Philos
ocena: +8+x

Każde drzewo w rozciągającym się przez dolinę lesie zdobiły zwisające z jego gałęzi ciała wisielców. Zazwyczaj byli to mężczyźni, starcy, jednakże nie rzadko można było spostrzec wśród nich starsze kobiety. Żadne z ciał, wbrew oczekiwaniom, nie zdobiły wykrzywione i naznaczone fioletem twarze, z których zwisałyby języki denatów. Wszystkie były bowiem uśmiechnięte, a powieki zamykały oczy tak, że wisielcy sprawiali wrażenie utulonych w głębokim, wiecznym śnie. Ubrane w drogocenne stroje galowe "liście" nie wzbudzały odruchu wymiotnego ani przerażenia. Zapraszały w głąb lasu. Obiecywały nadać temu szaleństwu znaczenia, które rozochoci serce.
Podróżnik mógłby mimo to mieć zastrzeżenia co do tajemniczych zwierząt, które kryły się w wysokich gąszczach najzieleńszej trawy. Człowiek nazwałby aligatorem gada, który, miast leżeć przepołowiony w gęstwinie kłębiącej się od larw i much, wykrzywiony w bólu i pełen melancholii obserwował z ciemności ludzi przemykających nieufnie między drzewami. Krył się, pełen nadzwyczajnego dla zwierzęcia zrozumienia, nie chcąc nikogo ani niczego skrzywdzić, marząc, że pewnego razu napotka podróżnika, który, ujrzawszy monstrum, nie zawróci, a podejdzie i położywszy nań rękę, zabierze wraz z czasem do dobrych chwil, chociażby i na moment. A może i na wieczność, gdzie Niebem będzie czas, gdy nic nie było jeszcze złe, gdy na powrót ujrzy swą matkę i ojca, i miłość w ich ślepiach. Gdzie nigdy już nie będzie się ukrywał.
Choć przez las nie prowadziła żadna droga, a ostrzeżenia przydrożne już z wielu mil zwracały śmiałkom uwagę, że nie wiedzą, co czynią, kierując się bezmyślnie ku lasowi, by przenigdy już zeń nie wrócić, niektórzy nadal odważali się na podróż, nawet mając świadomość tego, że w pewnym momencie, spojrzawszy do tyłu, ujrzą miejsca, do których las już ich nie wypuści.
Julian, ubrany w skórzany płaszcz, rozejrzał się dookoła lasu, próbując dostrzec, czy którekolwiek z setek drzew było pozbawione wisielców. Nie znalazłszy takowego, mężczyzna przekroczył mroczną linię drzew i patrząc pod nogi spokojnie kierował się w głąb głuszy. Czuł i widział kątem oka przemykającą między dalekimi drzewami sylwetkę zwierzęcia, które nie miało już żadnej godności. Mężczyzna wziął głęboki oddech, po czym się zatrzymał.
— Czyj jest strach? Mój czy twój? Łowcy czy zwierzyny? — zawołał.
Odpowiedziało mu trzeszczenie konopi, którą rozciągały targane wietrzyskiem ciała.
— Przyjacielu. — Julian ukląkł. — Podejdź więc do mnie.
Na początku nadal jedynie liny konopne zdawały się rozmowne, acz nie minęło dużo czasu, gdy makabrycznemu dźwiękowi zaakompaniowało ciche dudnienie i szuranie. Z trawska przed Julianem wyłonił się rozdzielony na pół pysk, z którego bez przerwy kapała czerwona, życiodajna ciecz. Zwierzę, ujrzawszy iż mężczyzna nie zamierza rzucić się do ucieczki, zrobiło kolejne dwa kroki, stając wreszcie na stopę przed Julianem. Całe ciało bestii było przepołowione, a razem trzymały je przewiązane ostrym łańcuchem kości. Aligator odwrócił wzrok od oczu mężczyzny, chciał się cofnąć, ale zatrzymał go głos Juliana:
— Któż ci to uczynił?
Zwierzę, mimo całej swej rozumności, nie potrafiło przemówić. Chciało, choć ze wstydem, opisać oprawców, ale nie potrafiło. W zamian położyło łeb na ziemi i zamknęło oczy.
Julian zbliżył rękę ku pyskowi aligatora i zapytał:
— Wiesz, gdzie ona jest?
Bestia zamarła. Czuła rumiankową woń wielokrotnie. Wiedziała, kogo tajemniczy podróżnik poszukuje, ale znów — choćby chciała za łaskę, jaką było potraktowanie z godnością, powiedzieć jak człowiek, jedynym odgłosem, jaki potrafiła wydać był cichy pisk. Bestia spojrzała w oczy mężczyzny, chcąc powiedzieć mu: "Tak", ale wiedziała, że to nic…
— Zaprowadzisz mnie doń, mój przyjacielu? Wybierzesz się ze mną w ostatnią podróż po tym świecie?
Aligator wprawdzie nie rozumiał słów podróżnika, ale w odpowiedzi powstał i ruszył w kierunku najsłodszej woni w lesie. Zaraz po nim z ziemi wstał Julian, po czym obie istoty zaczęły sunąć przez makabryczny las.
Wisielcom nie było końca. Wielomilowa podróż zdawała się trwać dniami, i mimo że Julianowi upływ czasu był całkowicie obojętny, wiedział, że to miejsce, jako jedno z nielicznych, jest dla niego zagrożeniem. Nie dla życia, nie dla istnienia.
Wreszcie ją ujrzał. Wisiała niczym reszta martwych na potężnej topoli, a nad nią pokryty już mchem sznur sięgający samej korony drzewa. Mężczyzna rzucił się do kobiety i wyjął zza pasa puginał, który niegdyś pożyczył od ludzkiego inkwizytora, po czym rzucił nim w sznur, który następnie pękł, upuszczając kobietę na trawę. Sam puginał wbił się w czarną korę i natychmiast zaczął rdzewieć, w kilka chwil obracając się w czerwonawy pył, który w ułamku sekundy został rozwiany.
Julian uwolnił kobietę ze śmiertelnego objęcia sznura i złapał ją za delikatną twarz.
— Jestem przy tobie.
Niczym wybudzona z najgłębszego snu, kobieta otwarła oczy i spojrzała na mężczyznę. Na jej twarzy pojawił się łagodny uśmiech, a sama szeptem zapytała:
— Już czas, mój ukochany?
Julian pokręcił głową.
— Nie. Jeszcze nie. Mimo to…
— Cóż więc, kochany, chcesz? Mam z tobą pójść?
Choć uważał się za najmądrzejszego ze wszystkich, nie potrafił pojąć jej głupoty. Czuł żarzący się w żołądku płomień gniewu.
— Po co to uczyniłaś? Co chcesz osiągnąć? Nic nie możesz zmienić, więc po co mnie pragniesz opuścić? Przyszedłem tutaj, chcąc je odzyskać, ukochana. Przemierzyłem tyle najczarniejszych miejsc nie po to, by…
— Nie mam już twojej siły. — Kobieta ponownie zamknęła oczy. — Jeśli mi rozkażesz, pójdę, ale jeśli mnie nadal kochasz, zaufasz czasowi i będziesz cierpliwy. Pozwól mi się obudzić, kiedy nadejdzie czas, nie wcześniej. Pozwól mi śnić o naszych dobrych chwilach. Nie każ mi…
Aligator nie wiedział, co począć. Z jednej strony po raz pierwszy ktoś nazwał go przyjacielem, ale z drugiej — za tego kogoś czuł smutek większy niż za siebie, mimo że nie wiedział, o czym dwoje ludzi rozmawia. Chciał jeszcze przez chwilę napawać się towarzystwem, a potem zniknąć w otchłani lasu, by przemierzać senną knieję, marząc o przeszłości.
Mężczyzna pocałował kobietę, po czym z opuszczoną głową położył rękę na jej głowie. Kobieta po chwili również opuściła głowę. Mężczyzna na powrót obwiązał ją fragmentem konopnej liny i ustawił swoją ukochaną pod drzewem, po czym obserwował, jak dwa końce sznura się łączą, a jego jedyna ponownie z łagodnym uśmiechem zaczyna zwisać z pięknej topoli.
Aligator wiedział, że to oznacza, iż powróciła też jego samotność. Szybko więc skierował się ku wysokiej trawie, ale nim do niej wszedł, usłyszał głos mężczyzny:
— Przyjacielu?
Bestia obróciła głowę.
Kroczył ku niej mężczyzna. Następnie ponownie ukląkł i położył rękę na łbie zwierzyny.
— Dziękuję. Pozwól, że teraz ja coś ci daruję. Ponownie ujrzysz swoją matkę i ojca. A kiedyś może i mnie.
Aligator nie wiedział, o czym mężczyzna mówi, ale nie miał już nic do stracenia. Pokornie spojrzał wreszcie w oczy Juliana. Wiedział, że mężczyzna nie próbuje go pocieszyć, a mówi prawdę. Nie rozumiał, skąd to wie, ale wiedział. Błękit tęczówek go oślepiał, aż wreszcie nie było niczego poza błękitem. Mimo że spełniło się jego marzenie, żałował, że jedyny przyjaciel, jakiego miał, był na chwilę. Wszystko jednak, co dobre, kiedyś się kończy. Teraz jednak miało rozpocząć się na nowo.
Julian poczekał, aż truchło aligatora wsiąkło w głodną krwi ziemię. Następnie usiadł pod drzewem, na którym wisiała jego ukochana. Czuł śledzących go od dawna oprawców, a właściwie — ich strach.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported