze względu na znajdujące tutaj treści, poniższa strona przeznaczona jest dla dorosłych czytelników. Jeżeli nie jesteś osobą pełnoletnią, prosimy o opuszczenie tej strony.


Tagi kontentu: Brutalność, Gore

ocena: +8+x

<<Poprzednia opowieść

Wiekowy już samochód sprawnie pokonywał kolejne kilometry trasy, położonej równolegle do budowanej drogi głównej do Roztrzyna. Wokół nich rozpościerały się lasy przeplatane łąkami i polami z pobliskich wsi, przez które przejeżdżali, bądź omijali. Co chwilę mijali się z samochodami wyjeżdżającymi z naprzeciwka od strony Roztrzyna.

Trzydziestoletni Bartłomiej spojrzał na swoją żonę, Marlenę, siedzącą obok niego, starającą się uspokoić ich kilkumiesięczną córeczkę, która zaczęła popłakiwać od kilku minut. Najprawdopodobniej przejechanie przez jakąś dziurę w kiepsko ułożonym betonie, wybudziło ich skarb.

— Na pewno był to dobry pomysł, by wyjeżdżać w taką trasę z dzieckiem? — zapytała kobieta, spoglądając na męża. Ten uśmiechnął się pod swoim wąsem.

— Nic jej nie będzie! Za kilka minut będziemy u mojego brata — oznajmił, po czym spojrzał na swoją córeczkę za pomocą wstecznego lusterka — Nasz skarbuszek zobaczy świnki pierwszy raz w życiu!

Bartłomiej wywodził się z wiejskiej rodziny, która zamieszkiwała wieś w powiecie Roztrzyńskim. Przy dużym wysiłku udało mu się zdobyć dobre wykształcenie i wyprowadzić się do Warszawy. Tam znalazł dobrze płatną pracę jako okulista i gdzie w końcu spotkał Marlenę. Była ona typowym mieszczuchem, który nie posiadał zbytnio styczności z polską wsią. Z tego powodu w jego głowie idealnym planem było zabranie jej na rodzinną wieś do jego mieszkania z dzieciństwa, nad którym pieczę miał obecnie jego starszy brat.

Po kilku następnych minutach podróży Bartłomiej skręcił na oddaną do użytku część głównej drogi, która prowadziła prosto do Roztrzyna. Przed nim jechało kilka aut różnych marek, jednakże jeden pojazd przykuł uwagę jego żony. Była to ciemna, nieoznaczona ciężarówka wojskowa z zasłoniętym tyłem za pomocą płachty. Bartłomiej spojrzał na chwilę na kobietę, po czym ponownie spojrzał na drogę, ignorując sytuację.

Wkrótce pojazd skręcił na leśną dróżkę, znikając w gęstym mieszanym lesie, odzyskującym powoli życie po zimie.

Rodzina powoli zjeżdżała w granice Roztrzyna, przez który musieli przejechać, by dostać się do rodzinnej wsi Bartłomieja. Ku ich zaskoczeniu i niedowierzaniu, całe miasto było w trakcie masowych robót naprawczych i remontowych. Zamurowywane dziury w ścianach, dachach i na ulicach, tworzyły widok rodem z filmów pokazujących miasta po wojnie, które zostało w jej trakcie ostrzelane przez artylerię. Co jakiś czas mijali ułożony na chodniku stos z pomniejszych brekcji i innych kamieni.

— Co tu się wydarzyło? — zapytała zaniepokojona Marlena.

— Nie mam pojęcia… — odparł zszokowany Bartłomiej, który powoli zauważał, że im dalej w głąb miasta jechali, tym więcej uszkodzeń obserwował. Coś uderzyło w środek miasta, pytał samego siebie.

Szybko jednak zorientował się, że obszar zniszczenia nie koncentrował się wokół centrum, tylko stopniowo narastał ku północy. Przez jego myśli zaczęły przebiegać obawy o zdrowię swojego brata. Powinien był się z nim skontaktować, zapytać jak życie leci, a nie robić mu wizyty niespodzianki. Co, jeżeli coś mu i jego żonie się stało? Co, jeżeli jego dom rodzinny, w którym spędził całe dzieciństwo, obrócił się w perzynę?

Wszystkie te obawy, przymusiły go do przyspieszenia jak tylko mógł, by jak najszybciej dojechać do swojego brata, mając nadzieję, że nic mu się nie stało.

Dziury na drodze stały się liczniejsze i głębsze. Już nie wyglądały jak dzieło natury i nietrwałości ludzkiej pracy. Okolica musiała być wręcz zbombardowana różnej wielkości i masy obiektami. Czy były to te fragmenty skał, które gromadzono w stosach? Liczył, że jego brat będzie mieć odpowiedzi, choć na jedno z tych pytań.

Po pięciu minutach jazdy przez miasto i kolejnych dziesięciu minutach, dojechał do swojej rodzinnej wioski, Marzynki, która również nosiła ślady zniszczeń od odłamków. Uszkodzenia wahały się między minimalnymi, objawiającymi się różnej wielkości kraterami na podwórku, po wyraźne, z licznymi dziurami w różnych częściach budynków własności majątkowej.

Powoli zajechali pod bramkę do majątku jego brata. Ku uldze Bartłomieja, nie było wyraźnych zniszczeń, poza kilkoma niewielkimi kraterami i jedną wyrwą w stodole, oddzielającej podwórko od łąki znajdującej się za posesją.

Bartłomiej został radośnie przywitany przez małego, starego psa o ciemnej i gęstej sierści. Kundelek ochoczo skakał wokół mężczyzny, który z uśmiechem zniżył się do poziomu psa, głaszcząc go po jego grzbiecie, ku zadowoleniu zwierzęcia. Wywołany hałas przykuł uwagę mężczyzny, w wieku podobnym do Bartłomieja, który powoli wyszedł ze stodoły, w której było widać stary ciągnik z odsłoniętym silnikiem.

Po tym, jak z jego twarzy odeszło zaskoczenie, z radością podszedł do Bartłomieja, obejmując go w ramionach.

— Na Matkę Zbawiciela. Co ty tu robisz Bartek? — zapytał zdziwiony mężczyzna.

— Przyjechałem Cię odwiedzić Eugeniusz! — odparł Bartłomiej do swojego brata. Wzrok szybko powędrował na wyrwę w dachu stodoły, po czym ponownie zwrócił się do swojego brata — Powiesz mi co takiego, do jasnej cholery się stało?

Eugeniusz stanął jak dęba, wpatrując się ze zdziwieniem na twarzy na swojego brata.

— To ty nie wiesz? Gdzieś cie się uchowali przez te kilka dni?! Huczało w mediach o tym, jak nic! — warknął mężczyzna do brata.

— Nic nie było o tym w wiadomościach, czy w gazetach — wtrąciła się Marlena. Eugeniusz z jeszcze większym zdziwieniem spoglądał na parę, drapiąc się po głowie.

— Naprawdę?! Niemożliwe! — syknął starszy brat — Podobno mówiono o tym w całej Polsce…

— Nic nam nie wiadomo na ten temat. Dlatego chcemy wiedzieć, co się stało — odparł Bartłomiej. Eugeniusz spojrzał na brata, po czym westchnął.

— To chodźcie do domu, Ewa zrobi wam kawę, lub herbatę, a ja wam opowiem, co za dziwy się podziały ostatnio…

Kiedy Eugeniusz skończył mówić, po okolicy rozeszły się echa wystrzałów z broni palnej. Bartłomiej i Marlena spojrzeli po sobie, a Eugeniusz tylko coś mruknął pod nosem i obiecał wyjaśnić również i to, w pewnym sensie.

— Burek, zostań! — rozkazał mężczyzna swojemu psu, wpuszczając gości do środka. Kiedy rodzina zdjęła buty i kurtki, Eugeniusz zamknął drzwi od domu i krzyknął do żony — Ewa, zrób nam herbatę i kawę. Bartłomiej z rodzinką przyjechał!

— O jejku, już, już słonko! — odkrzyknęła kobieta.

— No… nie stójcie tak! Wchodźcie do salonu! Podróż musiała być wyczerpująca, zwłaszcza dla małej! — rzekł Eugeniusz, zapraszając gestem do pokoiku, które było zaraz po lewej.

Było to nie za duże, ale też nie za małe pomieszczenie, w którym znajdował się średniej wielkości stolik, kanapa i trzy fotele ze skóry. Pod prawą ścianą postawiona była stara komoda z dębu, która trzymała różne rodzaje alkoholu, głównie wódki, oraz szklanki. Nad ich głowami wisiał ozdobny żyrandol, który Eugeniusz dostał w prezencie od Marleny w ramach gratulacji za przejęcie majątku po zmarłym ojcu. Okno naprzeciwko drzwi dawało widok na wschodnią część podwórka, na którym znajdowały się krzewy czereśni.

Bartłomiej wraz z Marleną i córeczką usiedli na kanapie, kiedy Eugeniusz wybrał swój ulubiony fotel po ich lewej.

— To jak tam podróż minęła? — zapytał mężczyzna, starając się zacząć od lżejszego tematu.

— Nie najgorzej! — odparł Bartłomiej — Sandra — tu wskazał na córkę — całkiem dobrze zniosła podróż! Nawet nie wiem, kiedy my te sto dwadzieścia kilometrów przejechaliśmy.

— Dobrze to słyszeć! — zaśmiał się Eugeniusz, opierając się o prawe ramię, na ramieniu fotela — Moglibyśmy pewnie tak gadać godzinami, ale wy pewnie umieracie z ciekawości, co nam diabeł sprowadził na miasto i wieś, nieprawdaż?

Marlena kiwnęła głową, a Bartłomiej przybliżył się w stronę brata, czekając na wyjaśnienia z jego strony.

— Nawet nie wiem od czego zacząć… Marlena, czy Bartłomiej mówił Ci o lokalnej legendzie? — zapytał Eugeniusz.

— Jakiej legendzie? — odparła zdziwiona kobieta.

— O masz Ci los… Naprawdę musisz to zaczynać? Przecież to bajeczki! — oznajmił Bartłomiej. Eugeniusz spojrzał na brata, po czym oczyścił swoje gardło chrząknięciem i rozpoczął wypowiedź.

— Gdyby to była bajka, to nie byłoby tej sytuacji. Otóż mamy legendę, tak starą, jak ta wieś, o trąbach z nieba, które od czasu do czasu słychać. Pojawiają się co jakiś czas, inni twierdzą, że raz na sto lat. Inni że na kilka dekad. Zależy, kogo spytasz — powiedział, rozsiadając się w fotelu — Podobno trzydzieści lat temu było je słychać, jednakże ja i mój braciszek byliśmy za mali by to zapamiętać. Jednakże kilka dni temu przekonałem się, że jest to prawda.

Marlena spoglądała zaintrygowana w Eugeniusza, co chwilę poprawiając leżącą na łóżku córeczkę. Bartłomiej z lekkim grymasem zdziwienia spojrzał na brata, po czym na niebo za oknem.

— Wręcz znikąd, pojawił się ten dźwięk… huk jakby. Ciężko go określić, był jak ryk połączony z wybuchem jakieś bomby, czy co — opowiadał Eugeniusz — Potem, następnego dnia nadszedł deszcz. Nie był to zwykły deszcz jednak, zamiast wody, spadały kule ognia, które po upadku odsłaniały ciemne gluty skalne, które dopiero co zastygały w wyniku ochładzania. Chyba jeszcze mam ten duży, to mogę wam później pokazać to.

Oznajmił Eugeniusz, któremu wywód przerwała wchodząca do pokoju ciężarna Ewa, z dwiema herbatami dla Bartłomieja i Marleny, a także jedną kawą dla Eugeniusza.

— Jak coś to obiad będzie za pięć minutek — rzekła kobieta, dosiadając się do rodziny.

— No dobrze — zaczęła Marlena — ale o co chodzi z tymi strzałami?

Eugeniusz spojrzał na lubą jego brata, biorąc powolny łyk mocnej kawy. Po chwilowym oddaniu się smaku napoju powoli odłożył szklaneczkę i przy geście ręki, zaczął kontynuować swoje opowiadanie.

— Mhm. Niepokojące zjawisko, które pojawiło się dzień, może dwa po tym… deszczu — odpowiedział mężczyzna — Kto to strzela? Nie wiem, wojska tu nie ma przecie. Żadnego poligonu, nic.

— Jak to nic nie ma? — spytała ożywiona Marlena. Bartłomiej również trochę ożył po słowach brata. Marszcząc brwi, zbliżył się w stronę Eugeniusza z dłonią opartą o brodę. — Jak jechaliśmy w tą stronę, to widzieliśmy wojskową ciężarówkę.

— Naprawdę? O Mater dei… — westchnęła Ewa, zakrywając palcami swe usta.

Eugeniusz podrapał się po głowie i nagle w przebłysku myśli, przy pstryknięciu palcami zakomunikował:

— Może ma to związek z czarną plagą?

— Czarną plagą? Dżumę tu macie?! — wypalił Bartłomiej. Starszy brat gestem ręki zaprzeczył młodszej krwi.

— Nie, nie jest to dżuma… — rzucił Eugeniusz — Ale nie jest to coś normalnego również.

— Co masz na myśli? — zapytała Marlena. Eugeniusz spojrzał na Ewę, która z troską spogląda na niego. Mężczyzna wykonał kilka głębszych oddechów, po czym zwrócił się do bratowej.

— Coś… coś się pojawiło w lesie. Nie wiem co to. Z początku słyszałem tylko różne historyjki o tym, od ludzi co poszli głęboko w las, w stronę tego większego impaktu. Dzień temu nawet jakieś dzieciaki z pobliskiej wsi wspominały coś o spotkaniu diabłów. Dziewczynka nawet ledwo uszła z tego życiem, ale jak twierdzi, to nie przez nie. Nie wiedziałem co o tym myśleć, aż do… A chuj z tym. Bartek, chodź, pokażę Ci.

— Eugeniusz! — stanowczo rzekła Ewa — Ale obiad zaraz będzie!

— Spokojnie. — starał się uspokoić żonę mężczyzna — Szybko mu pokażę i wrócimy. Zostań i porozmawiaj z Marleną.

Eugeniusz gestem dłoni, zakomunikował Bartłomiejowi, by za nim podążył. Obaj mężczyźni włożyli buty i kurtki, po czym wyszli z mieszkania. Burek pełny energii podskakiwał pomiędzy mężczyznami, podążając za nimi. Eugeniusz podszedł do stodoły, na której boku oparte było narzędzie przypominające Bartłomiejowi jakiś kilof, lub coś podobnego. Starszy brat złapał w ręce owo narzędzie i skierował się na łąkę za posesją.

Tak naprawdę była to ziemia licząca niecały hektar, należąca do Eugeniusza, a przed nim do ich ojca i dziadków. Od pokoleń nikt nic nie robił z ziemią, pozwalając łące rosnąć na jej obszarze, dzięki czemu zwierzęta miały, chociaż część swojego środowiska dla siebie, pomiędzy polami i pastwiskami. Starszy brat często wspominał jednak, że sąsiedzi proponowali mu wypożyczanie jej jako pastwisko dla krów, ale ten ciągle odmawiał.

Wysoka trawa jeszcze dochodziła do siebie po zimie, która dopiero co odchodziła, jednakże było coś z nią nie tak. Im dalej szli w łąkę, tym bardziej zdawało mu się wszystko być zgniłe i martwe. Również uderzył go brak jakichkolwiek zwierząt w okolicy. W końcu również zauważył to, co jego brat chciał mu pokazać.

Pod jego nogami, rozrastała się ciemna masa, która płynnie przechodziła między czymś śliskim i przypominającym gęstą ciecz, do wręcz skalnej faktury. Ta sama masa budowała różne formy to wynikające z wręcz pochłaniania trawy, a także w wyniku przypadkowego wzrostu. Jednakże jedna forma odstawała mu od reszty.

Po okolicy również formowały trójkątne kształty, przypominające krzywe piramidy o kształcie kła. Ich ułożenie nie zdawało się, być losowe i układały się one w określony wzór.

Eugeniusz przystanął przy najbliższym “kle”, który został przez niego wybrany spośród reszty. Ten wybrany, zdawał się, być największy, sięgając do bioder jego brata, którego można było uznać za wysokiego mężczyznę. Eugeniusz zarzucił narzędzie na ramię, po czym kiwnął do swojego brata.

— Co o tym sądzisz?

Bartłomiej przyjrzał się bliżej owej strukturze. Była po segmentowana płytami przypominającymi skały o ledwo widocznej włóknistej teksturze. Środkowa oś struktury była bardziej odsłonięta, ukazując jasnoniebieskie włókna, lub coś podobnego, budującego mięśniopodobny utwór. Ów utwór był miękki i ciepły w odróżnieniu od zimnych i twardych płyt. Wyraźnie mógł wyczuć wypromieniowaną energię cieplną, pochodzącą z wnętrza niebieskawych, miękkich części.

Struktura otoczona była włóknistą plechą, która płynnie wnikała w nią i łączyła się z resztą ciemnej masy.

— Co… Co to jest? — jęknął Bartłomiej.

— A kij wie. Wczoraj tego nie było.

— Co?

— Rozrosło się to wszystko w ciągu jednej nocy. Wczoraj, ładna łąka, a dzisiaj to — oznajmił Eugeniusz, poklepując strukturę.

— Ktoś o tym wie?

— Wezwałem milicję, ale Ci kretyni tylko spojrzeli i się zmyli. Próbowałem to coś ściąć czy coś, ale — Eugeniusz nagle zrobił zamach swoim narzędziem, które z impetem uderzyło w obiekt, odbijając się od jego i jedynie rysując skalną powłokę — to cholerstwo ciężko uszkodzić.

— A próbowałeś ten środek? — zapytał Bartłomiej, wskazując na odsłoniętą masę struktury.

— Ta… to również ciężko uszkodzić. Niby się da, ale elastyczne i rozciągliwe to jak nie wiem. A i zostaw to na chwilę, to w miejscu uszkodzenia, masz skalną skorupę zamiast… rany.

— To coś żyje?

— Ta, żyje i zjada mi cholerną łąkę! — krzyknął Eugeniusz, kopiąc kieł.

Bartłomiej jeszcze raz przyjrzał się bliżej obiektowi. Wokół niego zdawały rozrastać się kryształy, przebijające ciemną masę, o słupowym wyglądzie.

— Myślisz, że to coś jest powiązane z tymi diabłami?

— Może — wzruszył ramionami Eugeniusz opierający się o narzędzie. — Tamta dziewczynka też je niby opisywała. Aż przypominają się te historyjki z dzieciństwa, co?

Bartłomiej lekko się uśmiechnął, spoglądając na niebieskie niebo z kilkoma chmurami. Po czym zwrócił się do brata:

— Pamiętasz, gdy pan Tomasz wezwał milicję, bo coś zeżarło niby jego krowę?

— A jak! — zaśmiał się Eugeniusz — Co to miało być? Niewidzialne jaszczurki?

— Coś w tym stylu… Albo jak chodziliśmy do lasu polować na te wszystkie mityczne stworzenia co miały w nim żyć.

— Tylko po to, by zostać zatrzymanym przez leśniczych i zawróconych do domu!

Żarty obu mężczyzn przerwały echa kolejnych wystrzałów z broni palnej. Mina Eugeniuszowi zrzedła i zrobił kolejny gest otwartą dłonią.

— Trochę kiepski czas wybrałeś na odwiedziny, ale dzięki. Twoja i twojej rodzinki obecność, może choć trochę rozrzedzi tą ciężką atmosferę… — rzekł Eugeniusz, powoli kierując się do domu.

— Gdybym wiedział, to bym przyjechał wcześniej — dodał Bartłomiej, podążając za bratem.

— Lepiej późno niż wcale. I tak to raczej nic nie zmieni. Ważne, że jesteśmy razem! — oznajmił mężczyzna, klepiąc brata po ramieniu.

Zanim doszli do końca łąki, Bartłomiej poczuł nagłą potrzebę obrócenia się za siebie. Jedynie przez krótką chwilę udało mu się dostrzec postać, chowającą się do ciemnego lasu, lub przynajmniej tak mu się zdawało. To coś było tam od początku? Obserwowało ich? Czy może w wyniku stresu i obecnych tu doświadczeń jego mózg płatał mu figle?

— Idziesz? — zapytał zaniepokojony Eugeniusz — Chodź, obiad nam wystygnie!

— Tak, tak… — jęknął Bartłomiej, kierując się w stronę domu, nadal rozmyślając nad tym, co udało mu się wypatrzeć.

Wchodząc do domu, Eugeniusz znowu nakrzyczał na psa, by ten został na podwórzu. Ten jednak nalegał piskami i skomleniem by go wpuścić do środka, wyraźnie roztrzęsiony i naburmuszony. Jednakże nie przyniosło to pożądanego kundlowi celu.

Bartłomiej powoli ściągnął buty i ułożył je na półeczce przeznaczonej na nie. Kiedy się wyprostował, o mało nie oberwał on od sztucznego kruka z metalu od zdobionego zegara, które wisiało na prawej ścianie ciasnego korytarzu, służącego za przedpokój, zaraz nad półką na buty.

— Eugeniusz, mówiłam, byś to zawiesił wyżej! — nakrzyczała Ewa, która była świadkiem zajścia. Stała przy framudze drzwi, z rękami na biodrach i grymasem na twarzy, z widoczną złością w oczach na męża.

— Tak wiem. Przepraszam — oznajmił Eugeniusz — Zrobię to, tak szybko jak się da. Nic Ci się nie stało Bartek?

— Nie, wszystko w porządku — odpowiedział drugi mężczyzna, zasiadając do obiadu.

Dalszą część dnia spędzili, nie poruszając tematu rzekomych trąb i deszczu meteorów, a także tego, co Eugeniusz pokazał swojemu bratu na łace. Cały czas opowiadali swoje osobiste historie z pracy i ogólnej codzienności, sprzed incydentu. Bartłomiej przez cały czas próbował tym zająć swoje myśli i spostrzeżenia do tego, co widział, jednakże wciąż to wracało, epizodycznie wskakując i wyskakując z jego głowy, jak piłka odbijana od ściany.

Kiedy nastał już późny wieczór, Ewa wyjęła przy pomocy Marleny ciasto z pieca i położyła je na blacie kuchennym pod oknem. Jagodowe ciasto z polewą czekoladową kusiło swym wyglądem i zapachem obu mężczyzn, których musiały odganiać ich żony, by dali mu jeszcze wystygnąć. Oczywiście wszystko ku dezaprobacie obu braci.

Kiedy wszyscy zdecydowali się już pójść spać, Eugeniusz wskazał Bartłomiejowi i jego żonie pokój odchodzący od kuchni, na jej prawej ścianie. Pokój był podobnej wielkości jak pokój gościnny. Ściany pokryte były blakło żółtą jednolitą tapetą, z jednym obrazem krajobrazu zawieszonym na południowej ścianie. Podłoga zrobiona była ze starych desek, które skrzypiały co drugą nadepniętą deskę. Pod lewą ścianą stało łóżko dla dwóch osób, a przy nim, pod starym oknem, stało łóżeczko dla dziecka, które Eugeniusz przyniósł po obiedzie.

— Jak coś to łazienka jest po lewej, jak wychodzicie — oznajmił brat, wchodząc na górę po schodach. Marlena kiwnęła głową i weszła do pokoju, ułożyć Sandrę do snu.

Bartłomiej jeszcze chwilę został w kuchni, po tym jak obiecał, że pozmywa naczynia, by Ewa się nie przemęczała. Czas umilała mu rozmowa z żoną, która po położeniu córeczki w łóżeczku, dołączyła do niego.

— Co o tym wszystkim myślisz? — zapytała w pewnym momencie kobieta.

— Nie wiem — jęknął Bartłomiej, odkładając umyty talerz na półeczkę, między metalowe rurki, by mógł wyschnąć — Cała ta sprawa jest ponad mnie. Jakieś trąby… ten deszcz meteorów i cokolwiek rośnie na łące…

— A właśnie, co Ci pokazał tam? — spytała zainteresowana Marlena.

— Nie wiem… Nie wiem jak to nazwać i opisać — odpowiedział mężczyzna — Jakaś masa rozrasta się na łące, tworzy te… trójkąty, bądź kły. Nie wiem co o tym dokładnie myśleć.

Wtem, ponownie do jego głowy zawitał wyrywek z chwili, gdy zdawał się zauważyć coś na granicy lasu. Jednak zignorował to, starając się nie zawracać sobie tym głowy, jak i jego żonie. Jego wzrok powędrował za okno, gdzie było już ciemno i nic nie można było dostrzec. Nawet niebo dzisiaj było zachmurzone.

Natychmiast w jego głowie pojawiły się wspomnienia z dzieciństwa, gdy to wraz z bratem, całe noce potrafili obserwować gwiaździste niebo, wymyślając różne historyjki na ich temat. Szkoda, że nie ma gwiazd, pomyślał.

Kiedy skończył zmywać naczynia, wraz z żoną zaczął przygotowywać się do snu. Kiedy przechodził z łazienki do pokoju, wyraźnie mógł słyszeć psa drapiącego o drzwi domu. W głębi czuł, że powinien był go wpuścić do środka, w końcu pewnie teraz musi być zimno na dworze. Jednakże nie chciał robić bratu na złość, pewnie latałby po mieszkaniu, nie dając im spać, albo wskoczył brudny na łóżko, plamiąc pościel. Zignorował zatem drapanie i położył się spać.

Bartłomiej wstał najwcześniej ze wszystkich. Mimo iż w nocy na zmianę wstawał z Marleną do małej, czuł się wyspany, wstając wpół do szóstej. Mężczyzna rozciągnął swoje ciało dla rozgrzewki, po czym po cichu ubrał się i wyszedł na podwórze.

Był słoneczny, mglisty poranek, o dość rześkim powietrzu. Ku zdziwieniu Bartłomieja, pies nie przyszedł się przywitać z nim. Krótko się rozejrzał po okolicy w poszukiwaniu go, jednakże bez skutku.

Wtedy pomyślał o polu i o tym, co wczoraj zobaczył. W szybkim tempie zaszedł za stodołę, obchodząc ją z jej prawej. Jego oczom ukazała się łąka zajęta całkowicie przez czarną masę, która pochłonęła wszystko. Trawa została zastąpiona przez owe kły, a także inne dziwne formy i struktury, z czego większość z nich przypominała rzęski o owalnych końcówkach błękitnej barwy, które falowały według rytmu lekkiego wiatru.

— Burek? — jęknął zaniepokojony Bartłomiej — Burek! Gdzie jesteś?

Bez żadnej odpowiedzi ani śladu psa, mężczyzna pędem pobiegł do chaty. Z impetem zatrzasnął za sobą drzwi, po czym wbiegł na górę. Eugeniusz i Ewa zerwali się z nóg w wyniku hałasu, wypytując się o przyczynę robienia takiego hałasu.

— Eugeniusz, sprawa jest… — mruknął Bartłomiej — Chodzi o Burka i łąkę.

Starszy brat z jeszcze większą energią ubrał się i zaczął schodzić za bratem po schodach. Obaj mężczyźni wyszli na zewnątrz. Eugeniusz od razu zaczął nawoływać psa, wciąż podążając za bratem. Nawet na dźwięk głosu Eugeniusza, po psie nie było śladu.

Starszy mężczyzna ze zgrozą spojrzał na coś, co było wczoraj łąką.

— Skurwysyn! — syknął ze złości — Taki obszar zająć tak szybko?!

— Słuchaj, nie wiem, co się dzieje, ale powinniśmy wezwać milicję!

Eugeniusz kiwnął głową i pewnym, szybkim krokiem zaczął iść w kierunku domu. Marlena i Ewa wyszły na zewnątrz. Na ich twarzy rysował się grymas dezorientacji, przerażenia, a wzrok wpatrywał się w nich w szukaniu odpowiedzi i bezpieczeństwa.

— Muszę zadzwonić. Bartek, Marlena, możecie sprawdzić co ze świniami? — rzekł Eugeniusz, wchodząc do domu.

Dwójka kiwnęła głowami i skierowała się do chlewni po lewej od domu, która między szopą, miała tylko dwa metry odstępu między nimi. Mimo iż podeszli pod drzwi, nie mogli usłyszeć żadnych dźwięków, które mogłyby być zakwalifikowane jako świnie. Była tylko martwa cisza.

Bartłomiej niepewnie chwycił za klamkę od drzwi, które pociągnął, by odkryć koszmar za nimi. Mężczyzna ledwo co utrzymał się na nogach, a Marlena wydała jęk i od razu zwymiotowała na ziemię. Bartłomiej gestem ręki powstrzymał Ewę przed zbliżaniem się do nich. Oboje wrócili do kobiety, po czym skierowali się do środka.

Bartłomiej przeszedł do pokoju gościnnego, omijając stojącego ze słuchawką przy uszach brata, po czym z impetem wylądował na kanapie. Mężczyzna próbował ustabilizować swój oddech i zebrać myśli. Marlena przyszła zaraz po tym, jak wzięła płaczącą Sandrę. Oboje siedzieli w ciszy, kontemplując nad tym, co zobaczyli. Z kuchni dobiegał krzyk Eugeniusza i jęki jego żony.

Starszy brat stanął we framudze drzwi.

— Nie ma sygnału…

— Jak to nie ma sygnału? — jęknął Bartłomiej na słowa brata.

— No nie ma. — wzruszył ramionami mężczyzna — Co ze świniami?

Obydwoje małżonków spojrzała po sobie z grymasem na twarzy. Bartłomiej wziął głęboki wdech, starając się odpowiednio dobrać słowa, które musiał mu przekazać.

— Nie żyją.

— Jak to nie żyją?! — krzyknął zaskoczony mężczyzna.

— One… nie wiem jak to opisać! — oznajmił młodszy brat, chowając twarz w dłoniach.

Eugeniusz powoli usiadł w fotelu, podpierając swoją brodę o ramię. Nikt przez długi czas nic nie był w stanie powiedzieć, spoglądając jedynie po sobie, suficie, ścianie, czy na zewnątrz okna. W końcu Eugeniusz wyprostował się i skierował wzrok ku bratu.

— Bartłomiej — rzekł mężczyzna — pojedziemy twoim samochodem do Roztrzyna. Poinformujemy milicję i zostaniemy u mojego przyjaciela w Marszczynach Wielkich na południe od miasta. Mam gdzieś co się może stać z tym majątkiem. Najważniejsze jest bezpieczeństwo twojej córeczki i naszych żon.

— Teraz? — zapytał Bartłomiej.

— Teraz — odpowiedział brat.

