Ostatnie dni Jesieni: Część 1
ocena: +7+x

Lesina górna, Specjalna Strefa Ekonomiczna.
20 października, godzina 07:14

Po całym wieczorze i nocy opadów powietrze nad ranem było orzeźwiająco wilgotne. Światło wschodzącego słońca jeszcze nie ani nie raziło, ani nie grzało za mocno, dopełniając obrazu rześkiego poranka. Był to dzień, podczas którego ludzie wstawali uśmiechnięci i podejmowali decyzje o bieganiu czy zdrowym odżywianiu. Niektórzy wracali z nocnej zmiany i zastanawiali się, czy nie położyć się dopiero popołudniu, a teraz skorzystać z pięknej pogody. Byli też i tacy, którzy z szyderczym uśmiechem komentowali ironię świata. W końcu czy nie zabawne w swoim okrucieństwie jest to, że mężczyźni umierają w zimną, deszczową noc, a znajduje się ich w ciepły, słoneczny poranek?

Ciał oczywiście nie odnaleziono: zastawienie pułapki na oddział MFO Fundacji wymagało zuchwałości, a odniesienie sukcesu wymagało doświadczenia i wiedzy. Takiej osobie zależało na utrzymaniu Maskarady nie mniej niż samej Fundacji. Ale przede wszystkim nie podejmuje się takiego ryzyka tylko po to, aby sprzątnąć kilku gości. Gości, za których przyjdą następni, twardsi, wredniejsi i wiedzący, że tu biją. Aby zrobić coś takiego trzeba mieć nie tylko możliwości, ale i powód.

Technicy Fundacji kończyli już prace, ustępując powoli miejsca ekipom czyszczącym i zacierającym ślady. Krew co prawda spłukała się wraz z nocnymi opadami i nie wyglądała dużo inaczej od krwi potrąconego zwierzęcia czy przewróconego pijaka, a fragmenty czaszki dawały się łatwo podnieść, to jednak odpowiedzialność ciążąca na tych pracownikach wymagała dbałości o najmniejsze szczegóły.

Agentka Staczyńska przyglądała się pracy techników, którzy z ponurymi uśmiechami chcieli wyraźnie odgonić swój parszywy nastrój. Tutejsza okolica była wyjątkowo uboga w personel Fundacji, o czym Staczyńska wiedziała aż za dobrze: wszelcy specjaliści musieli zjeżdżać z okolicznych oddziałów, nierzadko więcej niż sto kilometrów drogi w jedną stronę. Wliczając w to potrzebę prowadzenia badań w stacjonarnych laboratoriach, oczekiwania na wyniki i przesłanie ich do danego oddziału, to często rutynowe działania trwają nawet kilka dni. Z drugiej strony takie odizolowanie od większych części Fundacji dawało pewną swobodę działania, luźniejszego interpretowania procedur czy po prostu dowolnego ustalania czynności. Były okresy całkowitej stagnacji. Ale były też dni, kiedy Staczyńska bardzo potrzebowała dodatkowych rąk do pracy.

— Prokurator Staczyńsko — chociaż jej oficjalny tytuł brzmiał "agent" bądź "doktor", to z obecnym Radkowskim często przekomarzali się w ten sposób, jako nawiązanie do popularnego motywu ze współczesnych dzieł kryminalnych, filmów jak i książek. A skoro obydwoje oficjalnie byli funkcjonariuszami policji, to co szkodziło pociągnąć tę maskaradę nawet do konwersacji.

— Doktorze Radkowski — odpowiedziała agentka do magistra kryminologii. Pracował obecnie nad doktoratem, co pilnie śledziła Staczyńska. W końcu musiała wiedzieć, kiedy zacząć zwracać się do niego "profesorze".

— Dokładne wyniki będziemy mieli wieczorem po analizie, ale już teraz jestem niemal pewny, że denatów mamy co najmniej czterech, patrząc po prostu na ślady. Tutaj trząsanie nic nie ujawniło, zero śladów na ścianach, a opady nie były na tyle mocne, aby zmyć proch. No i w środku nocy nikt nie zdołałby tam tak sprawnie wyczyścić, czyli najpewniej była to czysta robota. Jak również nie ma takiej amunicji, po której głowy wybuchają. — Nie była to prawda, ale nie było to też stwierdzenie mające być prawdą, a jedynie hipoteza na podstawie własnego domysłu. Czyli rzecz piekielnie ważna przy dochodzeniu.

Agentkę zastanowiła ta śmiałość co do eksplozji głowy, ale wyłącznie zanotowała to w pamięci jako jedynie sugestie oczekujące na potwierdzenie bądź obalenie przez wyniki badań. Zamiast poruszać ten temat zadała inne pytanie. — Tam? —

Gestem dłoni magister wskazał na budynek, a machnięciem zasugerował, że ma na myśli ten wyższy, znajdujący się dalej. — Tam byli dwaj obserwatorzy. Zostały po nich plamy krwi i kule po dziurach — Staczyńska skrzywiła się — pewnie typowa egzekucja w mafijnym stylu. — Czyli pistolet maszynowy z bliska i o wiele więcej naboi niż potrzeba, dokończyła w myślach Staczyńska.

— A gdzie mój chłopak? — Rozmowa z Radkowskim była właściwie kurtuazją niźli koniecznością. Ale to swoisty małomiasteczkowy rytuał: korzysta się z każdej możliwości kontaktu. Nawet jeżeli ogranicza się on do dwóch zdań związanych z pracą i obietnicy spotkania się w luźniejszych warunkach.

Technik spuścił głowę, udawanie się zasmucił i cichym głosem odpowiedział — Myślałem, że przed panią. —

— Miałam na myśli Wierzbę, skarbie. — Maksymalnie ciepłym i delikatnym głosem powiedziała agentka, pozwalając się wciągnąć w dowcip. Nie chodziło tu nawet o sympatię czy przywiązanie, ale o proste współczucie. Sama wstała przed szóstą, zbudzona telefonem centrali o braku zgłoszenia oddziału MFO o dwóch wyznaczonych terminach (powinna być już zbudzona przy pierwszym, ale "przecież to rutynowa misja, a niejednokrotnie mamy problemy z łącznością"). Jeszcze w łóżku napisała SMS'a do Wierzby z prośbą o rozeznanie się, a ten już po 30 minutach odpisał "przyjeżdżaj." Spodziewając się tego agentka była już ubrana i właściwie wychodziła do samochodu, dzięki czemu w kwadrans mogła zjawić się na miejscu. Ale technicy nie mieli tak przyjemnej zmiany.

— Gdzieś tu się kręci, pewnie gada z balistykiem w tamtym budynku. Pewnie ich znajdziesz przy wejściu. — Z ciągle zwieszoną głową odpowiedział Radkowski.

— Oj, nie zazdrość, bo Ci zmarszczki wyjdą. — Chociaż ciągnęła dalej dowcip, to w głowie już planowała rozmowę z Wierzbą. W końcu był to, od wczoraj, jedyny agent poza nią w tym rejonie. Numer trzy spał pewnie z roztopionymi czekoladkami na korytarzu porodówki, a gościnny numer trzy prawdopodobnie gryzie piach. Byli więc odpowiedzialni za posprzątanie tego bałaganu, przez co musiała się szybko i sprawnie z nim dogadać. Nigdy nie miała z tym problemów, to prawda, ale wolała ustalić sprawny plan działania nim kawa przestanie działać.

— Nie o to chodzi, pani Staczyńsko. — Brak "prokurator" był niepokojący.

— A o co? — Technik cały czas trzymał zwieszoną głowę, jakby wpatrywał się w jakiś punkt na ziemi.

— Oko. — Staczyńska przyjęła tę odpowiedź chwilą ciszy.

— Oko? — Zapytała, chcąc się upewnić, czy dobrze usłyszała.

— Na oczku pani stanęła. — Powiedział Radkowski.

Agentka natychmiast podniosła nogę, w połowie z obrzydzenia a w połowie ze strachu przed zniszczeniem tak ważnego śladu. Odskakując z miejsca, gdzie stała, zobaczyła wgniecioną i wilgotną trawę, ale ani śladu gałki ocznej czy czegokolwiek jej przypominającego. Pospiesznie sprawdziła podeszwy, nim spojrzała na kryminologa.

— Uduszę Cię, wiesz o tym? — Z jedynie po części udawaną złością syknęła na widok uśmiechniętej od ucha do ucha twarzy.

— O ile sam się ze śmiechu nie uduszę. — Agentka jeszcze tego nie wiedziała, bądź nie chciała wiedzieć, ale ta chwila dziecięcego dokuczania i banalnego śmiechu była jej bardzo potrzebna.

— Miłego zbierania flaków, śmieszku. Nie zapomnij dosypać proszku swędzącego do raportu. — Powiedziała na odchodne, kierując się w stronę budynku, gdzie miał znajdować się Wierzba wraz z balistykiem.


O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported