Dzień 20 marca w niewielkiej, pieczołowicie ukrytej w górach kolonii plemienia Nälkä zapowiadał się conajmniej interesująco. Dało się już wyczuć nadchodzącą wiosnę, po raz pierwszy od dawna na zewnątrz było relatywnie ciepło, a wiatr już nie aż tak rwący. Mimo tego atmosfera w wiosce była gęsta. Większość plemienia była zgromadzona na placu, w wielu niewielkich grupkach. Zewsząd dało się dosłyszeć śmiechy, ballady wyśpiewywane przez dzieci i szmery dyskusji najstarszych wiernych. Wszyscy wyraźnie na coś czekali, a raczej na kogoś.
Karcysta Ferigă, wysoki i podobny wielkiej rośliny, siedział wewnątrz wykutej w skale kaplicy, dusznej od zapachu kadzideł i suszonych ziół wydobywającego się z glinianych waz. U nóg Karcysty leżała pogrążona w transie istota przypominająca ogromną salamandrę o ośmiu nogach i opalizująco czarnej skórze; Kołyska Szczepu. Grzbiet kreatury był niemal całkowicie porośnięty naroślami przypominającymi egzotyczne kwiaty o różnych kształtach i kolorach. Karcysta w swoim umyśle był w stanie zobaczyć każdą indywidualną świadomość, która w obliczu śmierci zgodziła się przenieść do Kołyski, tym samym stając się jednym z tych kwiatów.
Ferigă machinalnie załopotał swoimi podobnymi do liści paproci skrzelami i zbliżył dłoń do tętnicy szyjnej Kołyski. Puls był ustabilizowany, a to oznaczało, że kadzidła zaczęły działać.
Od strony wyjścia nagle rozległy się czyjeś kroki.
— Oczekują ciebie na placu. — Võlutaar Gândac wpełzł do kaplicy i stanął przed Karcystą, niecierpliwie poruszając czułkami. Obrzucił Kołyskę krótkim spojrzeniem, po czym znowu zwrócił się do przełożonego. — Uspokoiła się już?
— Jest teraz w narkozie. Zapewne ból do niej wróci, gdy się tylko obudzi. — Ferigă wciąż patrzył na istotę z czułością.
— Nadal nie mogę zrozumieć, czemu po prostu jej nie zabijesz? Moglibyśmy przecież wykorzystać jej biomasę dla potrzebujących. — zapytał Võlutaar. Ferigă w końcu wstał i odwrócił się do Gândaca. Choć nie wyglądał nawet w połowie tak imponująco jak Karcysta; wynik permamentnego porażenia nerwu w czasie jednej z operacji, w wyniku którego musiał wyhodować sobie całkowicie nową głowę z pozostałości po pierwszej dla dalszej egzystencji, dało się od niego wyczuć wielką determinację.
— Rozumiem ciebie, Gândac, ale przyrzekliśmy coś tym ludziom. — odrzekł Karcysta
— Nadal myślisz, że oni tam są? — zapytał Võlutaar kiwając głową w stronę Kołyski.
— Ja to wiem. Czuję ich wszystkich. Nie możemy ich po prostu wymazać dla paru nowych kończyn czy organów.
— Rozumiem twój żal, ale zdajesz sobie… — zaczął.
— Czy zdaję sobie sprawę, że jako jedyny się jeszcze nie pogodziłem ze stratą? — przerwał Ferigă, zauważalnie podnosząc głos — Tak, wiem o tym. Nie potrzebuję kolejnego przypomnienia, że jestem naiwnym klechą, ale jeżeli teraz nie spróbuję im pomóc, to nigdy sobie tego nie wybaczę.
— Nawet jeśli, skąd wiesz, że po wszystkim uda nam się znaleźć dla nich odpowiednie ciała?
— To wyłącznie zależy od tego, czego się dowiemy wieczorem.
— Wierzysz, że ten rytuał dzisiaj w ogóle zadziała?
— Wierzę w to. — na chwilę zapadła cisza, po której Ferigă już o wiele pogodniejszym tonem zapytał: — To co? Idziemy? Jeżeli będziemy tu siedzieć jeszcze chwilę dłużej to sami się ućpiemy przez te kadzidła.
Wyszli na zalaną promieniami zachodzącego słońca wydeptaną dróżkę, biegnącą między rzędami prostych drewnianych lub kamiennych domków, niekiedy przerywaną schodami prowadzącymi do wyżej i niżej położonych części wioski. Tu i tam można było dostrzec stosy kości i sierści służące do przyciągania dzików, a na drzwiach domu jednego z plemiennych alchemików widniało złowieszczo wyglądające oko, wcześniej należące do łosia.
— Trochę szkoda, że w końcu będziemy musieli stąd odejść. Polubiłem te góry! — wysapał Gândac po wspięciu się na kolejnych schodach.
— Znajdę coś odpowiedniego dla nas. A jeśli chcesz, w nowym domu dorobimy ci jeszcze więcej schodów i drabinek, niż mamy tutaj. — odpowiedział Ferigă.
— Wystarczy już, że muszę się z tobą codziennie użerać i zajmujesz dwie trzecie łóżka.
Gdzieś w oddali nagle rozległy się okrzyki, a po nich odgłosy gry na flecie.
— Wybornie się tam bawią, a nawet się jeszcze nie zaczęło! — skomentował Ferigă zirytowanym tonem.
— Dziwisz się? Oni wszyscy na to pracowali prawie pięć lat. Daj im trochę pożyć. — rzekł Gândac.
Przeszli przez ostatnią krętą uliczkę, aż w końcu dotarli na plac. Gawiedź na widok Karcysty i jego Võlutaara natychmiast ucichła i się rozstąpiła, by mogli wejść do niewielkiego kręgu na samym środku, na kształt orchestry w amfiteatrze. Gdy obaj znaleźli się w środku, a wierni ponownie zamknęli krąg, Ferigă przez chwilę krążył wokoło obserwując swoje plemię; ponad trzysta osób wpatrzonych prosto na niego. Biła od nich wszystkich dzika, wręcz szaleńcza ekscytacja, niczym dzieci na chwilę przed otrzymaniem nowej zabawki. Zaniepokoiło to Karcystę; taka naiwna i żarliwa wiara była bardzo użyteczna, ale wymagała również niezwykłej ostrożności, bo jedna pomyłka lub niespełniona obietnica mogła doprowadzić do schizmy.
Ferigă stanął w miejscu i zamknął oczy. Mimowolnie się uśmiechnął, słysząc, jak ktoś z tłumu szybko wciąga powietrze z wrażenia, rozłożył ramiona i oznajmił.
— Bracia, siostry, jesteśmy gotowi. — Ryk, jaki się rozległ po tym krótkim zdaniu był bardziej ogłuszający, niż gdyby na placu nagle wybuchła bomba. Wszyscy wierni dookoła krzyczeli i wiwatowali, a ci, co nie mieli już sił, po prostu klaskali. Jednak gdy Ferigă wzniósł dłoń, wszyscy znowu natychmiast zamilkli.
— Zaczynamy, gdy tylko zapadnie zmrok. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, spełni się na nasze największe marzenie. Odnajdziemy drogę do naszego świętego miasta z marmuru i kości. Jako pierwsi w chwale staniemy u boku naszego wielkiego proroka! ODNAJDZIEMY NASZE ADYTUM! — Gdy tylko skończył wypowiadać ostatnie słowo, tłum wybuchł po raz kolejny. Rozległy się śpiewy i kakofonia różnych instrumentów, której już nie dało się uspokoić.
— Nie powiem, nie spodziewałem się takiej reakcji po zaledwie sześciu zdaniach. — powiedział Gândac rozbawionym tonem.
— Ta… weź ze sobą Sare i pozostałych alchemików i przygotujcie grotę do ceremonii. Dołączę do was za jakąś godzinę.
— A gdzie ty się wybierasz?
— Zorganizuję kogoś, kto zajmie się Kołyską. — rzekł Karcysta, szybko poprawił swoją szatę wykonaną z jego własnej skóry i wyszedł poza krąg, mijając wiernych wykrzykujących jego imię i pogrążonych w dzikim karnawale.
Zapadła już noc, gdy Ferigă zjawił się u progu jaskini, w której miał się odbyć rytuał. Grota ta leżała z dala od wioski i plemię rzadko z niej korzystało, ale teraz nawet z poziomu wejścia dało się dostrzec światła tańczące na końcu tunelu.
Po wejściu w głąb jaskini, Ferigă dotarł do obszernej komory, dość dużej, by pomieścić w środku ze sto osób, zwieńczonej dziesiątkami bulwiastych lamp bioluminescencyjnych zawieszonych u sufitu. Wzdłuż ścian komory stali wierni okryci płaszczami i cicho recytujący wybrane przez Karcystę fragmenty Sone Skaal, zaś na środku komory krzątali się plemienni alchemicy usypujący skomplikowane wzory na ziemi z mieszaniny maleńkich odłamków obsydianu, złota, żelaza i kwarcu. Ferigă dostrzegł Gândaca gawędzącego z jedną z alchemiczek. Rozmówczyni Võlutaara słysząc kroki Ferigi nagle się odwróciła w jego stronę i zagadnęła wesoło.
— Co tam wodzu? Gotowy na spełnianie życzeń? Gotowy na odlot? — Sare, lekko przysadzista kobieta o 10 parach zręcznych ramion biegnących wzdłuż boków uśmiechnęła się figlarnie, poprawiając wzór z usypanych odłamków.
— Jestem, jeżeli wszyscy inni też są gotowi. — odpowiedział Karcysta, oglądając pracę pozostałych.
— Już prawie skończyliśmy. Jak tylko usypiemy wszystkie sigile to przyniesiemy wam Korzenie i Szpik Nadoxa.
— A antidotum? — zapytał Ferigă.
— Mam je przy sobie. — rzekła Sare, po czym z jednej z toreb zawieszonych na pasie wokół bioder wyjęła półprzezroczysty bukłak pełen bulgoczącej cieczy o barwie imbiru.
— Doskonale. Czy przygotowaliście wszystkie rekwizyty?
— Solanka, kropidła i lód są tam w rogu. — odezwał się Gândac wskazując palcem na jeden z końców groty, w którym krzątało się paru wiernych przy długim stole.
Nim Karcysta zdołał na to odpowiedzieć, pozostała trójka alchemicy podbiegła do niego, po drodze uważając na ostre odłamki. Wszyscy stanęli przed nim w równym rzędzie, skłonili się, po czym ten po środku oznajmił.
— Wszystkie sigile gotowe, Karcysto Ferigă.
— Świetnie. Przynieście teraz Szpik i Korzenie, proszę. — i po chwili dodał — Sare, ty też.
Wszyscy alchemicy pospiesznie odeszli od Ferigi i Gândaca, zostawiając ich na chwilę samych sobie.
— Feri, boję się o ciebie. Na pewno chcesz brać w tym udział? — wyrzucił z siebie Gândac niespokojnie poruszając czułkami.
— Oczywiście, w końcu to był mój pomysł! A w razie najgorszego będę miał godnego następcę. — Karcysta położył dłoń na ramieniu Gândaca, a potem dodał szeptem — Wiem, że chciałbyś zrobić to za mnie, ale morale plemienia będą większe, jeżeli Widzącym w rytuale będę ja. Ty i Sare macie się upewnić, że ja i pozostali wyjdziemy z tego cało.
— Nie podoba mi się to… — Gândac skrzyżował ręce i pokręcił swoją owadzią głową. Chwilę później do pary wrócili alchemicy, pchający przed sobą drewniany wózek z czymś, co przypominało mięsisty pieniek z otwartym dziobem na szczycie i długimi, obślizgłymi wiciami przypominającymi pijawki; Korzenie. Alchemicy z ciężkim sapaniem podnieśli stworzenie i położyli je centralnie na środku komory, wewnątrz wzoru o kształcie dziewięcioramiennej gwiazdy.
W tym momencie niemal jak na zawołanie z różnych części kręgu wiernych, którzy dotychczas ignorowali wszystko, co się działo na środku, wychynęło osiem dawno wybranych przez Karcystę postaci, które zatrzymały się w każdym rogu gwiazdy, pozostawiając tylko jedno miejsce wolne.
— Pora na mnie. — powiedział Ferigi, po czym pocałował Gândaca w policzek i odszedł na swoje miejsce. Wszyscy stojący w rogach gwiazdy, łącznie z Karcystą, usiedli po turecku w tym samym momencie. Ferigă omiótł wzrokiem pozostałych Widzących. Wraz z nim siedziała trójka najlepszych łowców biomasy, wielookich i smukłych, para trubadurów nierozłącznych ze swoimi instrumentami, plemienna tkaczka organów z palcami jak igły i dwójka rzeźbiarzy o wielkich ramionach.
Sare zaczęła podchodzić do każdej osoby po kolei, niosąc na drewnianej tacy kawałki czegoś, co przypominało śliwkową galaretkę. Każda siedząca osoba dostawała po jednej dawce, nieznacznie różniącej się rozmiarami, które były odpowiednio podpisane na tacce.
— Czemu to ja muszę zjeść tego najwięcej? — wychrypiał jeden z rzeźbiarzy po otrzymaniu swojej porcji.
— Bo ważysz najwięcej. Gdybyś nie jadł codziennie dzików, twoja dawka byłaby nawet o połowę mniejsza. — ofuknęła go Sare.
Karcysta w końcu otrzymał swoją porcję. Wyglądała dosyć niepozornie, ale Ferigă dobrze wiedział, co to jest; Szpik Nadoxa, narkotyk i halucynogen silnie wpływający na rozwój nowych połączeń nerwowych, a także intensyfikujący reakcje na bodźce. Niezwykle czasochłonny w wytwarzaniu i wymagający dużej precyzji w czasie dawkowania, gdyż zbyt duża ilość mogła doprowadzić do wylewu lub paraliżu. Ferigă bez wahania wziął Szpik do ust i trzymał go pod językiem, dopóki substancja całkowicie się nie rozpuściła. Smak przywodził Karcyście na myśl przejrzałe borówki, intensywnie słodki, z lekką nutą alkoholu.
Kiedy wszyscy zażyli narkotyk, Sare udała się truchtem na środek obok podobnej do pieńka istoty, przez otwarty dziób wlała jej jakąś przezroczystą substancję z kościanej miski, pieszczotliwie podrapała istotę po mięsistym boku, a potem zawołała:
— Szpik zacznie działać w przeciągu około dziesięciu minut! W tym czasie niech każdy z was weźmie po parze Korzeni i przyczepi je sobie do podniebienia! — wszyscy posłusznie chwycili za cienkie macki z małymi przyssawkami na końcach i przez otwarte usta przyłożyli je do swoich podniebień. Nie było to przyjemne doświadczenie, Korzenie zaczęły borować wewnątrz podniebienia miękkiego, co powodowało pieczenie zarówno od strony jamy ustnej i nosowej. Po chwili pieczenie ustąpiło i pozostał tylko dyskomfort wynikający z niemożności zamknięcia ust, aby przypadkiem nie przegryźć wici.
Gândac i Sare jeszcze przez chwilę krążyli dookoła dziewiątki siedzących, upewniając się, że wicie są poprawnie przymocowe i rozdając niewielkie kości do trzymania między zębami, dla tych o słabszej samokontroli.
— Teraz was wszystkich połączymy. Tylko bez gwałtownych ruchów! — odezwał się Gândac.
Ferigă nie wiedział, kiedy to dokładnie się stało, ale nagle poczuł gorące, a potem zimne ukłucie na podniebieniu, a potem jak powoli zyskuje czucie, najpierw w wystających z niego wiciach, potem w dziobatym pniaku, a na koniec w ciałach pozostałych siedzących; ich wszystkie układy nerwowe tymczasowo stały się jednym. Czuł każdy najdrobniejszy ruch wykonywany przez innych, choć w ogóle go nie kontrolował, rozróżniał zmienne tekstury kamiennej posadzki pod nogami każdego wokół niego, był w stanie poczuć ból w dużym palcu u nogi jednego z trubadurów, który wcześniej rąbnął nim o jakiś kamień. To było niesamowite i fizycznie czuł, że pozostała ósemka jest tego samego zdania.
Karcysta na próbę uszczypnął się w ramię, po czym z satysfakcją zauważył, jak wszyscy się wzdrygają i odwracają w jego stronę, czując ukłucie. Przez krótką chwilę cała dziewiątka tak się bawiła testując limity i różne zależności tego niezwykłego połączenia. Tymczasem Sare i Gândac gdzieś zniknęli, a wierni wcześniej stojący wzdłuż ścian groty cicho utworzyli krąg wokół symbolu gwiazdy.
Coś zaczęło się zmieniać, cała dziewiątka Widzących zdała sobie z tego sprawę w tym samym momencie. W ich uszach rozbrzmiał niezidentyfikowany szum, który powoli narastał, a w ich nozdrza uderzyła silna woń cynamonu, która potem się przerodziła w słodki zapach gnijących owoców. Świat w ich oczach zaczął nieregularnie falować, zaś odłamki na ziemi zdawały się tlić własnym światłem.
Nagle Ferigă stwierdził, że ktoś za nim stoi. Ten ktoś zaczyna coś mówić, po czym z kropidła na jego plecy zaczyna spadać gorąca solanka. Karcysta musiał skupić całą swoją wolę tylko na tym, by nie przegryzł wici wystających z jego ust, gdy ciecz drażniła jego skórę, jak docierała do otwartych tkanek i je paliła.
— ZNIOSŁEM ICH NIEZNOŚNĄ SIŁĘ PRZEZ EONY. — w odmętach nieznośnego szumu rozbrzmiała setka chóralnych głosów. Karcysta próbując przezwyciężyć ból w myślach, sam zaczął recytować słowa wielkiego proroka.
— WIDZIAŁEM NIESKOŃCZONE MARTWE ŚWIATY, ZAMORDOWAŁEM SAMĄ ŚMIERĆ. — przeciągły, zduszony jęk przeszedł po wszystkich Widzących, gdy ktoś przyłożył kawał lodu do okrytych solą pleców Ferigi. Ból, jak gdyby ktoś te plecy przebijał płonącymi nożami. Karcysta zaczął niespokojnie dygotać.
— CZYTAŁEM Z TRZEWI NASZEGO STWÓRCY, WIDZIAŁEM, JAK ROZPOŚCIERA SIĘ WIECZNOŚĆ. — coś zaczęło zdrapywać poranioną skórę z pleców Karcysty. Jeden z łowców biomasy zaczął gryźć własne ramiona, by jakkolwiek zrównoważyć ból, ale to nie pomogło. Jakaś postać wyszła na środek, trzymając zdrapane płaty skóry, które następnie wzniosła ku górze.
— WIEDZCIE, ŻE RAJ NASZ JEST BLISKI. — bulwiaste lampy na suficie zaczęły się jakby oddalać, wyglądały teraz jak maleńkie roztańczone gwiazdy na niebie. Świat zaczął jakby mętnieć, kawałki minerałów i metali leżące na ziemi zaczęły się trząść. Wyglądały teraz jak roje świetlików chodzących wokoło.
— I Z WŁASNEGO CIAŁA GO ZRODZIMY. — postać na środku upuściła zdrapaną skórę na otwarty dziób pieńka, który po przyjęciu ofiary niemal natychmiast się zamknął z głośnym kłapnięciem. Odłamki obsydianu, złota, żelaza i kwarcu zaczęły się gwałtownie wydłużać i skręcać, zapadać się w sobie, wrzeć, rozdzielać na pojedyncze atomy i łączyć w fantazyjne świetliste kształty. Reszta świata zaczęła znikać, w tym i ból, a szum zaczął się jakby urywać, wyszczególniły się w nim niektóre słowa, pojawił się rytm. Szum zmienił się w pieśń na czyjąś cześć.
Wówczas ujrzeli miasto okryte blaskiem czerwonego zachodzącego słońca. Spoglądali na Adytum z wielu miejsc jednocześnie, pochłaniali wzrokiem wizje uliczek pachnące przyprawami i wyłożone wielobarwnymi płytami granitu, wiszącymi dywanami o bajecznych wzorach i domami o niemożliwej architekturze. Gdzie indziej dostrzegali wielkie gmachy o tysiącach maleńkich okien, niczym oczy potwora schowanego pod strzelistym dachem, świątynie z żyłkowanego marmuru, pełne kwiatów, świetlistych grzybów i kości gigantów, rynki pełne śpiewających i cieszących się ludzi o różnych kształtach, ogromny ziggurat, za którym chowało się słońce.
Adytum było niewypowiedzianie piękne, ale Widzący musieli się powstrzymać od pożerania miasta wzrokiem, musieli odnaleźć wejście do środka. Ich wizje przestały się skupiać na samym mieście, które teraz przypominało gigantyczną konstelację zamkniętą w szklanej kuli.
Dostrzegli, jak coś odbija się od tafli szkła; jakiś kształt pozostawiający za sobą kilwater kolorowego światła. Potem nadleciał kolejny, nieco inny, później jeszcze inne, dziesiątki, setki kształtów bijące o powierzchnię kuli i próbujące bez skutku wedrzeć się do środka. Nadleciała kolejna smuga, srebrnoniebieska i jakby zgrabniejsza od pozostałych. Smuga przeniknęła przez taflę szkła i zniknęła w odmętach światła z metropolii.
Widzący gorączkowo pobłądzili za smugą, szukając jej w plątaninie szkarłatnych lamp, aż w końcu ją znaleźli. Na szczycie schodów zigguratu stała istota ubrana w prosty płaszcz i turkusowe bandaże. Zobaczyli jej ptasią twarz o ludzkich oczach barwy imbiru i jej szponiaste dłonie, którymi chowała mapę do skórzanej torby. To był Różdżkarz. Jedynym sposobem na wejście do Adytum był Różdżkarz i jego zaczarowana mapa, to te dwie rzeczy były ostatnim kluczem do miasta.
Nieznany z imienia Różdżkarz założył kaptur na głowę i udał się do wnętrza zigguratu, a wtedy nagle coś stało się ze światem. Jakby pojedyncze jego fragmenty zaczęły po kolei znikać, zostawiając za sobą czarne dziury. Po chwili Ferigă był w stanie dostrzec tylko skrawki karminowego nieba i kwiaty rozstawione wokół wejścia do świątyni.
Poczuł jakieś ukłucie po lewej stronie szyi, zniknęła muzyka, zniknęły zapachy, wizja się skończyła. Do jego żył wpływała już odtrutka na narkotyk.
— Jesteś cały? Co widziałeś? Co musimy zrobić? — rozległy się podekscytowane głosy wokół Karcysty. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że na jego podniebieniu nie ma już żadnych wici, a co za tym idzie, został odłączony od reszty.
Ferigă otworzył oczy. Nad sobą miał twarze Gândaca, Sare trzymającej jakąś igłę i paru innych wiernych, zniekształconych przez bulwiaste lampy bioluminescencyjne zwisające z góry. Najwyraźniej w czasie transu osunął się na ziemię. Wrócił do niego palący ból pleców.
— Ile to trwało? — zapytał.
— Myślę, że kwadrans. Wszyscy zaczęliście się trząść jak opętani, więc musieliśmy wam podać antidotum. — odpowiedziała Sare z zatroskaną miną.
— Różdżkarz… mapa to klucz. — wyjąkał, próbując wstać. Ponad głowami przyjaciół i wiernych zobaczył, jak alchemicy cucili pozostałych Widzących. — Nie wyglądają aż tak źle… — myślał.
— Różdżkarze? Co masz na myśli? — zapytali wierni. Tymczasem Sare przemknęła pod ramieniem Karcysty i zaczęła smarować jego rozległą ranę jakąś maścią, dzięki której delikatnie zelżał ból. Przez któtką chwilę zwrócił uwagę na to, że odłamki minerałów i metali na ziemi w ogóle nie zmieniły swojej pozycji. Otrząsnął się jednak z tej myśli i odpowiedział:
— Różdżkarze używają map, którymi przenoszą się do innych światów… Widzieliśmy to. Tylko dzięki temu można przekroczyć granicę. — wyjaśnił, po czym w myślach Ferigi przebłysnął obraz człowieka o ptasiej twarzy na szczycie zigguratu. Cały jego umysł był obecnie gmatwaniną zapamiętanych obrazów, których nigdy nie spodziewał się zobaczyć.
— Opowiedz nam więcej! Chcemy się wszystkiego dowiedzieć! Widziałeś Adytum? Jakie jest?! Opowiedz! — krzyczeli na niego członkowie plemienia. Gândac wyraźnie się obruszył, gdy wziął Karcystę pod ramię i odpowiedział im gniewnie:
— Nie widzicie, w jakim on jest stanie?! Opowie wam, gdy tylko wróci do pełni… FERI?! — reszty słów Ferigă już nie usłyszał po tym, jak w stanie skrajnego wykończenia i wsparty na ramieniu swojego Võlutaara, pogrążył się błogim śnie.