Wszyscy jednym sprawnym ruchem zerwali się na swoje nogi i wyszli na zewnątrz. Szybko skierowali się pod bramkę od posiadłości, jednakże Bartłomiej wszystkich zatrzymał na kamiennej ścieżce.

— Nie pojedziemy — oznajmił. Reszta spojrzała po sobie w zaskoczeniu.

— Dlaczego? Nosz kur… — ryknął Eugeniusz, gdy się zorientował, że koła samochodu jego brata zostały zniszczone, wraz z silnikiem, którego części leżały po okolicy mimo zamkniętej maski.

— Co teraz? — jęknęła Ewa, wpatrując się w męża.

— A co z ciągnikiem? — zapytał Bartłomiej. Eugeniusz tylko machnął ręką, sycząc.

— Nie ruszy. Silnik ma kopnięty. Chyba że jakoś uda nam się obojgu go naprawić… Ale to już szybciej będzie popytać sąsiadów!

— Chyba nie ma innego wyjścia — odparła Marlena.

Rodzina podzieliła się na dwa małżeństwa i przeszła po najbliższej okolicy pytając o telefon, środek transportu, czy o stanie zwierząt i ziem. Bartłomiej i Marlena wybrali dalsze domostwa na północy wsi, a Eugeniusz i Ewa postanowili popytać po najbliższej okolicy.

Pierwsze domostwo, do którego zaszli, było już dotknięte czasem. Stara chatka z kamienia powoli się rozpadała w wyniku erozji, poddając się warunkom klimatycznym. Na niewielkim podwórku stała mała stodoła. Deski budujące budowlę, również były już sędziwego wieku, z wyraźnie widoczną próchnicą i zgnilizną. Dla Bartłomieja to był cud, że jeszcze stała.

Dwór nie wykazywał znaków życia. Żadnych kurczaków, gęsi, psów, czy innych zwierząt. Przerażająca pustka i cisza doskwierała parze, która nie mogła wyjść z wrażenia, że nikt nie zareagował na to, co się działo tej nocy.

Bartłomiej i Marlena szybkim krokiem przeszli wokół domostwa, po betonowej ścieżce i zapukali w stare drewniane drzwi. Po krótkiej chwili drzwi otworzył sędziwy już mężczyzna, który najwidoczniej rozweselił się na widok Bartłomieja.

— Nie wierzę! — oznajmił starzec — Bartłomiej?

— Dzień dobry, Panie Strun! — rzekł mężczyzna — Możemy chwilę porozmawiać?

— Tak, tak! — zgodził się staruszek, gestem ręki zapraszając małżonków do środka.

— My tylko na chwilę… — westchnęła Marlena, wchodząc do środka.

— Nawet jeśli, to co ma dziecko na mrozie się znajdować! — rzekł Strun.

— Pewnie wie Pan w jakiej sprawie tu jesteśmy..? — zapytał Bartłomiej z grymasem na twarzy. Strun spojrzał na podłogę, jakby przyglądając się pustce. Jego radosny wyraz twarzy, zmienił się w zimny grymas przerażenia, o mało co nie przeradzający się w płacz.

— Moje biedne kurczaczki… — jęknął Strun — Jeszcze wczoraj uroczo sobie biegały po podwórku. A dzisiaj… Wstałem rano, jak zwykle, a tu takie coś. Ani śladu po nich, nawet piórka!

— Widział może pan winowajcę? — zapytał Bartłomiej, kładąc rękę na ramieniu starszego mężczyzny.

— Nie… Przynajmniej nie dzisiaj — westchnął Strun — ale mogę przysiąc, że wczoraj wieczorem udało mi się dostrzec coś na granicy lasu, jak wracałem od Maciejewskich!

— Co pan widział? — odparł Bartłomiej, wyraźnie ożywiając się na słowa Struna.

— Jakaś ciemna postać, chyba — oznajmił starzec — Nic więcej nie mogę powiedzieć. Widziałem ją tylko przez sekundę lub mniej.

—A czy wezwał pan milicję? — spytała Marlena, poprawiając Sandrę na swoim ramieniu.

— Nie… nie, nie pomyślałem o tym. Ja… — Strun zająknął się i schował twarz w swoją rozwartą dłoń, starając się opanować atak paniki.

— Nic się nie stało — rzekł Bartłomiej — Możemy zrobić to za pana.

— Tak, tak… — westchnął Strun, powoli siadając z Marleną na fotelach, przy malutkim stole w pomieszczeniu służącym za salon. Oboje rozpoczęli między sobą rozmowę, starając się odciągnąć, choć na chwilę myśli od obecnych wydarzeń.

Bartłomiej po skierowaniu się do kuchni, równie starej co reszta domostwa, energicznie złapał za słuchawkę od telefonu stacjonarnego, stojącego na kuchennym blacie. Palce szybko wykręcił odpowiedni numer, przykładając słuchawkę do ucha. W uszach rozbrzmiał jedynie monotonny dźwięk, oznaczający brak możliwości kontaktu. Nie poddając się, jeszcze trzy razy wykręcił numer z tym samym rezultatem.

Z wyraźnym zdenerwowaniem rzucił słuchawką o ścianę, roztrzaskując ją na elementy pierwsze. Ręce oparły się o blat, utrzymując tułów na jego powierzchnią. Wziąwszy parę oddechów, wrócił do niewielkiego pokoju. Z zawiedzeniem spojrzał na swoją żonę i starszego mężczyznę, pokręcając głową.

— Czyli nici z zadzwonienia o pomoc? — mruknęła Marlena, spoglądając ze zmartwieniem na swoją córeczkę.

— Przynajmniej nie tutaj — oznajmił Bartłomiej — Panie Strun, miał pan stary traktor, jak jeszcze tu mieszkałem. Działa on? — zwrócił się Bartłomiej do drugiego mężczyzny.

Staruszek pokiwał głową, oznajmiając:

—Tak. Jeszcze staruszek działa.

— Jeżeli działa, możemy go użyć? Musimy dostać się do miasta, a nasz samochód został rozmontowany… że tak to powiem — rzekł Bartłomiej.

— Co… Ale jak to? — zapytał zdziwiony Strun.

— Coś zniszczyło silnik, koła i elementy kierownicze tej nocy — odpowiedziała Marlena. Strun chwycił się za brodę jedną ręką, drugą drapiąc się po skroni w rozmyślaniach.

— Zatem lepiej sprawdź mój ciągnik! — powiedział Strun — Obawiam się, że w takim wypadku mój również może być w takim stanie!

— Gdzie go znajdę? Jak wchodziliśmy na posesję, to nigdzie go nie widziałem na podwórzu — zapytał Bartłomiej, kierując się ku wyjściu.

— Stoi za stodołą — odpowiedział Strun.

Bartłomiej kiwnął głową na potwierdzenie i szybkim krokiem wyszedł z domostwa. Podobnym tempem pokonał niewielkie podwórze i minął drewnianą zabudowę. Ku jego oczom ukazał się niewielki fragment podwórza, na którym stał metalowy składzik, prawdopodobnie na drewno i węgiel. Znajdował się tam również wspomniany przez Struna, stary traktor z czasów pamiętających jeszcze wojnę.

— Kurwa — jęknął mężczyzna na widok zdemolowanego wraku.

Coś przebiło masywne opony, poszlachtowało i wyrwało jego wnętrzności, rzucając je po okolicy. Bartłomiej powoli i ostrożnie rozejrzał się po reszcie okolicy. Jego wzrok szukał jakichkolwiek śladów lub samą obecność tego, co widział u brata. Jednakże ku jego nieszczęściu, nie natrafił na ślady ciemnej masy.

Ciemna postać — pomyślał — Widział to samo co ja. Może to coś jest powiązane z tą masą na podwórzu Eugeniusza?

Bartłomiej jeszcze na chwilę zwrócił uwagę na składzik. W teorii powinien być jeszcze okres, w którym ludzie palą w piecach, by się ogrzać. W teorii Strun powinien mieć przynajmniej pół tony drewna na opał lub węgiel. Jednakże składzik był pusty, z jedynie śladami drzazg i osmolonej od węgla powierzchni. Cokolwiek zniszczyło ciągnik, cokolwiek zabrało całą zwierzynę, zabrało również drewno i węgiel. W jakim celu? Czemu tak bardzo zależało temu komuś na tym?

Dlaczego poddawać się trudu odcięcia kontaktu, zniszczenia transportu i zabicia zwierzyny hodowlanej? Dlaczego w ogóle jeszcze dychał w tym momencie? Dlaczego wszystko jest martwe, poza ludźmi? Wyraźnie mieli odpowiednią ilość ludzi, by to wszystko zrobić, zatem co takiego ciężkiego było w zabiciu samych właścicieli?

Nie mógł sformułować żadnej logicznej odpowiedzi na te pytania. Stracił nadzieję, że uda im się znaleźć gdziekolwiek sygnał lub pomoc.

Po powrocie do domu, Strun i Marlena spojrzeli na Bartłomieja z nadzieją możliwej ucieczki z sytuacji. Strun wstał i zrobił kilka kroków ku drugiemu mężczyźnie.

— I jak? — ochoczo spytał Strun.

— Traktor jest kaput… — mruknął Bartłomiej — Został zniszczony w podobny sposób co moje auto.

— Cholibka — jęknął starszy mężczyzna.

— I raczej wątpię, że gdzie indziej będzie lepiej. Jednakże jeżeli coś się uda znaleźć, to postaramy się też pana zabrać.

— Nie przejmuj się mną — rzekł starszy mężczyzna, siadając na fotelu — Nawet jeśli zginę to co? Swoje przeżyłem, a i moją kochaną Józefinę zobaczę…

— Niech pan tak nie mówi! — zaprotestowała Marlena z troską — Jeżeli będziemy mogli, to pomożemy Panu!

Strun zrobił wymuszony grymas uśmiechu, życząc odchodzącej parze powodzenia w szukaniu pomocy. Marlena po podziękowaniu za gościnę, wraz z mężem skierowali się do wyjścia. Gdy kobieta była pewna, że nikt ich nie usłyszy, zapytała męża:

— Widziałeś to coś, gdziekolwiek?

— Masz na myśli tą czarną masę? — sprecyzował pytanie żony, która kiwnęła głową — Nie, nie widziałem. Jednakże coś lub ktoś tutaj musiał być i to zrobić.

— Ta postać, o której wspomniał Strun?

— Nie wiem, może? — odpowiedział mężczyzna — Coś szczegółowej Ci o niej powiedział?

— Nie — zaprzeczyła żona — Do kogo teraz zajdziemy?

— Marzyńscy — oznajmił Bartłomiej — Jeśli dobrze pamiętam, to hodowali konie.

— Myślisz, że będą… żywe? — mruknęła Marlena.

— Mam nadzieję — westchnął mąż, wchodząc na skromną, lecz widocznie większą od tej u Struna, posesję Marzyńskich.

Bartłomiej bez jakiejkolwiek odpowiedzi zapukał kilka razy w drzwi od starego, lecz wyremontowanego niedawno domu. Marlena spojrzała po oknach, starając się kogokolwiek wypatrzeć w środku, również bez skutku. Para następnie skierowała się ku stajni, omijając zdemolowany samochód. Powoli zajrzeli do środka, starając się znaleźć właścicieli. Ku ich szczęściu, na środku stajni siedziały dwie kobiety, jedna obejmująca drugą.

— Przepraszam — jęknął Bartłomiej — państwo Marzyńscy?

— Tak — odpowiedziała młodsza kobieta, opierająca o swoje ramię swoją matkę.

— Dzień dobry, jestem Bartłomiej i —

— Bartłomiej? — zapytała ożywiona druga kobieta — Jak ty wyrosłeś, Bartku! A ta ładna dama to twoja żona, tak?

— Zgadza się, Marlena, Pani Marzyńska. Pani Marzyńska, Marlena — rzekł Bartłomiej, przedstawiając sobie kobiety.

— Mów mi Marta — odpowiedziała popłakująca kobieta z lekkim uśmiechem, wstając.

— Zgaduję, że u was podobnie jak u nas i Pana Struna? — mruknął Bartłomiej, spoglądając na kobiety. Obie kobiety spojrzały się po sobie i pustej stajni, by zakończyć rozglądanie się na wyważonej tylnej bramie.

— Wam też porwano zwierzęta? — zapytała Marta.

— Tak… u nas też — odpowiedział Bartłomiej po chwili wahania, kryjąc przed starszą kobietą na skraju paniki los zwierząt jego brata.

— Wiecie może, kto mógł to zrobić? — rzekła Marlena. Marta zrobiła grymas twarzy, a w jej oczach pojawił się szał.

— To pewnie jankesi! — krzyknęła załamującym się głosem — Jankesi, te świnie musiały to zrobić! Bo kto inny?! To inwazja!

— Gdyby amerykanie chcieli dokonać inwazji, to wątpię, by kradli przy tym zwierzęta — zaprzeczyła Marlena — Nie na tym polegają inwazje.

— A masz lepszy pomysł? — zapytała dziewczyna.

— Nie — krótko odpowiedział Bartłomiej, spoglądając na Marlenę — Planowaliśmy użyć kogoś pojazdu, by dostać się do miasta po pomoc, ale wygląda na to, że trzeba będzie z buta iść. Popytamy jeszcze kilku ludzi i ruszymy. Dołączą Panie?

— Ale po co? — warknęła młodsza kobieta — Władze raczej powinny być już w drodze, by nam pomóc albo szykują się do niej, prawda? Nie zostawią nas tak tutaj!

— Poza tym nasi mężowie już poszli po pomoc — dodała Marta.

— Gdzie poszli? — zapytała Marlena.

— Bodajże do Krasickich — oznajmiła Marta, powoli kierując się z synową do domu — Raczej tam ich znajdziecie, jeśli nie poszli dalej.

— Czy… Czy mogę się rozejrzeć po stajni? — spytał niepewnie Bartłomiej. Obie kobiety spojrzały na mężczyznę i po krótkiej chwili zastanawiania się między sobą, kiwnęły głowami na akceptację propozycji. Mężczyzna odwzajemnił gest i zaczął powoli przemierzać niewielką stajnię, która mogła jeszcze wczoraj trzymać z sześć koni.

Boksy były na tyle duże, by przetrzymać w środku konia sporych rozmiarów. Bramki do nich kończyły się na wysokości szyi, pozwalając koniom na wyjrzenie na korytarz. Wszystkie boksy miały wyważoną ścianę od strony tylnej bramy, sugerując, że coś dużego musiało się przebić przez drzwi i boksy, prawdopodobnie biorąc kilka koni naraz, po czym pewnie zamieniając się z innym partnerem zbrodni, który kontynuował nikczemny akt.

Przypuszczenia utwierdził widok kilku pozostawionych w błocie masywnych odcisków czegoś masywnego. Udało mu się rozróżnić dwa typy odcisków, jeden przypominający masywną czteropalczastą dłoń i drugi bardziej przypominający już jakąś czteropalczastą zwierzęcą łapę przystosowaną do utrzymania masy tego czegoś. Oba rodzaje nosiły wyraźny ślad pazurów, sugerując, że mogło to być z natury drapieżne.

W wyniku dalszych oględzin Marlenie udało się znaleźć jeszcze inny typ odcisku. Od niewielkiego zagłębienia w ziemi odchodziły promieniście cztery palce, prawie pod kątem prostym. Ze względu na rozmiar i ułożenie tych śladów, oboje zrozumieli, iż to coś musiało poruszać się na dwóch nogach.

— Strun wspominał o tej ciemnej postaci — rzekła Marlena — Myślisz, że to mogła być ona?

Bartłomiej na chwilę zatrzymał się w swoich myślach, starając się to wszystko powiązać. Deszcz meteorów, dziwne wystrzały, do których zdążył się już przyzwyczaić, pochłaniająca wszystko masa i dziwne postacie. Zdawało się, że wszystko to było ze sobą powiązane w jakiś sposób, jednakże nie mógł znaleźć zdecydowanej odpowiedzi. Równie dobrze mogli to być amerykanie.

— Bartłomiej? Bartek!

Z rozmyślań wyrwała go jego stojąca nad nim żona, poprawiająca Sandrę na ramieniu.

— Myślisz, że ten ślad jest powiązany z tą rzekomą ciemną postacią, o której wspominał Strun? — ponowiła pytanie Marlena. Bartłomiej jedynie wzruszył ramionami, robiąc grymas na twarzy.

— Może — rzucił — Nie jestem pewny, ale chyba teraz to najbardziej prawdopodobna możliwość.

— To co? Idziemy do Krasickich?

— Tak, chodźmy.

Jak było postanowione, para poszła w kierunku Krasickich, omijając przy tym jedno niewielkie gospodarstwo, po ich prawej, które jeśli pamięć mężczyzny nie zwodziła, należało do Marienckich. Szybkie spojrzenie pozwoliło im wyedukować, że po podwórzu nic nie łaziło, bądź pełzało, a także właścicieli nie było nigdzie widać w oknach domu.

Majątek Krasickich stał na granicy wsi, tuż obok niewielkiego wcięcia lasu, zasłaniającego okoliczne pole o rozmiarze zaledwie dziewięciuset metrów kwadratowych. Dalej już tylko była kamienna droga, prowadząca przez kilka pomniejszych wsi do Roztrzyna, chowająca się głęboko pośród drzew.

Samo gospodarstwo było skromne. Niewielki domek stał na małych rozmiaru podwórzu, na którym znajdował się jeszcze tylko niewielki kurnik, obecnie pusty. Bartłomiej i Marlena obeszli domostwo, podążając za betonową ścieżką, prowadzącą do drzwi, znajdujących się od strony podwórza. Marlena szybko zajrzała do okien, znajdując starszą panią siedzącą na krześle w pokoju, z wyraźnym zakłopotaniem na twarzy.

Para lekko zapukała do drzwi. Dźwiękom stuknięć odpowiedział energiczny szczek małego psa, znajdującego się w środku.

— Psikuś! Psikuś, noga! — rozbrzmiał głos kobiety zza drzwi, która powoli podeszła za nie — Kto tam?

— Dzień dobry, z tej strony Bartłomiej — oznajmił mężczyzna — młodszy brat Eugeniusza. Może Pani z nami na chwilę porozmawiać?

— O to ty Bartłomiej! — odpowiedziała staruszka, flegmatycznie otwierając drzwi — Jakże dawno Cię nie widziałam! Wejdźcie, na dworze to ani ciepło, ani bezpiecznie dzisiaj.

— Dziękujemy — powiedziała Marlena, wchodząc za staruszką do środka.

Od razu powitał ją mały kundelek, o jasnej sierści, który energicznie skakał i tańczył wokół kobiety z czystej psiej radości. W ten sposób powitał również Bartłomieja, który odwzajemnił psi gest, głaszcząc go kilka razy po głowie, myśląc o prawdopodobnym losie, jaki spotkał psa jego brata.

— Chcecie kawy, herbaty? — zaproponowała pani Krasicka, wchodząc do kuchni, powoli sięgając po wspomniane przedmioty, stojące na półkach.

— My tylko na chwilę — odmówił Bartłomiej — Z tego, co słyszeliśmy Marzyńscy byli u Pani w sprawie tego, co się stało tej nocy…

— Ach tak… Przyszedł Pan Marzyński ze swoim synem — oznajmiła kobieta — Straszne rzeczy ostatnio się dzieją, doprawdy. Najpierw ten ognisty grad… a teraz to.

— I sądząc po ich nieobecności, to gdzieś poszli, prawda? — zapytała Marlena. Krasicka przytaknęła głową.

— Tak, wyszli niedawno. Kilka minut, zanim przyszliście.

— Dokąd poszli? Sprawdzić straty, czy może do innej wioski? — dopytał się Bartłomiej, opierając ramię o blat stołu kuchennego.

— Poszli w kierunku Roztrzyna… Do Rasic małych. — Bartłomiej przytaknął na słowa Krasickiej, powoli się podnosząc z blatu.

— A czy może wie Pani cokolwiek o tym, co się wydarzyło tej nocy? — spytała Marlena. Starsza kobieta zrobiła grymas, spoglądając na podłogę.

— Co najwyżej wieczorem — zaczęła — widziałam ciemne sylwetki poruszające się od południa na północ, zaraz przy granicy lasu. Przypominały ludzi i szły w ten… zorganizowany sposób jak wojsko. Potem tego ranka… to. Jak przyszli Marzyńscy to od razu stwierdzili, że to inwazja. I w sumie to chyba mają rację…

— Dziękujemy Pani Krasicka — oznajmił Bartłomiej — Może uda nam się ich dogonić, w końcu wieś jest tylko kilometr stąd. Tak też pomyślałem, że gdyby się nic nie udało załatwić to lepiej, żebyśmy na wieczór jakoś się zorganizowali… tak na wszelki wypadek.

— Zorganizowali? — zaśmiała się kobieta — Masz dobre intencje synku, ale co nam to po tym. Większość z nas już podstarzała i ledwo co możemy zrobić. Jeśli naprawdę to inwazja to nic nie zdziałamy…

— Ale-

— Bartku, widziałam na własne oczy, co potrafią wyszkoleni żołnierze i mogę Ciebie zapewnić, że lepiej będzie, jeśli nie będziemy sprawiać, że stanowimy zagrożenie i cierpliwie poczekamy na działania władzy…

Bartłomiej westchnął, spoglądając na swoją żonę. Mężczyzna wzruszył ramionami, po czym zwrócił się ponownie do Krasickiej:

— W takim razie jeszcze raz dziękujemy za pomoc i mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy.

Małżeństwo, żegnając się, wyszło z domostwa i skierowało się ku wyjściu z majątku staruszki. Bartłomiej niechętnie otworzył drzwiczki od metalowego płotku, spoglądając za swoje ramię, w kierunku domu Krasickiej. Przez jego nozdrza, z impetem wyleciało wyrzucone z płuc powietrze. Para zostawiła gospodarstwo za sobą.

— To, co — rzuciła Marlena — idziemy do tych Rasic?

— Tak — potwierdził małżonek — tym szybciej to zrobimy tym-

Wtem, od strony lasu, na północ od Krasickich, dobiegł krzyk mężczyzny. Tak głośny i tak wbijający się w uszy dźwięk, wręcz echem odbijał się po uszach, jak i po okolicy. Potem nastąpił dźwięk łamanych gałęzi z oddali.

Oboje stali jak dęba, starając się przetworzyć zaistniałe wydarzenie. Bartłomiej był jak w transie, nie reagując na nic, nawet na szarpanie jego ręki przez żonę. Mięśnie stały się twarde jak skała, pozwalając jedynie oczom na dobrowolne poruszanie się.

Z owego transu wyrwał go płacz jego córki, którą Marlena starała się uspokoić. Bartłomiej chwycił dłoń Marleny i już miał z nią jak najszybciej znikać z tego miejsca, gdy pomyślał o pani Krasickiej.

— Pójdź do domu mojego brata — oznajmił — ja jeszcze po panią Krasicką pójdę!

Bartłomiej z pędem wręcz wbiegł w bramkę, po czym biegiem skierował się do drzwi. W pierwszym odruchu starał się pociągnąć za klamkę, otwierając w ten sposób drzwi, lecz te nie chciały drgnąć. Musiała zamknąć, jak wychodziliśmy! , pomyślał. Na próby jego dobicia się do domu, pukanie, wręcz walenie w drzwi i głosowe nawoływania, odpowiedział tylko szczekający na niewidzialną siłę za drzwiami pies.

Nie chcąc tracić wiele czasu, oraz martwiąc się o żonę i dziecko, zaprzestał swoich bezowocnych prób dobicia się do środka. Szybkim tempem wyszedł z posesji i z żalem miał się już kierować w stronę gospodarstwa Eugeniusza, gdy coś go tknęło, by sprawdzić, choć na krótką chwilę, źródło krzyku.

Po przejściu około dziesięciu metrów miał dobry widok na drogę, pole i las ze swojej pozycji. Jego oczy starały się wypatrzeć cokolwiek lub kogokolwiek. Nic. Żadnej żywej duszy lub zwierzęcia, poza ptakami. Jednakże coś było nie tak z ptakami. Gromadziły się na lub wokół jednego drzewa, rozsiadając się w grupie na gałęziach, wyraźnie otaczając coś.

Wtem, dostrzegł to, co interesowało ptaki. Coś, co przypominało ludzkie zmasakrowane ciało, zwisało na gałęziach, kości, flaki, mięśnie i skóra rozciągnięte były na powierzchni wielu gałęzi. Tworzyło to wręcz swego rodzaju znak lub ostrzeżenie…

Ponownie poczuł, jak jego ciało twardnieje, jak jego mięśnie się naprężają bez żadnej opcji rozluźnienia. Zamykając go w swoim własnym ciele. Nie wiedział, ile tak stał, może minutę, może kilka. Mógłby tak stać wiekami, lecz z transu wyrwał go nagły dźwięk, jakby trzask, dobiegający ze wcinającego się w okolicę fragmentu lasu. Jego ciało natychmiast dało sygnał i pokierowało nim biegiem w stronę domu Egueniusza.

***

— Czyli nie tylko my tak mamy? — zapytała Ewa.

— Cała wieś nie ma sygnału — rzekł Eugeniusz.

— I cokolwiek ma koła, jest niezdatne do użytku po tej nocy — dodał Bartłomiej.

— A konie? — odparła Ewa — Marzyńscy mieli chyba dwa konie!

— Nie ma po nich śladu — odparła Marlena — Coś dużego je zabrało po cichu tej nocy. Jedyne co zostało to kilka olbrzymich śladów w błocie i wyważone drzwi wejściowe od stajni.

— Dodatkowo — wtrącił się starszy brat — wszystko po północnej i południowej części wsi zdaje się być martwe. Ludzie myślą nad wyniesieniem się stąd pieszo.

— Może inne wioski będą mieć sygnał i jakieś kółka? — zaproponowała Ewa, pomagająca uspokoić popłakującą Sandrę. Eugeniusz podrapał się po wąsach i brodzie, po czym kiwnął głową.

— Dobrze, przejdę się po najbliższych wsiach i zobaczę czy coś się uda załatwić. Wy zostańcie tutaj.

Oznajmił, przygotowując się do wyjścia. Reszta tylko kiwnęła głowami i mruknęła coś pod nosem. Bartłomiej wyskoczył za bratem po krótkiej chwili, zatrzymując go przy drzwiach frontowych.

— Słuchaj, sprawa jest — mruknął Bartłomiej.

— No?

— Nie wiem czy ten pomysł jest dobry…

— Ale co ty teraz pierdolisz?! Przed chwilą się zgodziłeś! — syknął Eugeniusz, marszcząc brwi.

— Zdarzyła się pewna sytuacja… Na granicy wsi, w kierunku Roztrzyna. Coś zmasakrowało człowieka i rozwiesiło jego zwłoki na drzewie — powoli wyjaśnił Bartłomiej, z trudem znajdując słowa, które chciał przekazać bratu — Nic z Marleną nie mówiliśmy, bo… wiesz, Ewa już nazbyt się stresuje.

— Czyli północne wsi odpadają — westchnął Eugeniusz — W takim razie sprawdzę wsi bardziej na południe.

— A co jeśli tam jest podobnie?! — jęknął Bartłomiej, najciszej jak mógł — Nie chcę mieć brata rozwieszonego na drzewie!

— Bartek, ty się o mnie nie martw! Tak długo jak jesteś przy dziewczynach, dychający, to będzie wszystko w porządku!

— Jesteś taki pewny?

— Cóż, nie. Ale nadzieja umiera ostatnia, nie? Będę na siebie uważał.

Powiedział Eugeniusz, wychodząc przez drzwi i znając za framugą okna. Wszyscy czekali całe popołudnie na mężczyznę, aż w końcu nastał wieczór. Słońce już powoli zachodziło w za horyzont, a kobiety zdecydowały się pójść spać po stresującym dniu.

Około jedenastej wieczorem, Eugeniusz w końcu pojawił się w oknie kuchni, skierowanym na bramkę posesji. Zmęczony mężczyzna powoli wręcz wczołgał się do mieszkania, ledwo podnosząc nogi z ziemi. Pierwsze co zrobił, po zobaczeniu brata czekającego na niego w kuchni, to skierował się do pokoju gościnnego, z którego wyniósł butelkę czystej wódki i dwa kieliszki. Szkło stuknęło o siebie i o blat stołu. Eugeniusz poddanie usiadł przy kuchennym stole, gestem ręki zapraszając brata do wspólnej szklanki.

Bartłomiej niechętnie zasiadł do stołu, patrząc, jak jego brat otwiera butelkę i nalewa do obydwu szklanek trunek. Nie było żadnej wymiany zdań, żadnego słowa. Tylko wspólne zrozumienie sytuacji i oddanie się piciu. Szklanka nadganiała szklankę, aż w końcu butelka została całkowicie wyzerowana.

Oboje jeszcze przez jakiś czas siedzieli w ciszy, wpatrując się w szklane naczynia. W pewnym momencie Eugeniusz wstał, gestem ręki pożegnał się z bratem i chwiejnym krokiem wszedł po schodach na górę. Bartłomiej, idąc za śladem brata, również chwiejnym krokiem skierował się do pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Starając się nie obudzić żony, powoli sprawdzał każdą deskę, czy ta nie skrzypi, z każdym krokiem przybliżając się do swojej części łóżka przy ścianie. Nawet nie starał się zdjąć ubrań, jego ciało zagłębiło się w pościeli i automatycznie wyjęło wtyczkę.

Dziwne przeczucie nie dało mu w pewnym momencie spać. Szukanie coraz to wymyślniejszych pozycji, nie dawało skutków w tym ataku bezsenności. Nagle, coś go uderzyło. Był to cichy dźwięk między mruknięciem a warknięciem. Nie był pewien czy jego pijany jeszcze mózg, pod wpływem wcześniej wypitego alkoholu coś wymyślił, czy na serio coś usłyszał.

Wtem, nagle uderzyła go fala zimna. Mężczyzna powoli obrócił się w stronę okna, z szeroko otworzonymi oczami. Okno było otwarte, framuga otoczona była ciemną, skostniałą masą. Jednakże nie to zmroziło mu krew w żyłach.

Ciemna postać stała nad łóżkiem Sandry, przyglądając się mężczyźnie. Ciemność obejmująca pokój dokładnie przysłaniała Cień, poza małymi, świecącymi w ciemności ślepiami skierowanymi na mężczyznę. Ten zatrzymał się w miejscu, ciało nie chciało drgnąć, mimo jego wewnętrznej agonii i chęci krzyku. Ślepia tego czegoś zwróciły się na leżącą w łóżeczku istotkę.

Nagle, światło księżyca wpadło przez okno do pomieszczenia, ujawniając istotę. To coś przypominało zezwierzęconego człowieka.

Całe ciało pokryte było popękanymi płytkami, pokrywającymi większość ciała. Dwie płytki ułożone były w coś, co przypominało nos przed parą małych oczu i drugą parą jeszcze mniejszych skierowanych w bok. Z czubka i boku głowy istoty, wyrastały grube, mięsiste, pokryte skalnymi segmentami dredy ułożone do tyłu i opadające na plecy.

Wątłe ciało tego czegoś zdawało się sylwetką przypominać kobietę, z wyraźną linią napierśnika, powstałą z odpowiedniego uformowania pancerza, a także z szerokimi biodrami i udami. Z wysokości łopatek wyrastała para kolejnych “dredów”, bezwładnie opadających na ziemię i ciągnących się jeszcze kawałek za istotą.

Długie ręce, zakończone szponiastymi łapami, obejmowały ramkę od łóżeczka, zaciskając się i zagłębiając przypominające noże pazury w drewno. Nogi tego czegoś opierały się na dwóch palcach i obcasie zrobionym chyba z drugiej pary. Silne i wytrzymałe na tyle, by utrzymać to coś nad ziemią.

Podglądacz bacznie przyglądał się dziecku, robiąc różne grymasy, zniekształcające układ pancerzyków na twarzy. Z gardzieli od czasu do czasu wydobywał się pomruk lub delikatny wark. Oczy co jakiś czas kierowały się w stronę Bartłomieja, sprawdzając, czy mężczyzna próbuje coś zrobić. Ten jednak mógł teraz jedynie obserwować całe to zajście.

Nagle istota wyciągnęła jedną dłoń ku jego córeczce, lekko dotykając jej policzka swym pazurem. Bartłomiej błagał samego siebie o interwencję. Błagał swoje mięśnie o akcję, swoje gardło o krzyk, mózg o to by to się okazało tylko koszmarem! Jego oddech stał się szybki i nieregularny, a serce łomotało jak nigdy. Całe ciało wydzielało nieludzkie ilości potu, wsiąkającego w jego ubrania.

Sandra obudziła się z płaczem, a istota z zaskoczenia odsunęła dłoń, rozcinając jej policzek. Postać zrobiła cichy krok w bok, odwracając się ku objętej w ciemności parze. Marlena wymamrotała coś pod nosem, po czym od niechcenia wstała z łóżka i podeszła do łóżeczka, znajdującego się krok od niej. Postać zrobiła jeszcze jeden krok w tył, lekko chyląc swe ciało i rozszerzając ramiona, gotowa do ataku. Jednak kobieta zdawała się nie widzieć istoty, która wyluzowała się, starając się być w bezruchu.

Kobieta ziewnęła, po czym położyła dłonie pod córeczką, gotowa do podniesienia jej. Wtem, zauważyła ranę i ciepłą krew spływającą po jej policzku. Oczy otworzyły się najszerzej, jak mogły. Usta się otworzyły, a wzrok skierował na Bartłomieja w szoku. Zanim którekolwiek z nich przynajmniej zarejestrowało, co się zadziało, było już za późno.

Ostre jak brzytwa pazury, przecięły skórę, przebiły rdzeń kręgowy i tchawicę. Krew trysnęła na mężczyznę, który w swej agonii został zmuszony do patrzenia jak ostatnie powietrze wraz z życiem, ulatuje z jego żony.

Istota złapała upadające zwłoki w ramiona, powoli kładąc je na zimnej podłodze. Jej wzrok, nie wiedział już czy tylko istoty, czy również Marleny, zwrócił się szybko na niego. Stwór orientując się, że mężczyzna leży w bezruchu, wrócił do płaczącej dziewczynki. Szybko spojrzał za siebie w stronę drzwi, po czym ponownie na Sandrę.

Energicznym ruchem, istota złapała za nóżkę dziecka, podnosząc ją ku górze. Przez chwilę obserwował dziecko, przechylając głowę od prawej do lewej, z mruknięciami. Drugą ręką delikatnie obmacała jej ciało, po czym istota doznała olśnienia. Szybko spojrzał na martwe ciało kobiety. Jego ciało się schyliło, a wolna ręka zdarła ubrania z martwego ciała. Stwór wydał krótki wark, po spojrzeniu na miazgę jaka pozostała z szyi.

Wzrok powędrował na wciąż płaczące dziecko, trzymane teraz wokół lewego ramienia. Zanim istota zrobiła, co chciała, ktoś zapukał do drzwi.

— Czy wszystko w porządku?

Serce zaczęło walić jeszcze bardziej, gdy Bartłomiej zorientował się, że to Ewa stoi za drzwiami, może zaledwie pięć kroków od masakry i monstrum, wpatrzonego w drzwi. Kostne wargi odsłoniły ostre zęby zrobione z jednolitej kamiennej listwy. Stwór wydał kilka cichych mruknięć, po czym otworzył usta.

— Wszystko w porządku. Po prostu mała nie może zasnąć. Zaraz się tym zajmę — odezwała się istota, idealnie imitując barwę głosu martwej kobiety z zachowaniem tak drobnych szczegółów, jak zmęczenie i senność.

Ewa tylko coś przytaknęła i można było usłyszeć dźwięk skrzypiących schodów. Stwór szybko zwrócił się ku dziewczynce. Jedna dłoń objęła jej klatkę, pod ramionami, a druga złapała za głowę, wbijając lekko pazury w jej czaszkę. Jednym sprawnym ruchem skręciła kark małej istotce, która przestała dawać jakiekolwiek oznaki życia. Pazur sprawnie przeciął ubranka, które zostały rzucone gdzieś w bok.

Stwór delikatnie położył dziecko po swojej prawej, a ciało kobiety przesunął do swej lewej. Ciała ułożone były w takich samych pozycjach i odstępach od istoty, która umiejscowiła się między nimi. Jej wzrok przeskakiwał między jednym ciałem a drugim, z wyraźnym zainteresowaniem w oczach.

Lewa dłoń znalazła się w pobliżu piersi martwej kobiety, a prawa u dziewczynki. Istota spoglądała na oba ciała, powoli umiejscawiając ręce po strategicznych miejscach jak piersi, uda, wargi sromowe. Jakby szukając różnic między obydwoma ofiarami.

Obie ręce przestały dotykać ciał, a istota zaczęła najwyraźniej kontemplować to, co odkryła do tej pory. Jeszcze przez chwilę badała zewnętrzną morfologię istot, które zabiła, wyraźnie będąc niezadowoloną ze zniszczenia odcinka szyjnego u większego okazu.

Wtem, pazur prawej ręki wbił się górne, lewe ramię Marleny, po czym przeleciał w dół, rozcinając skórę aż do dłoni. Po dokonaniu owego czynu bestia zwróciła się ku Sandrze, gdzie zrobiła podobnie. Stwór oskórował wybrany przez nią fragment, po czym zaczął ostrożnie i z uwagą przyglądać się krwawym włóknom. Z największą precyzją i ostrożnością, pazury wycinały mięsień za mięśniem. Mięsień naramienny, biceps, zginacze nadgarstka, ramienio-promienny, wszystkie one po kolei zostały wycięte, poddane egzaminacji, mentalnym zapisom, po czym zjedzone. Krew i osocze rozlewało się po najbliższej okolicy z ran i z wyciętych fragmentów mięśni, kolorując wszystko szkarłatem.

Następna kolej była kości. Stwór do końca zdjął skórę z ramienia, zostawiając kość z niewielką ilością mięsa na dłoniach. Egzaminowała każdą kość po kolei, przecinając je swymi ostrymi pazurami, dochodząc do interesujących rezultatów, sądząc po dość radosnych pojękiwaniach. Istota jeszcze na chwilę zatrzymała się na dłoniach, egzaminując je tak samo starannie, jak resztę. Mięsień po mięśniu, kość po kości.

Postać na krótko zatrzymała się, zastanawiając się co następne zbadać. Pazur wskazującego palca lewej ręki, postukiwał o coś, co przypominało kość jarzmową, a w cichym głosie można było wyczuć ubolewanie. Wzrok skanował ciała, zatrzymując się na strategicznych miejscach.

Zacząć teraz od klatki piersiowej? Czaszki? Brzucha? Tyle do odkrycia, a tak mało czasu zdawała się istota mieć, sugerując po zwiększeniu częstotliwości stuknięć pazurem o łuk.

Krew z obu ciał dawno już wypłynęła i wsiąknęła w drewno.

Prawe pazury lekko wbiły się w lewą pierś żony, ale szybki wzrok bestii na córkę, oddalił ją od tego pomysłu. Jednakże coś innego przykuło jej uwagę. Pazur sprawnie wyciął swoją drogę w obszarze pachwiny, wyjmując z obu, okrągłe kuleczki, z resztkami tkanek wokół nich. Oba jajniki znalazły się obok siebie, gotowe do rozcięcia i egzaminacji. Jednakże jeszcze coś zainteresowało stwora. Pazur sprawnie w prostej linii ciął od pępka, ku dołowi, całkowicie oświadczając ją o tym, że pochwa i macica to tylko mięśnie.

Kiedy stwór dokonywał dalszej sekcji, Bartłomiej nadal nie potrafił wyjść z szoku, a jego ciało nie pozwalało mu na nic, tylko obserwację. Jednakże, gdy mężczyzna zorientował się, że istota coraz rzadziej na niego spogląda, poczuł on, jak mięśnie się rozluźniają, a mózg daje mu trzeźwe myśli. Niestety było już za późno dla dwóch najważniejszych kobiet w jego życiu.

Jednakże miał jeszcze brata i jego żonę do ocalenia. Najpewniej istota po tym wszystkim zabiłaby jego, jego brata i Ewę, po czym zrobiłaby z nimi to samo zapewne, zagłębiając się w swojej chorej ciekawości. Jednakże wtedy doznał przerażającej myśli.

Czy tak naprawdę, zarówno on, jak i istota czymś się różnią? Czy on, jako były student biologii i medycyny, może mu zarzucić tej ciekawości? Mimo iż wyglądał podobnie do człowieka, choć był inny, obcy. Jak dziecko dopiero poznające świat, jeżeli któremu odmówisz narzędzi i wcześniej zdobytej wiedzy, sam ją zdobędzie, największym kosztem.

Czyż rasa ludzka tak nie robiła? Czy nie chwytała, zabijała i dokonywała dokładnej sekcji wszelakich gatunków w przeciągu tych wszystkich wieków? Co tak naprawdę powstrzymywało nas przed robieniem podobnie z człowiekiem? Moralność? Zapewne, ale moralność to chwiejna rzecz. I to potrafiliśmy nagiąć w imię nauki i poznania świata. Co jest moralne dla jednego, jest barbarzyństwem dla drugiego.

Miał przed sobą parę, trzydziestoletnia kobieta i kilkumiesięczna dziewczynka. Ta sama płeć, różne etapy rozwoju. Kto wie, może nie byłoby lepszej okazji do sekcji i porównania, dowiedzenia się więcej. Idealne warunki do lekcji anatomii.

Bartłomiej szybko wrócił do swoich myśli. Nie wiedział, czy to prawdziwy on, czy pochłonięty szaleństwem tego wszystkiego jego mózg jest właścicielem tych myśli. Teraz był czas działania.

Powoli prześlizgnął się na kraniec łóżka na jego krótszym boku, po czym położył stopy na zimne deski. Szybko przypomniał sobie układ skrzypiących fragmentów podłogi, po czym wykonał pierwszy zdecydowany krok. Stopa delikatnie przesunęła się po podłodze i nacisnęła na jedną deskę. Zero dźwięku, a istota wciąż zajęta była sprawdzaniem kolejnych to narządów i części ciała, pomrukując w trakcie. Potem był kolejny krok i kolejny. Szło jak po maśle. Po kilku krokach znalazł się przed drzwiami.

Dłoń lekko objęła klamkę, po czym najciszej jak się dało, pociągnęła w dół. Przez całą drogę w dół, mechanizm nie wydał żadnego dźwięku, aż nagle, przy samym dole, trzask. Głowa gwałtownie odwróciła się ku istocie, która ku jej zaskoczeniu spojrzała na łóżko, gdzie już nie było mężczyzny. Stwór agresywnie coś warknął, kierując wzrok na mężczyznę, który z impetem otworzył drzwi i zamknął je. Po czym wręcz przeskoczył przez kuchnię, wbiegając na schody i nawołując brata.

Ten szybko zbiegł, spotykając Bartłomieja na środku schodów. Mężczyzna mógł teraz tylko coś mamrotać i wypowiadać niezrozumiałe słowa. Jednakże Eugeniusz jakby rozumiejąc go, przeskoczył do drzwi od pokoju i szybko je otworzył.

W pokoju poza plamą zaschniętej i świeżej krwi nic nie było. Jedynie ciemny ślad od łóżeczka do okna. Eugeniusz szybko zawrócił, spotykając wzrokiem Bartłomieja, wypłakującego się teraz jak małe dziecko w ramię równie rozpłakanej Ewy, stojącej w przedpokoju.

Eugeniusz nie zwrócił uwagi na lamentującą w jego stronę Ewę, z energią otwierając drzwi frontowe. Zanim dobrze wyszedł za próg, skamieniała dłoń zacisnęła się na jego twarzy i pociągnęła ku górze, podnosząc go w niewidoczne dla nich miejsce, ku przerażeniu Ewy i Bartłomieja.

Nagle dwie istoty wdarły się do domu. Jedna przez frontowe drzwi, spokojnym krokiem przechodząc przez próg, druga wyskakując przez okno w kuchni, klękając na blacie, wpatrując się w ciężarną kobietę.

Oba wyglądały podobnie, pokryte skało podobną skórą istoty o skamieniałych szczękach, rogach wyrastających do tyłu z czegoś, co przypominało brew. Szerokie ramiona i biodra, wąska talia, oraz potężne nogi.

Oba nie posiadały niczego przypominającego oczy, wpatrując się w nich beznamiętnymi twarzami. Tamten przynajmniej miał jakieś cechy, gesty, które uczłowieczały go, ocieplając jego wizerunek. Teraz mózg przechodził w stan totalnego załamania i strachu, nie mogąc zaobserwować żadnej mimiki i gdzie pada ich wzrok.

Stwór znajdujący się w kuchni wysunął swoje ostrza, po czym zszedł na ziemię. Przy czym zwalił upieczone wcześniej ciasto, które obecnie znalazło się pod stopą agresora, ku jego niezadowoleniu.

Drugi, stojący w progu, miał jedynie pazury, jednakże w przeciwieństwie do innego osobnika, miał kilka długich, ciągnących się po ziemi, segmentowanych dredów wyrastających z pleców. Stwór zrobił kilka kroków, stając pośrodku korytarza, bez większego pośpiechu i stresu.

Wtem, oba rozpoczęły atak. Istota z ostrzami doskoczyła do kobiety, wbijając ostrze między jej pierś a brzuch. Drugi, zanim nawet zrobił zamach, musiał obronić się przed metalowym krukiem, wyskakującym z zegara wybijającego godzinę trzecią w nocy. Agresor z warkiem złapał sztucznego ptaka, miażdżąc i przecinając go przy pomocy swojej siły i ostrych pazurów.

Bartłomiej wykorzystał ten moment do ucieczki. Kiedy dłoń bestii skierowała się ku ptakowi, mężczyzna wykonał zuchwałą szarżę, starając się bokiem odskoczyć istocie. Ta na widok tego, zanim jeszcze chwyciła metalowy obiekt, kierujący się ku jej głowie, zaczęła wyciągać drugą dłoń ku mężczyźnie, który ledwo co zrobił dwa kroki.

Pazury chwyciły koszulkę, rozrywając ją i dając szansę Bartłomiejowi na ucieczkę. Z dużą prędkością wyleciał on na zewnątrz przed dom. Adrenalina krążąca mu w pulsujących żyłach nie pozwalała na odczuwanie zimna, a także bólu, spowodowanego rozcięciem sobie stóp o ostre krawędzie, skalnych powłok ciemnej plechy, która otoczyła całość posesji, w tym dom, stodołę i chlew, zostawiając niewiele niezajętej przestrzeni.

Ze łzami w oczach, skrzepniętą krwią na twarzy i ubraniach, mokrymi od krwi stopami, ruszył biegiem ku bramce. Dopiero teraz doszły do niego krzyki sąsiadów i zwierząt rozbrzmiewające po okolicy. Bartłomiej odwrócił się za siebie, po tym, jak dobiegł do furtki, by sprawdzić, jak blisko niego jest agresor. Ten jednak ledwo co wyszedł zza róg domu, spokojnym krokiem podążając śladem ofiary.

Mężczyzna niezręcznie otworzył drzwiczki, o mało nie potykając się o swoje nogi i wybiegł na środek ulicy. Zanim mógł wykonać jeszcze jeden krok, coś szybkiego przebiegło obok niego, po jego ciele rozlała się fala bólu, a ciepła krew zaczęła spływać po jego brzuchu i prawej nodze.

Wzrok zatrzymał się na psopodobnej istocie, która na chwilę się zatrzymała, wpatrując się w niego z beznamiętnym pyskiem. Po sekundzie monstrum znowu wznowiło swój bieg, wymachując mackami w powietrzu.

Bartłomiej przyłożył dłoń do wyrwy, powstałej z nacięcia, za pomocą której wnętrzności ochoczo chciały uciec poza ciało. Czując, jak nogi się uginają, rozejrzał się ostatni raz po okolicy, patrząc, jak wszelakie stwory wyciągają z domów i innych budynków ludzi krzyczących z przerażenia, lub już martwych. W końcu nogi się poddały i ciało padło na kolana w kałuży krwi.

Ścigająca go postać powoli podeszła do Bartłomieja, z którego powoli uciekało życie. Pazury wbiły się w ramię, tnąc skórę, mięśnie i nawet kości. Mężczyzna był teraz ciągnięty po ulicy do nieznanego mu celu podróży. Przez jego myśli ostatni raz przeleciały wspomnienia o Marlenie, małej Sandrze. O Ewie i jego bracie, Eugeniuszu. Z każdą upływającą chwilą, mózg przypominał sobie kolejne to momenty życia, w końcu zatrzymując się na jednym wspomnieniu gwiaździstego nieba i jego dyskusji z bratem na jego temat.

Ten ostatni raz zwrócił swój wzrok ku niebu, ku gwiazdom, które po raz ostatni mogły pokazać mu ich wdzięk.

— Piękne dziś są gwiazdy…

Stwór zatrzymał się na jęk mężczyzny. Spojrzał na niego, jak ulatuje z niego życie, a następnie sam spojrzał ku górze. Przez chwilę stał w bezruchu, otoczony przez śmierć i zniszczenie.

Bartłomiej ostatni raz spojrzał na istotę, która teraz wpatrywała się w ziemię, jakby lamentując nad czymś. Ostatnie co zobaczył to ciemna postać, jego oprawca, podnoszący dłoń w górę, kierując ją ku gwiazdom.

Potem nastała cisza, a także ciemność.

***

— Tak, potwierdzam aktywność obiektu — rzekł mężczyzna ubrany w ciemny garnitur, przyglądający się nowopowstałemu ulu z pobliskiego pagórka. — Nie wiem, co oni zrobili, ale rozjuszyli obiekt, który przeszedł w stan agresji.

Stał chwilę, nasłuchując rozmówcę przez słuchawkę przy uchu, robiąc różne grymasy w zależności od jego słów.

— Nie mamy na to czasu. Zarówno oni, jak i my potrzebujemy siebie nawzajem w tej sytuacji. Mogli wcześniej nas poinformować, to może nie byłoby tej sytuacji.

Rozmówca znów coś powiedział od siebie.

— Z całym szacunkiem, panie dyrektorze, ale nie mają wyboru. Władze muszą teraz z nami współpracować. Oni dadzą nam siłę ognia, a my wspomożemy ich, jak tylko możemy i przejmiemy pieczę nad obiektem.

Głos w słuchawce ponownie rozbrzmiał, powodując u mężczyzny kolejny grymas na twarzy.

— Nie, nie jestem pewien czy ludzie tutaj mają jeszcze kilka dni. To się za szybko rozrasta. Dobrze, to niech lepiej to spowolnią do tego czasu.

Wtem, z jego prawej dobiegł szelest liści i trzask łamanych gałęzi.

— Muszę kończyć. Mam spaloną pozycję, zdam raport później. Bez odbioru.


O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported