Ostatnie dni Jesieni: Część 2
ocena: +6+x

Lesina górna, Specjalna Strefa Ekonomiczna.
20 października, godzina 07:29

Nim skończyła rozmawiać z Radczyńskim, reszta techników skończyła już swoje prace i dała zielone światło oczekującej ekipie sprzątającej. Idąc w stronę budynków i patrząc pod nogi, aby uniknąć kałuż, Stańczyńska pomyślała, jak wiele procedur policyjnych jest w ten sposób łamane. W końcu to nic innego jak trwałe zacieranie śladów, po uprzednim ich sfotografowaniu i zmierzeniu co prawda, ale w procesie trwającym minuty, nie godziny. Dla Fundacji, wbrew pozorom, nie pracowali "najlepsi z najlepszych", tylko raczej "najlepsi z tych, którzy umieją trzymać gębę na kłódkę, nie wychylać się i mieć tyle rozumu w głowie, aby samemu domyślić się tych dwóch zasad". Mimo to wszelkie działania były podejmowane o wiele szybciej i sprawniej od dowolnych, innych organizacji. Tym bardziej zwracało to uwagę, ponieważ procedury Fundacji były wysoce bardziej skomplikowane, a same obiekty zainteresowania wykraczające poza wszystko, z czym inni mieli kiedykolwiek do czynienia. Jak więc to się działo, że mając gorszych ludzi, mając ich mniej i będąc zmuszonym do ukrywania się, Fundacja była w stanie nie tylko przodować nad konkurencją, ale również być lepszą od dowolnej organizacji na ich polu, mając mniejsze zasoby i większe problemy.

Bo podatnicy nie patrzą nam na ręce i robimy, co chcemy, odpowiedziała sobie głosem Wierzby agentka. Gdyby zapytała się o to jego, dokładnie takiej odpowiedzi by udzielił. Co jednak powie teraz, o tym całym incydencie? Sześciu zabitych pracowników Fundacji. Pięknie to będzie wyglądało w raporcie, na pięciu miejscowych pracowników nie żyje sześciu. Jak to się stało, pani Stańczyńsko? Ano zaprosiliśmy kolegów z innego rejonu, aby sobie umarli, panie o pięć. Może nawet dostanie medal, "dzielny agent", jak naklejka od dentysty. Od czasu wielkiej czystki w dziewięćdziesiątym siódmym to najwięcej ofiar w ciągu jednego dziesięciolecia. I wszystkie jednego pieprzonego dnia.

Nie chciała z takim nastawieniem i nastrojem wchodzić w rozmowę z agentem, więc skupiła się na pogodzie. Na tym, jak w tej strefie fabrycznej powietrze jest delikatne dla płuc, jak zapach ozonu drażni śluzówki, a miękka gleba jest przyjemna do chodzenia. Trzymała się tego uczucia, gdy zobaczyła znajomą sylwetkę pod jednym z budynków.

Jeżeli ktoś miałby wątpliwości co do profesji Wierzby, to prawdopodobnie po pierwszym rzucie oka miałby już pewność. Tani, ale dobrze pasujący garnitur, poszerzający wystarczająco szeroką klatkę piersiową, spodnie z zestawu, pasek z czarnej skóry ze srebrną, ciut za dużą sprzączką i odbijający się w porannym słońcu zegarek. Nie powinna zwracać na ten element uwagi, ponieważ była to część wyposażenia Fundacji: wielofunkcyjne urządzenie pomiarowe z niezrozumiałą nazwą fachową. Jako agent spraw wewnętrznych nie posiadała takich gadżetów, ale wcale się tym nie przejmowała: wolała wypełniać papiery niż słuchać denerwującego pikania na nadgarstku. Tym jednak, co przesądziło o wyglądzie agenta, były ciemne okulary. O siódmej rano. Do kompletu z użelowanymi do tyłu włosami.

— Ty w tym śpisz? — przywitała się z agentem, jednocześnie kiwając głową stojącemu obok mężczyźnie, zapewne specjaliście od balistyki.

— Adam Markiewicz, Ośrodek PL-13. — powiedział mężczyzna, wyciągając rękę.

— Ośrodek PL-13? Przecież to kawał drogi stąd. — odpowiedziała, odwzajemniając uścisk, Stańczyńska. Domyślała się, że mimo starań jej twarz i tak wyraziła zdziwienie.

— Byłem w pobliżu w związku z pewnym skipem. Paskudna sprawa, o której nie mogę mówić. — ani wspominać, dopowiedziała agentka, zapatrując się w uśmiech mężczyzny. Kątem oka dostrzegła, że Wierzba niecierpliwie czeka na wymianę grzeczności, aż podrygując z chęci wyrzucenia z siebie najnowszych wiadomości. Mimo wieku, tak fizycznego i stażu w Fundacji, ciągle zachowywał się jak entuzjastyczny chłopiec po pierwszej randce.

— Rozumiem. Agnieszka Stańczyńska, milo poznać. Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy. — dopiero teraz puściła delikatną (zbyt delikatną, jak na mężczyznę) dłoń. Jednocześnie upomniała się, aby postawić kawę Karolinie z centrali; odwaliła kawał dobrej roboty, tak sprawnie wzywając wszystkie potrzebne osoby.

— To nic takiego, właściwie już mógłbym wracać do siebie, bo w raporcie przekażę wam nie więcej, niż wiem teraz. — odpowiedział mężczyzna, nadal się uśmiechając. Skupiając na nim wzrok, agentka zobaczyła w nim politowanie, jakby dla "biednej dziewczyny z prowincji:. Albo po prostu uznała, że powinna coś takiego zobaczyć na twarzy "chłopaka z wielkiego miasta".

— Egzekucja mafijna? — zapytała. Wierzba wyraźnie dał sobie spokój z oczekiwaniem na szybkie zakończenie ich rozmowy i odsunął się, aby zapalić papierosa. W pobliżu miejsca zbrodni.

— Zakradli się od tyłu i wpakowali w naszych ludzi serię z pistoletu maszynowego. To egzekucja mafijna? — uśmiech znikł z jego twarzy, słysząc nieznane pojęcie. Może jednak rzeczywiście ją lekceważył? Nawet jeśli tak, to użył stwierdzenia "naszych", nie "waszych", czyli jednak mniej lub bardziej rozumiał, że grają do jednej bramki.

— Coś w tym stylu. — Skoro technicy o tym wiedzieli, to dlaczego Wierzba spędzał z nim tyle czasu? Radkowski nie był plotkarzem, nie w sprawach zawodowych. Wrócili się tutaj po coś? Tylko po co? Czy byli tu cały czas, ale musieli coś jeszcze załatwić?

— Na to wygląda. Pomogliśmy części techników poszukać śladów, które mogli zostawić nasi skurwiele, ale równie dobrze mogli pojawić się i zniknąć za plecami naszych. Śladów teleportacji nie widzę, skanery pana Wierzby również nic nie wykazały, więc albo wzywamy specjalistów od tych spraw, albo zakładamy, że mamy do czynienia z profesjonalistami. — wbrew oczekiwaniom Stańczyńskiej Markiewicz nie splunął przez ramię. Ale w końcu to ona była tu kowbojką (kowgerlką?) z prowincji, a on szeryfem (żandarmem?) z miasta.

— Chciałby mi pan coś jeszcze powiedzieć? — w innych okolicznościach słowa te mogłyby zabrzmieć jak prowokacja, wyzwanie czy po prostu obelga, ale właśnie dlatego agentka chętnie ich używała: prowokowały do szybkiej reakcji, a ona nie miała czasu na konwenanse. Tym bardziej teraz, sześciu trupów, Jezu.

— Wygląda to podejrzanie. Zakradli się od tyłu i nic nie wskazuje, by nasi zorientowali się, że mają towarzystwo. Egzekucja, jak to pani ujęła. Ciał brakuje, chociaż to odludne miejsce i mogli założyć, zupełnie słusznie i poprawnie, że to my zajmiemy się sprzątaniem, bo i tak musimy zmyć krew i zatkać dziury. Jednak zabrali ciała, więc z jakiegoś powodu były im potrzebne. Agent Wierzba — tutaj mężczyzna spojrzał w kierunku palącego agenta, jakby chciał upewnić się, że wiadomo, o kim mowa — poinformował mnie, że nasi byli tu przykrywkowo, czyli bez hełmów i z normalnymi ciuchami, ale możliwym kevlarem. Ale ślady wyraźnie wskazują, że chłopaki oberwali w tors, nie głowę. Nawet amator trafiłby z maksymalnej dostępnej tam odległości w głowę, a po co walić w tors i uszkodzić cokolwiek chcemy mieć z tego ciała? Z jednej strony skurwiele wyglądają jak profesjonaliści, ale z drugiej… —

— … jak amatorzy. — dokończył Wierzba, rzucając niedopałek i zbliżając się do rozmawiającej pary. Ten chłopak serio ogląda za dużo filmów, uznała Stańczyńska.

— Dokąd prowadzą ślady krwi? — zapytała agentka.

— Widzę, dokąd pani zmierza, ale niestety, mogli spakować je w worki. Zero śladów poza miejscem, gdzie leżeli. — jakby z nutą uznania w głosie odpowiedział mężczyzna. — Ale proszę pamiętać, że jestem specem od balistyki, nie dochodzeń, to jedynie moje sugestie poparte doświadczeniem. — ciągnął dalej.

Wierzba nie zwracając na to uwagi i uznając, że przecież sam mógł odpowiedzieć na pytani agentki, włączył się do rozmowy. — Pewnie tak zrobili. Nocna zmiana miała wolne, cieć spokojnie drzemał w budce, za zimno i mokro na nastoletni seks, mieli więc mnóstwo czasu i swobody do działania. —

Kiwając agentowi głową, Stańczyńska wyciągnęła dłoń w kierunku mężczyzny. —Dziękuję za pomoc, panie Markiewicz. Jeśli ma pan ochotę proszę odwiedzić naszą centralę, mamy ciastka i kawę. —

Odwzajemniając uścisk (ciekawe, jakiego kremu używa) mężczyzna odpowiedział. — Nie pijam kawy, a co do ciastek jestem na diecie. Ale może następnym razem. — Ukłonił się i ruszył w kierunku parkingu przed bramą zakładów, gdzie zapewne zostawił swój samochód. Stańczyńska oparła się pokusie, aby spojrzeć jakim autem jeździ.

— Czy Ty właśnie dostałaś kosza? — zapytał Wierzba, szczerząc pożółkłe od tytoniu zęby.

— Zamknij się, Damian. — Agentka nie miała ochoty wchodzić w tę grę. Tym bardziej, że naprawdę zabrzmiało to jak policzek od przystojniaka z miasta.

— To… jakieś propozycje? — agent zadał kolejne, tym razem poważniejsze pytanie. Chociaż sprawiało ono wrażenie, jakby leżał pierwszy raz z kobietą w łóżku i pytał, co ma teraz zrobić.

— Teraz decydujemy, czy dostajemy awans, czy wypowiedzenie, bo mamy niezłe gówno w dłoniach. — odpowiedziała mu agentka. Ze wszystkich sił starała się nie zazdrościć mu tego, że to on ma przywilej zdać takie pytane. Bo to ona musiała znaleźć na nie odpowiedź.


O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported