Ostatnie dni Jesieni: Część 3
ocena: +5+x

Lesina górna, Specjalna Strefa Ekonomiczna.
20 października, godzina 07:41

Kiedy już wszyscy zjechali z miejsca zdarzenia, dwójka agentów stała przed czarnym, sportowym samochodem Wierzby. Jak na tutejsze warunki był zbyt czysty i nowoczesny, ale właśnie dlatego tak dobrze pasował do dopełnienia obrazu pracownika tajnych służb. Zakładając, że Wierzba odgrywał rolę młodego i zbyt bogatego biznesmena, to właśnie taki rodzaj auta był od niego oczekiwany. Stańczyńską jednak to drażniło, chociaż nie była w stanie wskazać, co dokładnie. W końcu pod względem stanowiska była wyżej od agenta, jak również jej auto było o wiele droższe i bardziej prestiżowe. Może jednak niepotrzebnie szukała przyczyny w kwestiach materialnych? Może samochód był symbolem zazdrości, że Wierzba jest o wiele bardziej śmiały, pewniejszy w manifestacji swojego sukcesu? Coś, co podświadomie łączyła z mniejszą ilością zmartwień i problemów; było to jednak ironiczne, gdyż to właśnie Wierzba był agentem polowy, który na swoją głowę ściągał większość bezpośrednich niebezpieczeństw. Może więc zazdrościła, że to on ma problemy, które są namacalne i pewne, a nie typowe dla niej, nieznane i wątpliwe. Czy jednak będąc na jego miejscu to byłaby inna? Zawsze wydawało jej się, że ten lekki styl bycia i prostolinijność to jego sposoby na stres, ale jednocześnie traktowała to jako jedynie usprawiedliwienie. W końcu była tylko kobietą, nie zawsze rozumiała swoich uczuć ani nie zawsze były one w komitywie z myślami.

Wierzba odpalił kolejnego papierosa. Marlboro bądź Lucky Strike, cokolwiek drogiego. Spojrzała na niego uważniej, chcąc dojrzeć markę. Tak, jakby usilnie starała się o czymś nie myśleć. Jakby odwrócenie swojej uwagi, skupienie się na czymś sprawi, że problem sam zniknie. Kwestia w tym, że problemy nigdy same nie znikają, czasami jedynie ktoś sprząta je za nas. A Stańczyńska była właśnie tym ktosiem.

— Pracowałem kiedyś z agentem, który przypadkowo odpalał drugiego papierosa, mając już jednego w ustach. — powiedział agent, nie patrząc na agentkę.

— Ze stresu? — poczuła się pewniej, mogąc powiedzieć to słowo na neutralnych gruntach. Teraz wiedząc, że to słowo potrafi jej przejść przez gardło, może być w stanie operować nim w poważniejszej rozmowie.

— Bardziej z zamyślenia. Potrafił myśleć kilka minut i nagle "robimy to i to". Profesjonalista. — ciągnął dalej Wierzba. Stańczyńsko niekoniecznie czuła, że chce zapytać się, o kim mowa. Wierzba jednak sprawiał wrażenie, jakby też go to nie obchodziło, raczej mówił dla mówienia.

— Jak przyjdziemy do biura, to napiszę raport. — cicho, jakby była nieobecna przy swojej własnej wypowiedzi, powiedziała agentka. Był to pierwszy krok do tego, aby zacząć rozmawiać o tym, co będą robić kilka następnych dni. Albo tygodni. Cokolwiek postanowią i zrobią, to przede wszystkim jednak muszą o tym poinformować przełożonych. Nawet największa swoboda ma swoje ograniczenia i nierzadko oznacza ona meldowanie o wszystkim, co się dzieje.

— I tak wiedzą, że coś jest nie tak. — nadal wpatrzony w nicość odpowiedział Wierzba.

— Dlaczego? — było to pytanie jak najbardziej na miejscu. Według procedur raport należało złożyć do 24 godzin od operacji bądź odroczyć to o 48 godzin w uzasadnionych przypadkach, ale jedynie po zapewnieniu wykonania celów zadania. Obecnie nie minęła nawet połowa tego czasu, a zważywszy na godzinę to nie było to zaskoczeniem, że nie opracowano informacji.

— Jesteśmy prowincją, na którą przyjechali dżentelmeni z miasta. Oczywiste jest, że nie będziemy chcieli się wykazać i zameldować o wykonaniu operacji. Oni to nazwą chęcią wykazania się, my szacunku wobec gości z trudniejszą pracą. — dlatego właśnie Wierzba był agentem polowym. Potrafił wydurniać się i smrodzić papierosami, ale był spostrzegawczy i pewny swego.

— A ty jakbyś to nazwał? — zapytała agentka, aby zyskać czas do namysłu.

— Ja bym to nazwał "pozbyciem się intruzów na naszym terenie". — dlatego właśnie Wierzba nie zajmował się pracą biurową. Zbyt chętnie ustawiał ludzi po białej, "naszej" stronie, bądź czarnej, "wrogiej". Stańczyńska nie była pewna, czy w działaniach polowych to zaleta, czy wada?

— Obojętnie od naszych relacji, musimy postępować zgodnie z procedurami. — inaczej przyślą na nasze miejsce lepiej wykwalifikowanych ludzi, dokończyła w myślach. Nie byłoby to co prawda takie złe, w teorii lepiej przygotowani ludzie z pewnością sprawniej poradziliby sobie z całym tym problemem. Miejscowi wtedy nie byliby potrzebni. Ideały zawsze ustępują karierze, tak jak poglądy ustępują głodu.

— No dobra, napiszesz raport. Co dalej? — Wierzba w rzeczywistości zadał inne pytanie, "co ja mam wtedy robić'?

Musimy przemyśleć, kto i dlaczego to zrobił. Wtedy będziemy wiedzieć gdzie zacząć poszukiwania. Agentka prawie powiedziała to na głos. Uciekała od tego, ale stres boleśnie przyciągał ją do siebie coraz mocniej: nieuniknione było spostrzeżenie, że wczorajsza noc to bajzel. Obojętnie od tego, jak się to zakończy i tak będzie miało to wpływ na całość Fundacji. Przykład tego incydentu będzie omawiany na szkoleniach, na wykładach pod tytułem "jak sobie radzić" bądź "jak sobie nie radzić" "w takich sytuacjach". Do Biura zostaną przesłani dodatkowi pracownicy, prawdopodobnie aroganccy i zadufani w sobie ważniacy, którzy będą chcieli "zaprowadzić porządek". Sama agentka otrzyma pochwałę lub naganę i, być może, delikatną sugestię, że może pora już ustąpić miejsca młodszym i zdolniejszym, udać się na zasłużoną emeryturę, odzyskać kontakt z rzeczywistością i…

— Wolałbym najpierw pogadać z resztą Biura.— powiedział Wierzba. Najwyraźniej zamyśliła się na tyle długo, że uznał za potrzebne interweniować. Mało tego, zamyśliła się po pytaniu "co dalej", jakby nie miała pojęcia, co robić, jakby tego się bała. Bo, kurwa, tak jest, zganiała się w myślach.

— Co im powiesz? Najpierw między sobą omówmy to, co wiemy. Przed wynikami analizy dobrze będzie wiedzieć, na czym stoimy. — z nową pewnością siebie i determinacją w głosie odpowiedziała agentka. Czas na mazgajenie się będzie później.

— I co robić, spoko. Więc, skasowali nam oddział MFO, cholera wie, jak i po co. — odrzucając na bok papierosa, z nadpalonym ustnikiem, zaczął Wierzba.

— Wróćmy do samego początku, samej operacji. Otrzymujemy informację, że w jednym magazynie znajduje się anomalia, konkretnie anomalne dzieło artystyczne. Nie wiemy wiele więcej, bo źródło informacji to kret na uczelni, ale wszystko wskazuje na to, że dziewiętnastego podjedzie ciężarówka, aby to zapakować i wywieźć. Prawdopodobnie dla kupca. — Stańczyńska, chociaż nie zajmowała się bezpośrednio tą akcją, to znała jej najmniejsze szczegóły, ponieważ pomagała Domakowskiemu dopiąć wszystkie szczegóły.

— Przemyt sztuki anomalnej jest dość ogarnięty, także planujemy standardowe przejęcie i zbadanie. Nie wychodzimy na ulice — przez co Wierzba rozumiał jedynie działanie operacyjne wobec danej anomalii, bez przesłuchania świadków czy zatrzymania podejrzanych, po prostu zarekwirowanie obiektu. — co nie sprowadzi na nas problemów. Obiekt zabezpieczamy i wysyłamy do placówki, a następnie monitorujemy środowisko. —

— Taki był plan — kiwnięciem głowy potwierdziła Stańczyńska — ale coś poszło nie tak. Wcześniej mamy urlop dowódcy, przez co mamy zmiennika.

— Obcych ludzi na naszym terenie. — wtrącił agent.

— Z MFO współpracujemy od początku istnienia Biura, a dowódca jedynie wykonywał wcześniej stworzony plan. Ale to i tak mało ważna kwestia, bo operacja kończy się niepowodzeniem i stratą personelu. — fachowa, zimna terminologia pozwala utrzymać nerwy na wodzy, pomyślała Stańczyńska.

— Czy ja wiem, czy to mało ważna kwestia. — powolnym, rozciągniętym głosem powiedział Wierzba.

— Podejrzewasz Domakowskiego? — chciała być zdziwiona, ale nie mogła: obecnie nie patrzyła na innych przez pryzmat sympatii czy doświadczeń, a zimnych faktów.

— To nie musiał być on. To małe miasto, ciąża nie jest jakąś skrywaną tajemnicą i łatwo jest wyliczyć, kiedy będzie rodzić. — bardzo wątpliwa i trudna do poparcia teoria, ale mająca jakiś sens.

— Dobrze, ale co by mógł na tym zyskać? Na pewno nie usunięcie przeszkody, bo przecież na jego miejsce pojawiłby się równie doświadczony człowiek. — nie trzymało się to logiki i Stańczyńska zauważyła, że przyjmując tę wersję, to jedynie zdrada agenta była tu sensowna.

— No to mamy podejrzanego numer dwa. — szyderczy i złośliwy uśmiech wyjątkowo dobrze pasował do twarzy Wierzby.

— Podejrzewasz Olkowicza? — to już brzmiało sensowniej, o ile zdrada pracownika Fundacji mogła łączyć się z tym słowem.

— Podejrzewam wszystkich. — poważnie odparł Wierzba, jakby chciał dodać "ciebie też". Czyli całkowicie żartował, na co Stańczyńska odpowiedziała poirytowanym westchnięciem.

— Martwych też? — pół żartem zapytała.

— Skąd wiemy, że jest martwy? — Stańczyńska przeklęła w myślach. Odgórnie traktowała cały oddział MFO jako zabitych. Przecież równie dobrze mogli zdezerterować, z powodów anomalnej natury bądź nie, upozorować incydent bądź zrealizować dowolnie inną intrygę. Skoro tak, to dlaczego zostawiliby ślady, przecież analiza w ciągu doby wskaże nieprawidłowości. A może chodziło właśnie o zyskanie tych dwudziestu czterech godzin na ucieczkę bądź zniknięcie? Było tutaj za dużo niewiadomych, by móc jakkolwiek poruszyć się do przodu.

— Nie wiemy, nie wiemy, czy ktokolwiek jest martwy, czy zdezerterowali, czy anomalia przeniosła ich w czasie bądź przestrzeni. To nam dopiero powie analiza, na którą musimy czekać przed wykonaniem kroków w tym kierunku. — agentka nie dała po sobie poznać, że aż do tego momentu uśmierciła swoich współpracowników, czy nawet kolegów.

— Ale do czasu wyników nie możemy siedzieć z założonymi rękami. Załóżmy, że ktoś rzeczywiście ich zaatakował. — Wierzba rzeczywiście się rozkręcał, ale patrząc na sytuację, Stańczyńska miała nadzieję, że nie wypali się zbyt szybko.

— Ktokolwiek to zrobił, musiał być do tego przygotowany. Nie widać śladów wymiany ognia, więc to musiała być zasadzka. Teren zawsze sprawdzamy przed akcją, czyli ktoś doskonale wiedział, jak działamy. — wymieniła agentka. Za dużo było tu czynności, aby w każdej z nich liczyć na szczęśliwy traf.

— Tutaj możemy mieć podejrzanego numer trzy. — zauważył Wierzba. Był to oczywisty wniosek, który znał każdy chociaż raz oglądający film szpiegowski: zasadzka oznacza kreta między nami.

— Najlepiej i najdyskretniej dojdziemy do niego, przyglądając się kretowi na uczelni. Możemy mierzyć się z profesjonalistami, ale jeśli nie sprawdzimy, czy nie popełnili błędów, to będzie tak, jakby rzeczywiście ich nie zrobili. — równocześnie przyda się to też pierwszej hipotezie, ktoś w końcu musiał podać im te informacje. A nawet oszacowanie rozmiaru siatki przyda się na tym etapie.

— Miałem nadzieję, że to powiesz. — Znów szyderczy uśmiech, agent Wierzba wraca do gry.

— Opanuj wodze, kowboju. — skąd u niej dziś tyle myśli o kowbojach? — Najpierw jedziemy do Biura, na raport, pogadanie z naszymi i naradę, co konkretnie robimy. —

— I kawę, tam na uczelni mają paskudną. — agent jasno dał do zrozumienia, że już postanowił, co dzisiaj zrobi w ramach śledztwa.

Śledztwa, które trzeba zacząć. Oboje wsiedli do swoich aut i Wierzba szarmancko przepuścił Stańczyńską przed bramą, by z piskiem opon wyprzedzić ją na podwójnej ciągłej i pomknąć w stronę biura.


O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported