6 stycznia
— Podoba się co? — włożył do kieszeni spodni dłonie Czesiek. Funkcjonował on jako goniec dla wszelakich potrzeb Strefy 34.
— Co tu ma się nie podobać? — obejrzał się za okno Pankracy Kuronium, a następnie po luksusowym białym jak kartka papieru apartamencie. Kuronium nie był ogromnym fanem nowoczesnej dekoracji wnętrz, ale trzeba było przyznać, że mieszkanie przepełniało przepychem. — Ba, może i będę musiał każdego ranka zapitalać do pracy niemałą trasę, ale mimo wszystko takim domem nie da się nie cieszyć.
— Dałbyś może koledze czasami tu pooglądać telewizję czy coś? W zamian wyłożę ci kafelki w łazience — zapytał. Czesiek pracował również jako kafelkarz.
— Się wie — wziął głęboki oddech. — Ale to dopiero początek. To jest jedynie start mojej kariery. Ja mogę dużo więcej. Strefa 34 to jest dupa, a nie placówka. Ja kieruje dużo wyżej, może nawet Ośrodka 1.
7 stycznia
Specjaliści uważają, że ludzie pod względem mowy, nie różnią się wyjątkowo od neandertalczyków. Dowodów na to jest wiele, takich jak obecność genu FOXP2, czy odnalezienie i analiza krtani znalezionej w Kebarze w Izraelu. Żaden jednak żywy człowiek nie miał szansy usłyszeć, jak brzmiała konwersacja pomiędzy neandertalczykami. Było to jednak możliwe dzisiaj bowiem Strefa 34, świętowała. Krzyki i debaty oksfordzkie pomiędzy naukowcami, woźnymi i agentami zaproszonymi, zlane z łomocząca muzyką disco polo zlewały się razem w dźwięk rodem z jaskini za czasów neolitu. Departament amnestyków tego ośrodka przełamał dzisiaj granicę technologiczne, które nie były uznawane za możliwe dotychczas.
— Jezu Chryste ja go zamorduje — powiedział dyrektor ośrodka w swoim biurze próbujący stłumić dudniącą piętro wyżej muzykę.
— Było mu wmówić, że ten jego preparat amnezyjny niszczący bariery w mózgu, pierwotnie zablokowane poprzez poprzednie amnestyki nie działa — odpowiedział siedzący naprzeciw specjalista od logistyki dyrektora. Był on też również personelem klasy D. — Chuj pierdolony, co on się tak pcha na karierę? Dosłownie może mieć tutaj wszystko, co chcę nawet to czego, by mu nie dały inne stanowiska, a ten idiota decyduje się kombinować z jakimiś nowymi innowacjami, podczas gdy wszystko, czego potrzebujemy, możemy po prostu zdobyć Szatanem.
— E tam — machnął ręką i podniósł butelkę koniaku, rozpoczynając wodospad spadający do kieliszka. — To, że teraz będzie Fundacja w stanie dowiedzieć się kogo wyamnestykowaliśmy, a kogo nie to jedno. Problemem jest bardziej to, że jełopy z góry się zachwyciły tym projektem. — Uniósł rękę z kieliszkiem. — Dali nam pierdolone dofinansowanie!
— O mamuńciu — podniósł dłoń do ust dłoń mężczyzna z plakietką na czerwonej koszuli piszącej D-20006. Wiedział dobrze, że jeździ on na tej samej łódce co jego przełożony.
— No — kiwnął głową dyrektor Churchill. — Weź teraz, zrób cokolwiek. Mówiłem, że ambicje nas zabiją, było siedzieć na dupie, a nie kombinować. Każdy mnie się prosto na łapy patrzy. Jeszcze kurna za niedługo będę musiał w kominku palić drewnem, a nie skargami i donosami na mnie — włożył głowę pomiędzy dłonie. — Plus taki przynajmniej, że jak na razie podpisaliśmy patent naszego ulubionego doktorka wyłącznie jako „Departament Amnestyków”, a nie jego nazwiskiem, ale RAISA mi urwie łeb, jeśli za niedługo nie dam nazwy rzeczywistego autora.
— Problem jest to niemały. Minęły też już ponad dwa dni, od kiedy ta praca została przeczytana przez ważniaków, więc nie ma szans, by użyć tego. Jak już jesteśmy na jego temacie. To nie powinniśmy przydzielić dla Kuronium jakiegoś asystenta, by ten go trzymał w szachu? Równego i racjonalnego gościa, który się upewni, że Pankracemu nie odjebie i nas wszystkich on nie wymorduje przez przypadek, a jak nie to, to jego ambicje nas kiedyś zgubią, jak zdecyduje się od nas uciec po awans kiedyś.
Dyrektor Churchill włożył papierosa w popielniczkę i pochylił kieliszek z koniakiem. — Kiedyś będzie trzeba mu kogoś przydzielić. Na ten moment niech bawi się na uroczystości nad nami. Jakoś trzeba użyć to dofinansowanie, które nam gnoje dowalili. Zresztą co może się stać? Przechowujemy w Strefie 34 grzyby, one nie uciekną, a dostępu do nich nie dostanie.
11 stycznia
— Lewy profil. Prawy profil — głos zza aparatu poczekał krótką chwilę, by Pankracy Kuronium obrócił swoją głowę w stronę kamery. — Front — fotografowany przymrużył oczy i podniósł do góry czarną tablicę z białym ciągiem cyfr, która wyraźnie kontrastowała z pomarańczową koszulą. Wyraził on ostatnie swoje zniechęcenie wobec idei wyjścia w klapkach i kajdankach przed trybunałem drugiego poziomu, jednakże został on zignorowany. Usiadł zniechęcony na krześle, podczas gdy fotograf wyszedł z pokoju, by oddać zdjęcia.
— Spróbuj pokazać skruchę i powiedzieć, że żałujesz — wtrącił się w wewnętrzne myśli ochroniarz stojący w kącie. — Słyszałem, że trybunał przykłada dużą uwagę do szczerości. —Też nieważne co nie denerwuj się, podobno raz wywalili z roboty faceta, bo ten się wkurzył podczas rozprawy za to, że źle wypowiedzieli źle jego nazwisko. Jego przewinieniem było to, że nie wystawił tabliczek o mokrej podłodze w najważniejszym skrzyżowaniu jednego z ośrodków i ktoś się poślizgnął na śliskiej posadzce i musieli zszywać mu głowę.
Pankracy Kuronium spojrzał spod brwi i burknął coś pod nosem, po czym wstał w ciszy do drzwi. Wpatrując się w lampkę nad drzwiami, czekał. Po kilku minutach zapaliła się ona na zielono. Kuronium wziął głęboki oddech i szybkim krokiem przeszedł przez automatycznie otwierane drzwi. Przyłożył dłonie do skroni i wygładził włosy do tyłu oraz z odruchu chciał wyprostować krawat, zapominając, że takowego nie ma na sobie. Próbował on ukryć nieco koszulą założoną mu siłą klatkę przypiętą do łańcucha kajdanek na jego kroczu, która przypominała krzyżówkę pasa cnoty i pieluchy.
Wszedł do sali sądowej, prawie że biegnąc. Pokój ten raził bogactwem i respektem. Jeden szybki rzut oka po pomieszczeniu pozwalał zrozumieć masywny budżet ośrodków Fundacji oraz to jak im zależy na prezentacji samych siebie, prawdopodobne nawet bardziej niż obchodzą ich życia ludzkie. Pankracy pomachał z uśmiechem do ludzi siedzących w ławkach i zgrabnym ruchem otworzył stojące naprzeciw korytarza, z którego wyszedł drzwiczki przypominające furtki do barów w filmach westernowych.
— Pankracy Kuronium — zaczęła ława przysięgłych. — Brak obrony. Numer rejestracyjny C35H60N-
— Głośna muzyka — przerwał — tańce, flirtowanie. Jestem pewien, że każdy z was pamięta te czasy. Jak to było być młodym.
— Panie Kuronium proszę nie przerywać standardowej procedury — burknął gruby mężczyzna w białej peruce ubrany w czarną, wijącą się na ziemi z każdym ruchem niczym wąż szacie.
— Jak tylko myślę o tych czasach — ciągnął dalej. — Łza w mym oku się zakręca. — Przerwał na chwilę. — Cztery dni temu, przy tym incydencie obchodziłem swoje czterdzieste urodziny. Czterdzieste — powtórzył. — Co, by człowiek dał, by z powrotem mieć dziewiętnaście lat. Dyskoteki, alkohol, narkotyki i sami wiecie co — wziął głęboki oddech i puścił oczko młodszym pracownikom sądowym. — Popełniłem błąd, przyznaje z wielkim bólem serca.
— Panie Kuronium — zdjął okulary przedstawiciel ławy przysięgłych znad loży. — Niestety musimy oznajmić panu, że kryzys wieku średniego nie uzasadnia defekacji do maszyny klonującej — kaszlnął i poprawił swoje okulary, otwierając teczkę z wysypującymi się z niej arkuszami papieru. — Zniszczenia powiązane z wewnętrzną powodzią i falą pańskiego kału wynoszą kilka milionów euro. Dana kwota nie zawiera również kosztu utworzenia prowizorycznej grupy MFO-Nu-14 (“Górnicy Odkrywkowi”) i dwóch członków, tej samej grupy, którzy się utopili w danym incydencie.
Pankracy zacisnął pięści. Uważnie oglądający go ochroniarze, zauważyli wyskakujące mu żyły na czole. Rozłożył on ręce, na tyle ile pozwalały mu kajdanki.
— Byłem pijany. Tak jak zresztą każdy inny na tamtej konferencji — zaczął próby złagodzenia wyroku. — Co to za osąd na człowieku, który nawet nie pamięta własnego wyczynu?
— Następnym razem proponuję pić w moderacji. — Zripostowała ława przysięgłych.
Kuronium kopnął ławkę po swojej lewej, która uderzyła w lożę sądowniczą i krzyknął. — Czy wy wiecie, kim ja jestem? Co ja zrobiłem dla Fundacji? Wiecie, gdzie ona byłaby, gdyby nie ja?! Nigdzie! Nigdzie byście byli, gdyby nie ja! Gdyby nie ja ciągle siedzielibyście z ręką w nocniku! Gdyby nie ja cały departament amnestyków byłby gówno warty!
Pankracy Kuronium został przybity kolanem do ziemi poprzez grupę ochroniarzy. Próbował walczyć z powrotem, ale wystarczyło krótkie pałowanie, by zniechęcić do dalszej samoobrony.
— Proszę się uspokoić panie Kuronium — uspokajała ława przysięgłych, która zaczęła wymieniać się dokumentacją na temat Pankracego Kuronium. Najbardziej uwagę loży przywiązało, pozostawione poprzez psychologa Pankracego notatki, powtarzające się słowo „słaba samokontrola”. — Degradacja do personelu klasy D, to tylko i wyłącznie plotka wśród pracowników Fundacji i nie ma ona miejsca w danej organizacji. Nie zostanie pan również poddany żadnej terminacji. Z bólem jednak muszę oznajmić, że będzie musiał pan jednak zapłacić za 50% wykonanych zniszczeń. Niezależnie od tego, czy poda pan rezygnacje z Fundacji, czy też nie.
Ochroniarze zaczęli podnosić spałowanego naukowca z ziemi. Ten w agresji zaczął wykrzykiwać bełkot słów i przekleństw, które były tak trudne do zrozumienia i tak szybko wypowiadane, że nawet wyjątkowo utalentowany stenograf Fundacji miał problemy z zapisaniem całej rozprawy. Obserwatorzy sytuacji zaczęli wymieniać się opiniami na temat sytuacjami, co niektórzy, bardziej odważni lub według Pankracego bezczelni zaczęli gestykulować i pokazywać palcami w jego stronę. Ochroniarze trzymający Pankracego Kuronium spojrzeli na ławę przysięgłych, a to na siebie, po czym zaczęli wynosić oskarżonego z sali.
Półświadomy Kuronium podczas wynoszenia siłowo z sali trybunału Fundacji przestał się wierzgać. Patrzył ślepo w czerwony dywan. Przywrócił się do zmysłów, jedynie po tym, jak usłyszał w chaosie jedno zdanie wypowiedziane w znanym mu głosie Dyrektora Strefy 34 — mam nadzieje na dalszą pomyślną pracę, seryjny srabójco. — Pankracy Kuronium, który przestał się wierzgać, wybałuszył oczy i skręcił szyję za siebie w stronę jego przełożonego. Wyrył mu się bardzo dobrze uśmiech od ucha do ucha dyrektora Churchilla.
12 stycznia 18:30
— Oto twoje nowe kluczyki. Ten po lewej jest do domu, a ten po prawej do samochodu — powiedział bez emocji agent Fundacji, który właśnie co zaparkował pod niewielkim mieszkaniem. Strefa 34 znajdowała się nieopodal wsi podlaskiej, przez co niemożliwe było wynajęcie apartamentu, biorąc pod uwagę, że nie znajdował się w tej miejscowości żaden blok mieszkalny. Poprowadził Pankracego do jego nowego samochodu.
— Nie mogliście, chociaż — zaczął machać dłońmi wokół siebie niczym głuchy Włoch, patrząc to na agenta, a to na swój ledwo trzymający się kupy czerwony samochód z drzwiami w kolorze niebieskim. — Znaleźć samochodu w jednym kolorze?
— To było najtańsze auto służbowe, które byliśmy w stanie znaleźć ci z twoim nowym budżetem.
— Nie oszczędziliście sobie na domu — spojrzał na pozytywy — jest może i dużo gorszy od mojego starego apartamentu, ale w porównaniu do samochodu nie jest tak źle. Czasami widzę takie mieszkania w tej dziurze, że można byłoby je kupić z kieszonkowym ucznia z podstawówki.
— Cena jest niższa przez współlokatora — wyjaśnił.
— Współlokatora?
— Jak dla mnie to jest interes życia — pozazdrościł. — Ten stary jak świat, peruwiański karzeł i tak długo już nie pożyje, więc tylko przez kilka lat będzie ci strych zabierał.
— Kto? — przestał wymachiwać dłońmi.
— Stary peruwiański karzeł — twój lokator. Aktualnie jest chyba na zakupach. — wyjaśnił, po czym najszybciej jak potrafił, włożył w dłonie Pankracego klucze i odjechał swoim niemieckim autem. Pankracy Kuronium stał tak bez ruchu, wpatrując się ślepo w drogę kilka minut, po czym zdobył wystarczająco odwagi, by wejść do swojego domu. Drzwi otworzyły się z trudem, wyjawiając wąski drewniany korytarz kierujący się do kuchni, salonu i sypialni, która znajdowała się na piętrze, do którego prowadziły wąskie i skrzeczące schody prawie, że wchodzące na drzwi, Kuronium nie był w stanie nie zauważyć drabiny skierowanej w stronę strychu w kuchni, która równocześnie była jadalnią. Pankracy poczuł w sobie dobrze znaną mu wypływającą na górę agresję i furię, z trudem zapuszkował ją w sobie i ze znaną mu agresją skierował się do kuchni. Po siedmiu krokach zapuszkowana agresja eksplodowała i rzucił torbą o ścianę, a krzesłem w szafę. Upadł na ziemię tyłkiem i zaskomlał. Uspokoił się ździebko i rozejrzał po kuchni. Podniósł się z ziemi i rozejrzał po szafkach, mieszkaniu i plecaku. Po dwudziestu minutach ustawił w rządku przed sobą wyglądające dla nieoznajmionego oka losowe przedmioty takie jak drożdże, rury PCV, cukier, nawóz, kwas solny i kilka innych. Kuronium wziął głęboki wdech.
— To, co odróżnia mężczyznę od ciula. To jak sobie radzi z problemami postawionymi przed nimi. — Zrobił długi krok przed sobą i zaczął mieszać różne postawione przed nim substancje. Po kilkunastu minutach pracy mieszania danych mu substancji zawiązał za głową szmatę, którą znalazł nad zlewem i złapał za nóż. Nad niewielką miseczką zaczął nożem zdzierać fosfor z zapałek, po czym wrzucił uzyskany proszek do przedstawionej przed nim substancji. Złapał ręką szmatę, by upewnić się, że nie nawdycha się oparów, po czym ostrożnie włożył cztery malutkie butelki do mikrofalówki. Szybkim ruchem ustawił mikrofalówkę dwadzieścia minut na wolne obroty. Opadł na krzesło ze zmęczeniem. Zdjął z nosa „maskę”. Nie miał siły, by nią rzucić do zlewu, więc pozwolił jej powoli zsunąć się z jego dłoni. — Zrobię to, co odróżnia mężczyznę od ciula — powtórzył sobie, spoglądając w jedną z czterech kręcących się butelek w mikrofalówce.
12 stycznia 21:40
— Cwelu pierdolony, wyjebał ci kto, kiedy? — złapał za koszulkę dresiarz o głębokim głosie, sebiksa po swojej, chwilę po tym, jak wracali znad meliny, wchodzili właśnie akurat na przydrożną „drogę”, która bardziej niż drogą, była tak właściwie ścieżką wydeptaną przez różne zwierzęta, w tym też ludzi.
— No nie no, Janek nie zgrywaj się — próbował się bronić dresiarz. — Co ci odbiło? Przed chwilą było kolo luzak!
— Glany? Serio glany chuju jebany? — złapał pijany za kurtkę swojego kolegę. — Nie no jak ja ci zaraz wyj-.
— Panowie — wyłonił się głos z drogi, który przyjechał rozklekotanym samochodem, przebrany w czarno-biały uniform trzykreskowy.
— A ty to niby kto? — krzyknęli równocześnie, nawiązując bezsłownie ze sobą rozejm, widząc potencjalny ryj do pobicia.
— A kto niby miałby się zwracać do gimbusów takich jak wy o takiej porze? To ja, wasz, znajomy lokalny sprzedawca amnezjaków — obronił się, przypominając sobie, że żule i inni kupcy uzależniających narkotyków, tak właśnie nazywali tę substancję.
— Nawet nie wiesz, gdzie jest dziupla. Chłopy, które sprzedawały nam czaja, mówiły, że od nieznajomych nie mamy brać, bo to gówno, szajs i ogólnie złodziejstwo — skontrował dres. — Spierdalaj psie i nigdy więcej nie odważaj się splugawić dresów.
Chłopak obok dresiarza splunął na ziemię. Pankracy domyślił się, co musi zrobić. Otworzył okiem, jego klasyczny trik imprezowy, jedną z butelek, ciągle ciepłą od mikrofalówki. Kilka słów typu szpan zostały wymienione pomiędzy dwoma młodymi chłopami. Kuronium wypił połowę butelki na raz, która boleśnie wypaliła mu gardło. Złapał się za głowę, w podobny sposób, jakby wziął na raz za duży kęs lodów i wydał z siebie głos stłumionego pragnienia.
— Rispekt, ale trochę siara, hajsu nie mamy, może coś po przecenie dla kolegi? — argumentował sebiks. Pankracy zauważył dopiero teraz, liczną opryszczkę oraz tendencje do drapania się po rękach młodego mężczyzny. Pankracy wywnioskował, że to jest wynik bardzo częstego brania amnestyków słabej jakości.
— Koledzy. Kogo wy próbujecie oszukać — odpowiedział z dumą Pankracy. — Dobrze wiem, że macie przy sobie pieniądze. Ile juchciliście z emerytury dziadków?
— Wypraszam sobie, babcia daje mi kieszonkowe, nie muszę kraść — odpowiedział z dumą chłopak w glankach. — Pięć stów po flaszce. Więcej nie dam, bo nie mam.
— No to git — odpowiedział Pankracy, niebędący pewny czy to jest standardowa, czy zaniżona cena po sztukę amnezjaka. Brzmiało mu to jednak na dobry biznes, schylił się więc po dwie flaszki spod siedzenia i wyjął je przez okno, oczekując zapłaty. Sebiks złapał za rękaw dresa Pankracego i drugą ręką uderzył go w twarz. Dresiarz złapał spadające w locie flaszki i krzyknął — ziomal! Spierdalamy!
Pankracy nigdy w życiu nie dostał od kogoś na serio w twarz. Nawet od kobiety dlatego, kiedy doszedł do siebie chłopaki byli już poza kadrem. Kuronium uderzył pięścią w kierownicę, która pozostała głucha, jako iż klakson został wieki temu z samochodu usunięty i sprzedany. Nie płakał. Chłopaki nie płaczą. Spojrzał jednak na jedną z dwóch butelek, które ciągle mu pozostały. Ponownie otworzył tą, którą już zaczął wcześniej i przechylił. Była to ostatnia rzecz, którą pamiętał.
13 stycznia 3:10
Kuronium złapał się za głowę. Świadomość została mu przywrócona hukiem i z bólem głowy. Wydał z siebie skowyt. Powietrze śmierdziało, ale jakoś nadal dawało orzeźwiające i mrożące wrażenie. Tak jakby był on równocześnie w budynku i na zewnątrz niego. Nie poznawał on podłogi pod sobą, była ona zrobiona z nierównych desek i belek, które uniemożliwiałyby spanie na podłodze tego pomieszczenia osobie normalnego wzrostu. Podniósł z bólem odbijającym się po ścianach jego czaszki nieco głowę.
— ¡Oye! ¿Estás bien, hijo?
Kuronium złapał się za głowę. Świadomość została mu przywrócona hukiem i z bólem głowy. Wydał z siebie skowyt. Powietrze śmierdziało, ale jakoś nadal dawało orzeźwiające i mrożące wrażenie. Tak jakby był on równocześnie w budynku i na zewnątrz niego. Nie poznawał on podłogi pod sobą, była ona zrobiona z nierównych desek i belek, które uniemożliwiałyby spanie na podłodze tego pomieszczenia osobie normalnego wzrostu. Podniósł z bólem odbijającym się po ścianach jego czaszki nieco głowę.
— ¡Oye! ¿Estás bien, hijo?
Krew zamarzła w żyłach Pankracemu, podniósł on nieco głowę wyżej. Przed nim siedziała postać pijąca na przemian taniego mamrota, a napój z butelki z nalepką „Inca Kola”, przypominająca w oświetleniu księżycowym pochodzącym z okna w dachu bardziej szczyny niż słodki napój orzeźwiający. Gdyby Kuronium dostał zadanie sprecyzowania wieku karła peruwiańczyka przed sobą, rzuciłby numer wąchający się pomiędzy dwanaście, a osiemdziesiąt.
— Estás un poco pálido. ¿Quieres un poco de cola inca? — krzyknął coś po hiszpańsku. Pankracy nie zrozumiał prawie ani słowa z tej wypowiedzi. Spojrzał pod swój taboret. Stała przy nim, gdyby nie wypita butelka amnestyka zrobionego w mikrofali, samotna butelka Jack Danielsa.
— Chuj. — Powiedział do siebie, zdając sobie sprawy, że naprawdę stracił on swoje królestwo. Swoją karierę w Fundacji. Jego niemieckie auto i jednoosobowy apartament z dwoma toaletami. Złapał kurczowo butelkę alkoholu i przyłożył ją do czoła, próbując je schłodzić. Nie odniosło to jednak świetnego efektu, bo nowe mieszkanie nie miało nawet lodówki. Poczuł wzbierającą się wilgotność w swoich oczodołach. — To nie moja wina. To nie moja wina, że nie jestem dobry w kontrolowaniu siebie. Jestem, jaki jestem. Taki się urodziłem. Kurwa.
— Te escucho, amigo.
— Nie rozumiesz mnie! A ja ciebie też nie rozumiem! — Krzyknął, mimo iż dobrze wiedział, że zrozumiał, mimo nigdy nieuczenia się hiszpańskiego co jego współlokator mu powiedział. — Czy ty wiesz, kim ja jestem? Jestem pierdolony Pan Kuronium! Fundamenty rynku amnestyków zawdzięczane są mi! — Uderzył nogą o drewnianą belkę — a teraz patrz, gdzie jestem! Na moim strychu mieszka pierdolony półczłowiek, bo na inny dom mnie nie stać.
— Beber — powiedział Peruwiańczyk ze spokojem w głosie, podając w jednej z jego krótkich rąk butelkę mamrota, w drugiej Inca Colę.
Pankracy się poddał. Wysunął przed siebie dłoń i złapał za butelkę. Obrócił raptownie mamrota, próbując zapić ból. Trzymał tak butelkę, dopóki ona się nie wypróżniła. Napłynęła go fala bólu w mózgu. Jęknął. Czuł się jakby po jego głowie, biegał mały skrzat, który wyrywał cząstki jego mózgu i je albo usuwał lub też przestawiał. Wstał, przewracając taboret i zrobiły mu się mroczki przed oczami. Zatańczył niczym pijany po nierównej podłodze strychu. Potknął się o belkę i poleciał do tyłu. Spadając, widział przez ułamek sekundy twarz swojego współlokatora. Był on przekonany, że widział na jego twarzy satysfakcje i uśmiech. Stracił przytomność.
13 stycznia 7:40
Pankracy obudził się z pieniem koguta rano. Dotknął ręką głowy. Poczuł z tyłu głowy lekki ból, ale nie na porównywalną skalę do bólu z wczoraj, który już ustał. Wstał z łózka w swoim nowym pokoju i rozejrzał się po mieszkaniu. Wyszedł do kuchni i zauważył swojego współlokatora, który zdawał się mniejszy niż wczoraj, słuchał radia, które znajdowało się aż przy drzwiach wejściowych. Bardziej niż tradycyjny player płyt CD, było to radio bardziej w kształcie cegły.
— Roedores — mruknął do siebie Peruwiańczyk pod nosem, majstrując coś przy ścianie pod klapą do strychu.
Pankracy podniósł rękę, by się przywitać, spojrzał jednak na zegarek, który się ujawnił spod koszuli.
— O chuj — powiedział do siebie — spóźnię się zaraz.
Wbiegł z hukiem do swojego pokoju. Kopnął walizkę, która się otworzyła, wylewając z siebie ubrania. Włożył na siebie pośpiesznie koszulę, krawat, gacie, skarpety i nowe spodnie. Złapał za walizkę i nowe mu klucze i wystrzelił z domu. Wybiegając, rzucił spojrzenie w drzwi za siebie. Peruwiański karzeł przeszywał go wzrokiem.
13 stycznia 8:15
Pankracy biegiem wpadł do Strefy 34. Po drodze jeszcze mu szwankował samochód, więc bał się, że się spóźni, jeszcze bardziej niż już jest spóźniony. Stracił on też nieco czasu przy detektorze metalu znajdującym się przy wejściu. Nie spóźnił on się jednak więcej niż piętnaście minut. Przy detektorze metalu dostał jednak powiadomienie, że dyrektor Strefy 34, Ferdynand Churchill czeka na niego z poirytowaniem.
Kuronium po usłyszeniu tego poprawił krawat i śpiesznym krokiem podszedł pod drzwi biura. Zakaszlnął i puknął. Nie dostał odpowiedzi. Puknął jeszcze raz i po krótkiej chwili wtargnął do środka. Dyrektor Strefy 34 chrapał głośno na fotelu. Pankracy rozejrzał się po biurze. Było ono udekorowane drogimi i rzadkimi skórami zwierząt, rozciągniętymi po ścianach pokoju, które znajdowało się pod ziemią, przez co nie miało dostępu do okien. W miejscach, w których drewniana ściana była goła, znajdowały się głowy egzotycznych zwierząt, lub różne puchary czy medale. Pankracy dotknął palcem ramię dyrektora Churchilla, obudził się z krzykiem, po czym ucichł. Wytarł oczy i przyjrzał się swojemu gościowi.
— Puka się — wypomniał dyrektor. — Nie ważne — Ferdynand Churchill przysunął kartkę papieru pod nos wizytatora.
— Co to? — zapytał mimo rozpoczęcia inspekcji kartki.
— Czek na dziewiętnaście milionów euro — oznajmił. — Tak naprawdę naprawy kosztowały dużo mniej, bo większość dokumentów opisuje dużo droższe materiały budowlane, niż są one rzeczywiście. Sfałszowane dofinansowania w końcu się odbiły przeciwko nam. Nie wspominając jeszcze o tym, ile straciliśmy dzieł „sztuki kolekcjonerskiej”, które zrobił nam pierwszy lepszy naukowiec i potem sprzedał legalnie, by przeprać nieco pieniędzy z handlu narkotykami.
— A haczyk? Rozumiem, że praliśmy pieniądze z dofinansowań na NFT i innych kolekcjonerskich przedmiotach, ale nadal dług na mnie nałożony jest dostosowany do oficjalnych pieniędzy, przez co w efekcie stracisz dość dużą część portfela.
Dyrektor Churchill wziął głęboki oddech i wyjął spod biurka butelkę alkoholu. — Jeden z naszych klientów, któremu sprzedajemy uzależniające, amnestyki oznajmił nam dzisiaj, że nieznany dostawca sprzedał mu to. Sądziłeś, że szybko się nad tym wzbogacisz? Robiąc nam konkurencje i podpinanie się równocześnie pod naszą reputację?
Pankracy przełknął ślinę.
— Każdego innego bym od razu naszprycował amnestykami i odesłał — kontynuował.
— Więc co się teraz zmieniło?
— Co się jak głupi pytasz, dojdę do tego — podniósł głos. — Chciało się wspiąć po szczeblach hierarchii Fundacyjnej i wyprodukować nowy rząd amnestyków taki, żebyśmy nie mieli opcji ciebie się pozbyć? Teraz patrz, gdzie jesteśmy. Jedyne co mogę zrobić, by ciebie uciszyć to cię zabić.
Mózg Kuronium zatrzymał ciąg myśli. Poczuł, jak wzrasta mu ciśnienie.
— Paweł Łabędź — Pankracy słyszał te słowa cicho i jakby spod mgły. — To będzie twoje nowe imię. Od teraz Czesiek weźmie twoje imię i podpiszemy wreszcie te twoje nowe dokumenty pod niego.
— Co ty kurwa Edison? To był mój patent! — wyskoczyła Pankracemu żyła na czole i szyi — Mój! Nikogo innego! Czesiek to jest pierdolony kafelkarz, on nawet nie skończył podstawówki! To jest zwykły pierdolony goniec dla Strefy 34.
— Jak to nie ma edukacji. Przecież wykładał na uniwersytecie Oksfordzkim.
— Ale wykładał kafelki! — uderzył pięścią w stół.
Dyrektor jednym zgrabnym doświadczonym ruchem ręki włożył rękę pod biurko i wstał równocześnie. Cofnął się krok do tyłu, ukazując wyjętą spod biurka zardzewiałą łopatę, której często używał podczas negocjacji. Przyłożył ją pod szyje Pankracego Kuronium.
— Sprzedajesz narkotyki pod moim okiem — zaczął wymieniać. — Srasz do mojej maszyny klonującej. Wszystkie lata, gdy pracowałeś w moim ośrodku jedyne, o czym myślałeś to o tym, jak wspiąć wyżej po moim martwym ciele, by tylko być kimś więcej. Każdemu tutaj praca odpowiada, wystarczy, że mu się da wystarczająco pieniędzy, żonę, czy nawet specjalny wymiar, w którym ten może się przebrać w pieluchę i udawać bobasa przed jakąś półnagą starszą kobietą, ale nie! — wepchnął końcówkę zardzewiałej łopaty w krtań Pankracego. — Ty musisz chcieć więcej.
Pankracy puścił dłonie z łopaty, którą próbował ciągle odepchnąć. Złapał za czek leżący na stole, końcówkami palców. Łopata została skierowana do ziemi, kiedy dyrektor Churchill zauważył ten czyn. — Pierdole — powiedział ze zrezygnowaniem Pankracy Kuronium, rozrywając czek przed oczami dyrektora Strefy 34. — Bierz mnie, jeśli potrafisz. Nie dam się wykiwać z moich kilkoletnich sukcesów przez jedno potknięcie.
— No to się doigrałeś. — Dyrektor Churchill zamachnął się łopatą. Pankracy nie ruszył się z miejsca. Usłyszał kroki przed drzwiami. Następnie poczuł on kujący ból w lewym policzku, które już nawet bez tego go bolało. Upadł na ziemię. Spojrzał wzwyż na dyrektora. — Wypierdalaj z mojego biura albo skończysz jako ściółka dla moich grzybów.
Pankracy wziął nogi za pas i szybko wystrzelił zza drzwi biura. Kierował się w stronę wyjścia. Przy wyjściu minął się z mężczyzną ubranym w czerwonej koszuli, który miał jakąś sprawę do dyrektora.
— Złamałeś go? — zapytał się dyrektora Churchilla.
— Wyślę za kilka dni jakichś żulów czy sebiksów pod jego dom, by go mi przynieśli tutaj i wyamnestycyzowali jak ten się nie zjawi w pracy w przeciągu kilku dni. Chyba że ten oczywiście będzie kontynuował przynoszenie mi pieniędzy się wie. Wtedy nie mam na co narzekać, bo wtedy będę brał pieniądze równocześnie z jego pracy i z jego długów — uśmiechnął się.
— Wysłać kogoś, by obserwowali go z daleka w międzyczasie? — zapytał. — Jeszcze znowu wpadnie na pomysł, by sprzedawać amnestyki naszej klienteli pod imieniem Strefy 34.
— Słowo dresiarza rozprzestrzenia się szybciej niż wiatr. Zrobił on te amnestyki z najgorszego szajsu możliwego. Szczerze nawet nie wiedziałem, że to możliwe zrobienie amnestyków nie w laboratorium, więc nawet nie byłem na to przygotowany.
— Co do tych amnestyków, zrobiliśmy na nich lekkie badania…
13 stycznia 8:20
Pankracy zatrzymał się przed wykrywaczem metalu. Czuł się jakby kamera za jego plecami, wypalała jego plecy. Czuł ten sam przeszywający wzrok z każdej strony. Obrócił się na pięcie i rozejrzał. Pracownicy chodzili od drzwi, do drzwi przejmując się swoimi sprawami. Kuronium ponownie poczuł irytujący wzrok wbijająjcy się w tył jego głowy — ukrywają to, że mnie oglądają — pomyślał. Pobiegł do toalety, przebijając się przez ludzi. W pewnym momencie złapał się za kark, który go piekł od wzroków ludzi.
Wparował do toalety, panicznie zaczął przeczesywać pustą, toaletę. Złapał za klamkę pierwszych drzwi kabiny i zaczął z całej siły targać klamkę, ta oczywiście nie drgnęła. Drzwi, jak zresztą zawsze w publicznych polskich toaletach były zamknięte od środka, mimo iż od długiego czasu w środku nawet nikogo nie było. Pankracy wbiegł do drugiej kabiny, która na szczęście się otworzyła. Pankracy z całej siły zatrzasnął drzwi i się rozejrzał. Nadal czuł się obserwowany. Uderzył się w głowę — no przecież! Strefa 34 ma wszędzie kamery! Toaleta czy korytarz co to zmienia — krzyknął w głowie sam do siebie.
Poczuł lekki ból w brzuchu, domyślił się, że to może być efekt uboczny wczorajszych amnestyków zrobionych w mikrofalówce. Zdjął spodnie, by pójść za potrzebą, w końcu i tak akurat siedział na kibelku. Zatrzymał się jednak w trakcie ściągania spodni. Przykuła jego uwagę blizna na udzie. Zaparł dech w piersiach i zapomniał o tym, dlaczego w ogóle przyszedł do ubikacji. Miał on niewielkie blizny na ciele, ale nigdy nie miał blizny takiej wielkości i na pewno nigdy nie miał blizny na udzie. Skąd ona się tutaj wzięła? Kiedy się tutaj wzięła? To prawda, że nie sprawdzał dokładnie swojego ciała w ciągu kilku dni, ale raczej, by pamiętał, gdyby jego noga została rozcięta i potem zszyta. Co ważniejsze, czemu tego nie pamięta? Nie miał braków w pamięci, pamiętał on każdą chwilę w przeciągu kilku ostatnich dni, z wyjątkiem wyłącznie trzech momentów. Pierwszym były chwilę po tym, jak został spałowany przed trybunałem. Drugim było, jak się narąbał, próbując sprzedać narkotyki dresiarzom. Ostatni przypadek to było chwilę po tym, jak stracił przytomność przed Peruwiańskim karłem. Pankracy z góry wykluczył opcję drugą. Nie widział powodu dla którego, wykonałby operacje na swojej nodze w takim stanie i czy byłby ją w ogóle w stanie zrobić najebany. Nie był w stanie jednak powiedzieć o tym, czy to była pierwsza, czy trzecia sytuacja. Poczuł swędzące niekomfortowe uczucie na swojej bliźnie — co jest pod moją skórą? — Zapytał siebie samego. Pot zaczął spływać mu strugami z twarzy, głośno dudniąc o kafelkowaną podłogę. Podniósł dłoń i przyłożył pazury do uda, rytmicznie ruszając rękę do góry i na dół. Nie czuł bólu, wręcz przeciwnie, z każdym szarpnięciem włosków i skóry przyśpieszał. Nie myśląc o tym, zacisnął zęby, przygryzając sobie przy tym przez przypadek końcówkę języka. Złapał drugą ręką piszczel, noga się zbyt trzęsła. Pierwsza kropla krwi spłynęła pod kibelek, mieszając się z potem. Ten dźwięk sprawił, że Pankracy, niczym wytrącony z transu, na najkrótszy ułamek sekundy podniósł wzrok z uda. Zatrzymał agresywne ruchy ręką i stracił ponownie dech. Przez szparę w toalecie zauważył oko. Oko to było tak otwarte, że Pankracy czuł się tak jakby, mogło w każdej chwili wypaść z oczodołu. Tyłek mu się osunął z szoku z deski klozetowej i ześlizgnął na podłogę, przewracając przy tym stojak z brudną wodą na szczotkę do kibla, plamiąc przy tym mu spodnie oraz majtki. W momencie upadku na chwile przymrużył oczy, ale je szybko z powrotem otworzył, wpatrując się ponownie w drzwi kabiny. Wstał z podłogi szybkim ruchem, podpierając się jedną ręką o deskę brudnej toalety, a drugą przykładając do ust, by uciszyć swój nierytmiczny oddech. Podszedł do szpary drzwi i spojrzał przez nią. Z pisuaru przed kabiną, korzystał mężczyzna w uniformie więziennym. Nie musiał czytać numeru, dobrze wiedział, kto to był. W toaletach dla personelu mógł być tylko jeden personel klasy D. Był to pomocnik dyrektora Churchilla, który używał swojego kryminalnego geniuszu, by wykupić sobie życie. Zabrał swoją głowę od szpary i zsunął się na mokrą, od Bóg wie czego i potu posadzkę. Włożył ręce pomiędzy swoją głowę, próbując się w ten sposób uspokoić. — Dopóki pracuje — zaczął mówić pod nosem, upewniając się, że personel klasy D za nim tego nie usłyszy. — Dopóki przynoszę efekty i pieniądze, będę żył. W momencie, kiedy pokaże, że jestem ciul lub jeszcze raz się potknę, będzie po mnie.
13 stycznia 17:10
Pankracy pracował nad amnestykami w podziemnym, starym laboratorium. Był on ważną postacią dla tej roboty w Strefie 34. Kucharzyków kilku, którzy będą wykonywać proste poleceni, a nie jest trudno znaleźć, lecz ludzi, którzy rozumieją sens za tymi poleceniami, oraz dostosowywują je do aktualnego rynku, środowiska czy zasobów nie jest wielu. Dlatego właśnie pomocnikami w tym laboratorium głównie był personel klasy D, a na jego czole Pankracy Kuronium. Jeden dzień, w którym go, by tutaj nie było, mógłby odnieść się stratami w tysiącach, nawet milionów dolarów dla dyrektora Churchilla. Straty to było jednak jedno, większym problemem było to, że za pomysłem D-20006, ilość amnestyków była specjalnie trzymana nisko na terenie Strefy 34. Osoba na głodzie jest w stanie zapłacić każdą cenę za chociaż najmniejszą kropelkę amnestyka, by przetrwać następny dzień. Miało to oczywiście swoje minusy, jak np. to, że niektórzy narkomanie nazbierali wystarczająco pieniędzy i przenieśli się na teren sprzedaży narkotyków od innego ośrodka Fundacji, oraz utrudniało to nieco wprowadzenie niektórych nowszych użytkowników w nałóg, oraz to, co najważniejsze, że przerwanie dostaw, lub dostarczenie nie najlepszej partii, mogłoby się odnieść prawdziwą rebelię. Pozytywy jednak znacząco przeważały negatywy.
Po laboratorium, wypełnionym dziwnym i ekscentrycznym wyposażeniem rozprzestrzeniło się echo klaśnięcia — można przerwę? — Krzyknął D-20006, który wychylił się z barierki.
— W zasadzie można, dzisiejsza dawka musi się nieco jeszcze tylko sfermentować przez kilka god-
— Nie musisz wyjaśniać procesu — przerwał D-200006. — Kiblowałem rok w drugiej klasie podstawówki, a w trzeciej dwa, a i tak jak zdałem już ją to nie dlatego, że zacząłem częściej zjawiać się w szkole tylko dlatego, że facet, który sprzedawał nam szlugi, trafił do pierdla i nie mogliśmy znaleźć nikogo innego.
Pankracy zaczął się pocić, ciągle czuł się jakby wzrok innych osób i kamer, wypalał mu skórę od dzisiejszego ranka. Do tego zaczął wyobrażać sobie w głowie, dlaczego sam asystent dyrektora Churchilla zszedł zobaczyć jego pracę.
— Więc — zaczął wyjaśniać jego zwątpienia — jak myślisz, czy ktoś mógłby poprowadzić to laboratorium bez ciebie?
Serce Pankracemu stanęło.
— B- by- byłoby to ciężkie — zająknął się. — Wiedza o chemii to jedno, ale amnestyki zahaczają również o neurologię i kilka innych dziedzin.
— Nikt tutaj nie tworzy jednak nowych przepisów co nie? — zapytał. — Przynajmniej nie chcemy, byś tworzył ich, bo znowu będziemy mieli problemy. Więc praca tutaj to jak podążanie za przepisem na dobre mielone czyż nie? — D-20006 zaczęrpnął dech w piersiach, gotowy do krzyku — E! — uprzejmie zawołał.
Zza rogu wyłonił się Czesiek, goniec—kafelkarz Strefy 34.
— Zdaje się, że się znacie.
— Się wie, się wie — odpowiedział lekko dziabnięty kafelkarz.
— Masz tydzień na wytrenowanie go z tego, jak się robi amnestyki — wyjaśnił D-20006. — Omiń specyfiki, rozrysowywanie na karteczkach jak się tam jakieś pierwiastki łączą, czy co tam ludzie robią w szkołach na chemii. Ma on po prostu znać przepis i wiedzieć jak go modyfikować w zależności od pogody czy innych potrzeb. Zrób to, a umorzymy twój dług.
Pankracy zbladł, złapał się za barierkę. Trzymał się jej jakby od tego, jego życie zależało. Czuł się jakby upadek na podłogę i pokazanie słabości, to byłoby samobójstwo. Dobrze wiedział, że może i D-20006 jest na łańcuchu dyrektora Churchilla, ale domyślał się, że wiele decyzji o akcji tego ośrodka leży na ramionach tego więźnia. Nie słyszał już D-20006, czy też Cześka kafelkarza. Jedyne co słyszał podtekst pomiędzy linijkami więźnia asystenta. Asystent dyrektora chciał go wymienić i chciał to zrobić szybko.
13 stycznia 22:30
Wracając w swoim rozklekotanym „samochodzie”, Pankracy był równocześnie wyjątkowo skupiony i rozkojarzony w tym samym czasie. Z jednej strony po całym dniu stresu oraz uczucia bycia obserwowanym i nieustającym i niekomfortowym swędzeniu prawego uda, w głowie miał mętlik, który utrudniał myślenie w prosty i stanowczy sposób, natomiast z drugiej strony, jego mózg wysyłał mu wiadomość karzącą postawić wszystkie zmysły na tryb najwyższego zagrożenia. Trzymał kurczowo kierownicę samochodu, która boleśnie się wrzynała w mięso dłoni. Pankracy zatrzymał się drastycznie pod domem i wyszedł z samochodu, rozejrzał się po swojej okolicy, nie widział nikogo oprócz jakiegoś żula, który spał na pobliskim przystanku autobusowym. Zebrał się do domu i bez zdejmowania kurtki od razu skierował się w stronę strychu. Jego lokatora nie było, ale to nie jego Pankracy szukał. Znalazł jeszcze ostatnią butelkę domowej roboty amnezjaków, które mu zostały i pociągnął z butelki zgrabnym ruchem. Spojrzał przez niewielkie okienko na strychu i zaczął wpatrywać się w przystanek autobusowy przed mieszkaniem — co, jeśli ten żul jest agentem Churchilla? — Naszła go myśl. Zaraz za nią naszła go jednak dużo bardziej przerażająca myśl — co, jeśli ten karzeł, wyłącznie udaje, że nie zna języka polskiego i został na mnie nasłany, by mnie szpiegował?
Pankracy zbiegł po drabinie do kuchni i się szybko rozejrzał. Złapał za młotek do ubijania kotletów i się mu obejrzał. Machnął nim kilka razy w powietrze, po czym odłożył pośpiesznie go na stół w kuchni. Zaczął agresywnie otwierać wszystkie szuflady w kuchni, niektóre z nich spadły na podłogę rozsypując metalowe sztućce na drewnianą podłogę. Pankracy przyklęknął, dźgając się przy tym w kolano widelcem i zaczął pośpiesznie odgarniać przybory kuchenne, dopóki nie znalazł podłużnego noża. Zrobił półtora kroku do tyłu i dźgnął kilka razy powietrze. Ponownie wydał wyrazy dezaprobaty i spojrzał przez okno na szopę za starym domem. Wybiegł na dwór, trzymając ciągle przy sobie nóż i obszedł szopę. Znalazł kawałek pnia, w który wbita była stara zardzewiała siekiera. Prawdopodobnie widziała ona więcej wiosen niż Pankracy i jego współlokator razem wzięci. Złapał za rękojeść i pomagając sobie nogą, wyciągnął broń z pnia. Nie potrzebował tym razem testować broni, siekiera była zaskakująco ciężka i była ciężka do zamachnięcia się z użyciem nią, oznaczało to jednak, że jedno machnięcie nią prawdopodobnie będzie wystarczające, jeśli sytuacja będzie tego wymagać. Powrócił do domu i zaczął kierować się ku schodom, ku swojemu pokojowi.
Klik
Wydał dźwięk charakterystyczny dla aparatów i tym podobnych urządzeń zza placów Pankracego. Kuronium się raptownie rozejrzał, po mieszkaniu szukając fotografa, nie znalazł on jednak nikogo. W jego głowie pojawił się obraz współlokatora pracującego przy jednej ze ścian w kuchni tego samego ranka. Pankracy obrócił się na pięcie i poczłapał do kuchni, ciągnąc po podłodze za sobą zardzewiałą siekierę. Stanął przy ścianie i zaczął się w nią dobrze przyglądać. Zauważył w niej niewielką dziurę i przyłożył do niej oko. Nie zauważył niczego w środku. Zgrzytnął zębami i złapał oburącz za rękojeść broni i zaatakował ścianę. Siekiera zaklinowała się w deskach, które rozwaliła przeszkodę na niepoliczalną ilość części, Pankracy zaczął kołysać toporem, by wyjąć ostrze z uścisku. Zardzewiała siekiera huknęła o ziemię, Pankracy jednak nie puścił jej z rąk. Ponownie się zamachnął na ścianę, powtarzając cykl. Następnie ciągle ściskając jedną dłonią opartą o posadzkę broń, zaczął kopać drugą ręką w rozwalonej ścianie, wbijając sobie w rękę kilkanaście drzazg. Nic nie znalazł. Musiał źle szukać. Zrobił dwa kroki w prawo i ponowił procedurę rozwalania ściany, tym razem znajdując ściankę jeszcze pustą niż wcześniej. Znalazł w środku jednak kabel — system monitoringu, jeśli nadaje na żywo, prawdopodobnie jest podłączony do zasilania czy czegoś podobnego. — Wyjaśnił sobie na głos. Zaczynając się kierować wzdłuż ściany, tworząc linię zniszczeń.
14 stycznia 6:00
Dłoń Pankracego była pokryta krwią od przeczesywania zniszczonych desek. Bolała go głowa oraz mięśnie od machania toporem przez całą noc. Zaskoczony poczuł metalowy dotyk, już z niespełna sprawną dłonią. Szarpnął z całej siły metalowy obiekt i rzucił go na podłogę przez ramię, wyrywając przy tym znalezioną kamerę z kabli. Spadając na podłogę, rozbił się jej obiektyw. Pankracy coś przeklął pod nosem i kopnął ją z całej siły, ta odbiła się od ściany i spadła pod drzwi do kuchni. Rozejrzał się na szybko po zdemolowanej kuchni i złapał za wcześniej pozostawiony na stole młotek.
14 stycznia 6:00
— ¡He vuelto! — rozprzestrzenił się głos po korytarzu, na który odpowiedziała zimna cisza, przerywana wyłącznie poprzez kroki po drewnianej podłodze. Lokator zwrócił uwagę na leżący na ziemi tynk, rozwalone deski oraz przerwane kable. Przełknął ślinę i zawołał — ¡¿Amigo?! — Skierował wzrok, ku końcu korytarza, przez framugę rozwalonych drzwi zauważył plamę krwi, a w niej martwego szczura i splamiony młotek. Cofnął się o dwa kroki do tyłu, po czym się zatrzymał. Złapał za ciche radyjko przy drzwiach jedną ręką i zaczął się powoli kierować ku kuchni. Postawił stopę na tym, co pozostało po resztkach posadzki kuchni. Krew szczura nawilżyła jego skarpetki, przenikając przez jego buty.
14 stycznia 6:00
Pankracy przyciśnięty do resztek ścian na stole zauważył swojego współlokatora, wpatrywał się pod siebie w rozwaloną kamerę. Trzymał w swojej lewej ręce pistolet. Pankracy nie znał się na broniach, nie był w stanie powiedzieć, jaki był to model. Wstrzymał powietrze, oczekując na dalsze ruchy. Wpatrywał się w swojego lokatora niczym drapieżca, który wpatrywał się w zwierzynę. Kuronium uważnie obserwował ruch oczu peruwiańskiego karła. W momencie, kiedy ich oczy się połączyły, Pankracy wydał z siebie ryk i zamachnął się siekierą, zanim współlokator był w stanie wycelować w niego ze swojej spluwy. W czaszkę malutkiego Peruwiańczyka uderzył topór, który w panice został użyty stroną nie ostrza. Karzeł upuścił radio na podłogę, które się samo włączyło i zaczęło puszczać ściernisko Golca Orkiestry. Ciężar broni był wystarczający, by dać ofierze wstrząs mózgu. Pankracy jednak zawsze dokańcza pracę. Pankracy nie jest ciulem. Podniósł topór nad głowę i zaczął rozrywać niewielką pierś współlokatora na krwawe kawałki. Pankracy przyklęknął na kolana i wyciągnął niepotrzebne mu organy typu jelita z ciała nieboszczyka. Zauważył szybko, to co go interesowało. Złapał za rękojeść siekiery, zaraz pod ostrzem i obrócił broń do góry nogami. Używając jej jak młota, uderzył w jedno z żeber Peruwiańczyka, niszcząc przy tym jedno z płuc, które eksplodowało krwią na twarz Pankracego. Końcówka żebra, się odłamała i spadła do jednego z narządów oddychania. Kuronium wyjął je i się zaśmiał.
14 stycznia 6:30
Pankracy, już umyty wybiegł z domu. Nie przespał nocy, ale czuł się pobudzony jak nigdy. Podbiegł do samochodu i wystartował. Z rykiem opon wystrzelił na ulicę. Zaczął rozglądać się za żulem, który go obserwował od wczoraj. Znajdował się ciągle pod przystankiem, lecz tym razem wstał z ławki na nogi i szedł gdzieś poboczem drogi. Pankracy szybko skręcił kierownicą i uderzył zderzakiem żula. Pojazd zagrzechotał i podskoczył. Kuronium nie widział w tym problemu i dalej jechał do pracy. Zaparkował w podziemnym parkingu Strefy 34, który mimo prób bycia sekretnym, wcale nie był tak sekretny, jak urzędnikom z filii Fundacji się wydawało, że jest. Zauważenie, że do niewielkiej wsi, w środku niczego zjeżdżają się luksusowe samochody i codziennie znikają na kilka godzin, po czym wracają, praktycznie nie wyjeżdżając ze wsi, wcale nie było takie trudne. To nie było jednak teraz ważne. Przebiegł przez detektor metalu, który nie wydał z siebie żadnego dźwięku i skierował się prosto ku gabinetowi dyrektora Churchilla. Zapukał kilka razy w drzwi i wszedł do dobrze znanego mu pomieszczenia. Znajdował się w środku dyrektor oraz D-20006. Kuronium mlasnął z dezaprobatą do siebie. Rozmawiali o logistyce sprzedaży tanich amnestyków za wysoką cenę dla dzieciaków z podstawówki. Dzieciaki mają mniej pieniędzy, lecz nie są tak obeznani z opiniami starszych sebiksów, a wybryk narkotykowy Pankracego mocno pogorszył opinię publiczną jakości i kompetencji towaru Fundacji. Końcową decyzją, jak zresztą zawsze, zdecydowali się zwalić całą winę na Legie Podlasie, biorąc pod uwagę, że nie mieli, jak zwalić winy na Niemców, przez oczywiście polski akcent Pankracego.
Kuronium otworzył usta, by poprosić D-20006 o wyjście z pokoju, został jednak zatrzymany poprzez odgłos wybuchu. Rozmawiający przy biurku podnieśli głowy z dokumentów na biurku. Dopiero teraz zauważyli młodego naukowca w swoim pokoiku. Nie mieli teraz jednak czasu myśleć o tym. Dyrektor Churchill krzyknął coś do swojego asystenta i ten kiwając głową, wybiegł, popychając na bok Pankracego. Dyrektor zaczął szybko wrzucać do kominka, kopcącego w pokoju dokumenty, po czym spojrzawszy na ciągle stojącego jak kołek, Pankracego włożył do kieszeni długopis, po czym wystrzelił z pokoju. Zza drzwi wystrzelił ogień, w korytarzu dym kręcił sznury, z oddali, słyszany był dudniący niczym bębny hymn wojenny —
— Od kołyski, aż po grób
jedno miasto, jeden klub.
Za te barwy, za naszą stolicę
pójdą w bój wierni Legii kibice.
Szkoła, praca, dziewczyna, rodzina,
wszystko to nie obchodzi dziś mnie,
Kiedy gra twoja ukochana drużyna,
Której dawno oddałem serce swe.
Tyle jeszcze jest meczów przed nami,
Tylu wrogów padnie u naszych stóp.
Tyle jeszcze wyjazdów z zakazami,
Ciebie Legio będę kochał, aż po grób!
Pozdrawiamy was bracia za kratami,
Pamiętajcie tych kilka prostych słów,
że my o was tu zawsze pamiętamy
i czekamy kiedy tu będziecie znów
Za nasze miasto
i za te barwy
Oddamy całe życie swe
Zwyciężaj dla nas
My zwyciężamy
Legio Podlasie, kocham Cię
Do końca moich dni,
W mym sercu tylko Ty!
Tysiąc lat przeminie.
Żyleta nie zginie.
Legia to właśnie my!
Pankracy, oglądając, jak dyrektor Churchill przełyka ślinę i zaczyna uciekać, zdecydował się pobiec za nim z bezpiecznego dystansu. Haustem powietrza zrobił w dymie wyłom i zaczął biec pod ochroną ciemnego jak noc dymu za swoim przełożonym. Na skrzyżowaniu korytarzy, uderzył w niego gorąc, po jego lewej żarzył się płomień. Pankracy został przewrócony poprzez ochroniarzy, biegnących w stronę wybuchu, Kuronium próbował ostrzec ochroniarza, na którym płonął kaftan bezpieczeństwa, ten zapytał się, śmiejąc się jak obłąkany, co jeszcze przyśniło się wariatowi i zniknął w ogniu. Pankracy podniósł się z ziemi i zmierzając w przeciwną stronę okrzyku wojennego legionu, gubiąc się w dymie, biegł jak szalony. Wtarł przez w pół, otwarte drzwi do nieznanego mu pomieszczenia, z którego płynęło zimno i wciągało do siebie dym.
Znalezione pomieszczenie było masywne. Masywne to nie jest sposób na opisanie wielkości tego pomieszczenia, było gigantyczne. Nawet więcej niż to. Ze środka, wyglądało jak środek pustej pomarańczowej z kamienia pigułki, a on w jej środku. Nie była ona jednak w pełni pusta. W środku znajdował się promieniujący zimnem świecący obiekt, od którego sporadycznie wystrzeliwały aż po ścianki obiektu pioruny. Główny obiekt natomiast był okrążany przez parę lewitujących okręgów z przyprawiającymi o szaleństwo znakami. Do nieznanego przedmiotu prowadził niewielki mostek zakończony terminalem, przy którym stał dyrektor Churchill.
— Co to kurwa jest? — krzyknął Pankracy.
— To jest to, co nas uratuje z tej sytuacji — oznajmił Churchill. — Jesteśmy w groźnym biznesie. Nie mam sprytu czy zmysłu do intryg, handlu i logistyk porównywalnych do frajerów z Ośrodka 120. Mimo to jednak jestem w stanie z nimi walczyć na równi, ba niektórzy mogą powiedzieć, że jesteśmy nawet wyżej nad nimi. Jak myślisz, dlaczego to jest? — zadał pytanie retoryczne. — To dlatego, że ludzie, którzy pracowali w tej placówce, przede mną zostawili mi kilka metod na unikanie wpadek w przyszłości, by ukryć się przed dzielnym okiem Fundacji. Ta machina czasu może wysłać maksymalnie czterdzieści znaków lub niewielkie ilości informacji, do czterdziestoośmiu godzin wstecz w czasie.
Pankracy po usłyszeniu tej wiadomości zaczął człapać w stronę pleców dyrektora, który panicznie klikał różnego rodzaju przyciski na terminalu, by uratować się z tej sytuacji, Kuronium włożył rękę do kieszeni i znalazł dłonią odłamane żebro swojego współlokatora. Podniósł dramatycznie nad głowę rękę i zgrabnym ruchem wbił, kość w szyje dyrektora, który wybałuszył oczy. Złapał się rękę za szyję, próbując nieudanie zatrzymać rozciętą tętnicę, a drugą sięgał do kieszeni. Zanim był jednak w stanie z niej wyciągnąć cokolwiek, został kopnięty przez Kuronium i spadł na mostek bez ruchu. Pankracy podbiegł pod terminal i zaczął przepisywać dane wpisane przez Churchilla na swoją korzyść. Dudnienie i hymn się zbliżały i były tuż, tuż za nim. Maszyna zaczęła częściej wypluwać z siebie pioruny. Była zimniejsza oraz jaśniejsza, a kręgi szybciej orbitowały. W pewnym momencie drzwi do pomieszczenia jednak zostały wywarzone kopniakiem z hukiem, uderzając o kamienną ścianę. Pankracy odwrócił głowę i spotkał się z rzuconą przed jego twarz odpaloną petardą. Krzyknął z bólu i złapał się za oczy.
— Wy kurwa nie istniejecie! — krzyknął w agonii, po szybkich domyśleniu się do kogo należała petarda, opierając się na wcześniej usłyszany hymn w korytarzach. — Legia Podlasie to jest wymysł D-20006, by mieć na co zwalać winę.
— Istniejemy — odpowiedział głęboki, lecz jakoś znajomy do Pankracego głos. Nie był on jednak w stanie, powiedzieć kto to był przez ślepotę — zawsze istnieliśmy. Dwa dni temu, po tym, jak się potężnie napiłem, przyszła do mnie najświętsza panienka. Powiedziała mi, by podążać za luksusowymi samochodami, że tam, gdzie one kończą, znajdziemy w końcu tych, co z nas kpili. Tych, co na nas wrzucali każdą winę, niezależnie od tego, co zrobiliśmy — przerwał na chwilę. — Ty masz jednak czelność mówić, że nie istniejemy? Nie tylko idziesz przeciwko najświętszej matce boskiej, to jeszcze nawet nie sądziłeś, że my jesteśmy istniejącymi ludźmi, o jednym istniejącym i prawdziwym celu?
Mężczyzna o głębokim głosie zwrócił się do chłopaka o imieniu Sebastian, który złapał Pankracego za nogi i pociągnął plecami po Mostku. Kuronium poczuł powiew zimnego powietrza na swoim karku i zaczął się wierzgać, próbując walczyć z tym, co wiedział, że nadchodzi. Bez skutku. Został strącony z mostku. Krzyknął. Jego głos odbił się echem od ścian przechowalni nieznanej mu anomalii. Nie wiedział jak głębokie, jest dno tego pomieszczenia, ale wiedział, że jest już niedaleko. Zanim jednak uderzył w nie, poczuł, jak uderza w niego wyładowanie energetyczne, prosto z anomalii. Jego ciało zostało być rozciągane jak plastelina w każdą możliwą oraz niemożliwą stronę. Czuł się jakby przez jego ciało przeszła wyjątkowo cienka sieć, dzieląc każdy element jego rozciągniętego ciała na ćwiartki. Próbował złapać się za twarz, ale nie był w stanie jej znaleźć ręką, która w połowie już zniknęła. Pozostał po nim sam mózg, który pod wpływem wyładowania zaczął rozwijać zwoje mózgowe na jedną prostą linę.
Pankracy próbował krzyczeć.
Lecz nie miał ust.
13 stycznia 8:23
Pankracy Kuronium się obudził na toalecie kabiny w Strefie 34. Otworzył oczy, które przez krótką, lecz bolesną i ciągnącą się jak wieczność chwilę, były dotychczas ślepe. Został oślepiony przez żarówkę za drzwiami ze sklejki drzwi. Złapał się za gardło, które ponownie było w stanie pobierać tlen i odetchnął z ulgą.
— To był tylko i wyłącznie sen — ochłonął, po czym powtórzył sobie jeszcze raz to zdanie na ochłonięcie.
Jego przypuszczenia zostały jednak szybko zniszczone, kiedy spojrzał przez szparę pomiędzy ścianką kabiny a drzwiami. Pisuar przed nim był pusty, lecz kilka sekund później stanął przed nim D-20006. Nie powinien on był o tym wiedzieć. Nie powinien był wiedziać kto zaraz przed nim stanie i dokładnie kiedy.
Pankracy spojrzał na swoją dłoń, której używał do kopania w ścianie. Była nieokaleczona i nie w drzazgach. Pośpiesznie sprawdził telefon, by potwierdzić godzinę i datę. — To musiał być sen proroczy — zaczął próby wyjaśniania sobie sytuacji, odsuwając się od drzwi i podnosząc przykrywkę do zbiornika toalety. — D-20006, mógłbyś podejść nieco bliżej do tych drzwi? — Powiedział, zdając sobie sprawę, że nie ma pojęcia co, się stało z ciałem dyrektora Churchilla, po tym, jak umarł w śnie proroczym. Nie wiedział, czy spotkał go ten sam los, czy jego. Nie wiedział, czy jak wyjdzie z tej kabiny, to nie zostanie rzucony świnią na pożarcie. Zresztą w tym jego śnie proroczym karzeł próbował go zabić czyż nie? Kuronium zaczął łączyć wątki w głowie o tym, kto mógł wydać ten rozkaz. W jego głowie wyskoczyły dwie osoby. Jedną z nich był D-20006.
— Co kurwa? — odpowiedział, zapinając rozporek D-20006.
— Po prostu chodź tutaj.
D-20006 podszedł nieco bliżej do drzwi kabiny, które wystrzeliły od kopnięcia, obracając się na zawiasach i przewracając personel klasy D na kafelki. Zanim był, on jednak w stanie zrozumieć co się dzieje, Pankracy siedział już na jego ciele. Zamachnął się porcelowaną przykrywką i zaczął krwawo zgniatać twarz osoby przed nim na ohydną miazgę. Po tym, jak kawałek czaszki wbił mu się w dłoń, Pankracy wstał z nieboszczyka i obejrzał ciało przed nim. W prawej dłoni trzymał kurczowo długopis. Kuronium zauważył, że jego ręka nie jest już w drzazgach po wczoraj operacji niszczenia ściany. Zaczął głębiej rozmyślać nad tym, co się właśnie wydarzyło. Nagle jednak poczuł ból w sercu i płucach, padł na podłogę. Nie był w stanie się ruszać ani oddychać. Oczy się zamknęły same z siebie, nie miał nad nimi kontroli. Ponownie oślepł. Próbował krzyczeć, na nic jednak mu się to nie zdało. Ciągle próbował.
13 stycznia 8:23
Pankracy Kuronium się obudził na toalecie kabiny w Strefie 34. Otworzył oczy, które przez krótką, lecz bolesną i ciągnącą się jak wieczność chwilę, były dotychczas ślepe. Miał deja vu. Miał powoli przypuszczenia co do wiecznie powtarzającego koszmaru, w którym właśnie się znalazł.
11 stycznia 21:45
— Co to jest? — zapytał D-20006, który oglądał długopis dany mu przez Ferdynanda Churchilla.
— Można powiedzieć — odpowiedział — detonator, aktywator, zwał jak zwał. Potrzebuje, by ktoś miał oko na doktora Pankracego Kuronium. W jego nodze jest fiolka z substancją zwiotczającą mięśnie zwaną bromkiem pankuronium. Jak naciśniesz ten długopis dwa razy, to ta fiolka zostanie rozbita.
— Seryjnego Srabójce? Po co nam on, ba może jest genialny, ale wszystko, co chcemy, możemy dostać prosto od Szatana. Ten w dodatku ma okropny charakter, dosłownie próbował pobić sędzię w trybunale.
— Ma dryga do wymyślania i ulepszania amnestyków. Planuje go oddać mojemu koledze z branży korupcyjnej na rocznice zostania dyrektorem. Jednakże do tego czasu muszę mu wdrożyć nieco dyscypliny do głowy. Postraszyć, że w każdej chwili możemy go zamordować tutaj, jak tylko się potknie, nauczyć pokory. D-20006, potrzebuje, byś został jego Panem Kuronium.