Wysoki mężczyzna z włosami sięgającymi nieco niżej niż do barków siedział na krześle obok drzwi. Ręce miał założone na klatce piersiowej, a wzrok jego wbijał się w ścianę naprzeciwko. Nieco za mały, bardzo rzadko noszony garnitur był już lekko wilgotny na plecach. Nagle ciche skrzypnięcie drzwi wytrąciło go z myśli, po czym usłyszał:
— Nadkomisarz Jakub Chmieliński?
W odpowiedzi poderwał się z krzesła i sięgnął do wewnętrznej kieszeni pod odznakę. Niższy, grubszy i nieco wyłysiały rozmówca odpowiedział szybko:
— Nie trzeba. Proszę wejść. - I zniknął za drzwiami opatrzonymi tabliczką "Kpt. Jeremy Cornwell". Za biurkiem jednak siedział jednak inny mężczyzna, dużo starszy i w mundurze. Kapitan siedział pod ścianą, też w garniturze. Ten za biurkiem odłożył mały stos kartek i zaczął mówić:
— Dzień dobry, panie nadkomisarzu. Inspektor Wojciech Tracz z Wydziału Wewnętrznego. Dobrze pan wie, w jakiej sprawie tutaj jesteśmy, racja?
— Wiem. Dziwne, gdybym nie wiedział. — Przełknął ślinę Jakub, jedyna stojąca osoba w pomieszczeniu, i kontynuował: — Chodzi o sprawę PL-4'33. Z tego, co wiem, jestem ostatnią osobą, którą jeszcze trzeba przesłuchać.
Inspektor spojrzał na Cornwella, który szybko odwrócił spojrzenie. Potem obejrzał się na nadkomisarza i pokazał mu, by usiadł na krześle przed biurkiem. Następnie powiedział:
— Nie wiedziałem, że jest pan aż tak dobrze poinformowany o przebiegu sprawy. Mam nadzieję, że nie będę musiał przyglądać się funkcjonowaniu Wydziału Kryminalnego.
— Jest po co? Po prostu, wie pan, inspektorze, byłem ostatni w kolejce.
Śledczy wewnętrzny spojrzał groźnym wzrokiem na Chmielińskiego, który wyglądał, jakby cały stres nagle uleciał.
— Zacznijmy już w końcu. Oficjalnie otwieram przesłuchanie w sprawie utraty obiektu anomalnego podczas śledztwa ws. zabójstwa mającego na celu umożliwienie bezpiecznej eskorty obiektu. Kod sprawy: PL-4'33/120/6-07-2002. Przesłuchanie z dnia: 6.08.2002, obecnie jest planowa godzina 15:30. Przesłuchujący: Inspektor Tracz, Wydział Wewnętrzny. Świadek: nadkomisarz Jakub Chmieliński, Wydział Kryminalny. Czy świadek potwierdza swoją tożsamość i wiedzę o karze grożącej za składanie fałszywych wezwań?
Chmieliński patrzył przez chwilę zamyślony, odetchnął i powiedział:
— Tak. Potwierdzam, że ja to ja i potwierdzam znajomość grożącej kary.
— No dobrze, panie nadkomisarzu. Zacznijmy od początku: jak został pan przydzielony do śledztwa w Ośrodku PL-4'33?
— Siedzący obok kapitan Cornwell przydzielił mi to zadanie w porozumieniu z dyrektorem Ośrodka, dyrektor Radnicką.
— Nie zastanawiało pana, czemu został pan oddelegowany do tak odległej placówki? Częstochowa a Słupsk to ponad 560 kilometrów trasy.
— Po pierwsze, to nie było moje pierwsze śledztwo poza jurysdykcją Ośrodka 120, więc jestem przyzwyczajony do takich warunków pracy. Po drugie, obiekt anomalny miał zostać przeniesiony do tego ośrodka, ale przeszkodziło temu nagły zgon lokalnego pracownika ochrony. Po trzecie, Pomorze ma dosyć mało ośrodków, nie mówiąc już o ilości śledczych, którzy tam są w stałej dyspozycji. Poza tym — tutaj znacząco ściszył głos, niemal wymrukując coś pod nosem — czasem czuję gdzieś w głębi siebie, że wszystko jest powoli coraz bardziej poza moją kontrolą…
— Może pan powtórzyć to ostatnie? Nie dosłyszałem.
— Zacząłem mówić o ofierze.
— Ofiara?
— Ochroniarz magazynu Ośrodka PL-4'33. — Widząc, że inspektor Tracz powoli otwiera usta, uprzedził go: — Porażenie prądem. Zgon nastąpił w nocy, tego samego dnia przed moim przejazdem. Raport medyczny jest załączony do akt śledztwa.
— No i, pozwoli pan spytać, cóż to za obiekt anomalny wymagał aż tak nagłej interw-
Chmieliński, znowu przerywając rozmówcy, powiedział jakby recytując:
— Kula z awenturynu wielkości mniej więcej mojej dłoni. Emitowała nadzwyczaj wysoką ilość promieniowania Akivy oraz mniejszą ilość ciepła. Sam przyznam, że gdy podchodziłem, czułem dziwaczne, nie nieprzyjemne mrowienie w całym ciele, zwłaszcza dłoniach i rękach. Otoczenie wokół niej było dziwnie chłodne. Była nieco zbyt ciężka jak na swój rozmiar, jeżeliby kto mnie spytał. Komora przechowawcza nosiła ślady uszkodzeń tępym narzędziem. Dziwna rzecz jak na ośrodek zajmujący się anomaliami muzycznymi.
Inspektor Tracz zdjął okulary i wyszeptał:
— Ma pan nadkomisarz strasznie dobrą pamięć. Jakby zbyt dobrą.
Chmieliński tylko wzruszył ramionami i spojrzał na bok.
— Wie pan inspektorze, ja tylko wykonuję swoją robotę tak, jak powinienem. To nie jest trudne, prawda?
— To właśnie próbuję robić. Czy możemy przejść do sedna prawy?
— Nie chce pan usłyszeć z pierwszej ręki, jak przebiegało śledztwo? Trochę kontekstu zawsze się przyda, zwłaszcza w takiej sprawie.
Tracz i Chmieliński spojrzeli na siebie w sposób sugerujący, że zaraz wybuchnie awantura. Wyższy stopniem pan jednak powiedział nonszalancko:
— No to proszę. Chętnie posłucham.
Chmieliński się uśmiechnął nieco pod nosem i powiedział:
— Miło mi to słyszeć. Zacząłbym od pierwszego przesłuchania: drugiego ochroniarza magazynu. I żeby nie było, że coś przekręcę, niech mi pan Inspektor da chwilę.
I zaczął szukać po kieszeniach, nie przerywając nawet przy pytaniu inspektora Tracza o to, co on właściwie robi, po czym położył na stole wyjęty przed chwilą cyfrowy dyktafon. Na zdziwione, podejrzliwe wręcz spojrzenie, Chmieliński odpowiedział krótko:
— Przynajmniej nie będzie, że kłamię, racja?
— Czemu nie pokazał pan tego wcześniej?
— Właściwie to nie mam żadnego klarownego wyjaśnienia. W każdym razie mam nadzieję, że kilka rzeczy się objaśni.
Chmieliński wybrał nagranie z tamtego przedednia i wcisnął "Odtwórz".
Magazyn był nieduży, ale pustawy. Echo ciężkich butów odbijało się po ścianach całego pomieszczenia, zagłuszając szelest ubrań. Gdy kroki ustały, rozniosło się ciche skrzypienie drzwi. Potem kolejny szmer, kliknięcie i rozniósł się głos:
— Ofiara została znaleziona w pomieszczeniu z monitoringiem — potwierdzone. Podłoga jest wilgotna, więc aktywacja alarmu przeciwpożarowego także wygląda na potwierdzone.
Gdy głos ucichł, nastąpiło kilka kroków, odgłos rękawiczek z gumy i cichy szmer, a potem kontynuacja mowy:
— Tożsamość ofiary — Mariusz Lechicki, ochroniarz Ośrodka. Legitymacja potwierdza tożsamość ofiary. Jego ciało jest osmolone, pachnie dymem. Widać ślad po porażeniu prądem na czole. Podejrzewam użycie paralizatora o dużej mocy.
Słychać było ciche zaklnięcie i pstryknięcie aparatu, a potem szmer i kliknięcie guzika. Cisza nie trwała długo - niemal od razu odgłos ciężkich butów znowu przeszywał cały magazyn. Na tyle mały, żeby można było obejść jego ściany w kilkanaście minut. Odgłos krzesła biurowego, na którym ktoś usiadł i ciche kliknięcie.
— Kamery zostały zniszczone. Obraz z nocy nie został zarejestrowany od godziny 1:46. Drzwi nie noszą śladów uszkodzeń.
— Co pan tu robi?!
Nagle do budki ochroniarskiej wbiegł nieco niski, krępy blondyn, czerwony na całej twarzy. Wyraźnie zdenerwowany tym, że w jednym pomieszczeniu znajduje się znacznie wyższy typ, którego w ogóle nie zna i trup jego kolegi z pracy. W odpowiedzi nieznajomy wstał z krzesła i szybko wyjął legitymację z wewnętrznej kieszeni marynarki, mówiąc:
— Nadkomisarz Jakub Chmieliński, Wydział Kryminalny. A pan?
Blondyn uspokoił się i zaczął grzebać po kieszeniach. Jego legitymacja niemal nie wypadła mu z rąk, kiedy powiedział nieco niewyraźnie:
— Jan Dębski. Pracuję tu jako ochroniarz. Co prawda, moja zmiana jest dopiero w przyszłym tygodniu, ale gdy nagle dostałem wezwanie, przyszedłem tak szybko, jak mogę. Tego… C-czy on…
— Tak. Zginął.
Blondyn zbladł na twarzy i prawie upadł. Chmieliński szczęśliwie zdążył go złapać, zanim sobie coś zrobił i ustawił pod ścianą tak, by się podpierał plecami.
— Może… wyjdźmy stąd lepiej.
Jak powiedział, tak zrobili. Chmieliński musiał odczekać łącznie 15 minut, aż Jan się uspokoi. Leki pomogły. Stali przy drzwiach do budki.
— Ciężko mi w to uwierzyć. Jakby… znaliśmy się trochę czasu. Nie powiedziałbym, że szczególnie długo, ale jednak… no. — zaczął ochroniarz. — Zresztą, nie po to odszedłem z Departamentu Kryminalistyki, żeby teraz znowu zajmować się trupami.
— Słuchaj. Musimy się zająć przesłuchaniem. Współczuję ci, ale im szybciej zdobędę potrzebną co wiedzę, tym szybciej złapiemy tego skurwysyna. Pomożesz?
Jan spojrzał na niego, po czym wziął głęboki oddech i z trudem wypuścił powietrze.
— No dobrze. To co chcesz wiedzieć?
— Czyli rozumiem, że przez długi czas nie mieliście włamań ani podobnego?
- Przynajmniej od czasu, gdy tu pracuję. No ale na logikę — kto by chciał się włamywać do filharmonii? Nawet gdyby to miałby być ktoś z anomalnego półświatka. No bo spójrz, jedyne co tu mamy, to anomalne instrumenty, zapisy muzyczne i tym podobne. Po co ktokolwiek miałby tu zaglądać? Co najwyżej jakiś szaleniec z dziwną kolekcją.
— A czy przypadkiem nie mieliście tu ostatnio czegoś… groźniejszego? Podobno ostatnio trafiła tu jakaś kryształowa kula czy coś podobnego.
— Czyli dlatego tu jesteś, racja? Zabili człowieka, a ciebie interesuje bezpieczeństwo jakiejś anomalnej kuli?
— Nie mnie, tylko szefostwo. Ja po prostu robię to, co mam zrobić.
Mężczyźni zmierzyli siebie wzajemnie wzrokiem. Śledczy przemówił pierwszy:
— Więc jak?
Ochroniarz odetchnął ciężko i poszedł do dużych, stalowych drzwi naprzeciwko windy prowadzącej z magazynu na wyższe piętra. Metalowa powierzchnia wyglądała jak na wielokrotnie uderzaną, a także lekko osmoloną. Elektroniczny zamek był już do wymiany.
— Co się…
— To było tak wcześniej, jeżeli się domyślam, racja? A przynajmniej ten czytnik kart.
— Oczywiście, że tak! Nie dość, że ktoś zabił jednego z nas, to jeszcze drzwi nam rozjebał.
— No, a do tego jeszcze te kamery zniszczone… Ktoś tu chyba znał się na swojej robocie, ale jednak tego nie dokończył. Dlaczego?
Jan spojrzał z grymasem na twarzy i powiedział krótko:
— To chyba twoja robota, racja?
— Moja, moja. Tak samo jestem pewien tego, że tu wróci.
— Też mi pocieszenie.
Chmieliński odszedł w stronę windy bez odpowiedzi. Zdziwiony ochroniarz krzyknął:
— A ty gdzie znowu idziesz?! Chyba mnie tu nie zostawisz na śmierć, racja?!
— Już nikt nie zginie! — zakrzyknął Chmieliński, po czym dodał ciszej: — Przynajmniej nikt nie zginie celowo.
I zniknął za drzwiami windy.
— I nikt celowo nie zginął, racja? — zapytał Tracz, kiedy dodatkowe wyjaśnienia po zakończonym nagraniu się skończyły.
— A- tak, tak. Celowo nie.
Tracz odetchnął ciężko i ponownie zadał pytanie:
— Co się stało po odjeździe windą?
- Spotkałem technika przysłanego z Ośrodka PL-91. Dziwne, że był tak późno, ale postanowiłem odpuścić sobie narzekanie, zwłaszcza że po zakończeniu wszystkich spraw było już późno. Przesłuchania kontynuowałem następnego dnia.
— Nie pilnował pan sytuacji w nocy?
— Byłem w placówce, więc jakby coś się działo, pewnie bym usłyszał. Poza tym nikt nie jest aż tak głupi, żeby wrócić do miejsca nieudanego włamania dzień po wydarzeniu. Dwa dni po włamaniu to już co innego.
— Słucham?
— Słucham?
Spojrzeli na siebie zdziwieni, w chwili niezręcznej ciszy. Pierwszy przemówił Chmieliński:
— Widzę… że pewne sprawy nie zostały podane do pana uszu.
— Znaczy się, słyszałem o włamaniu, ale chętnie usłyszę jeszcze jedną wersję wydarzeń.
— W takim razie przejdźmy do kolejnego nagrania.
Wybrał nagranie z przedpołudnia dnia kolejnego i włączył przycisk odtwarzania.
Nie aż tak głośne, jak odnosiło się wrażenie, kroki obijały się leniwie po korytarzach ukrytych w głębi filharmonii. Przygłuszały one ciche, monotonne buczenie lamp na suficie, rozświetlających przestrzeń. Przynajmniej tutaj korytarze nie były formą labiryntu. Wyglądało to jak duża piwnica.
Myśli w głowie Chmielińskiego wodziły wokół magazynu, a przynajmniej tych części, gdzie wydarzyło się coś. Coś, co go tu ściągnęło. Z zamyślenia odciągnęły go ślady naprzeciw drzwi wyjściowych. Dawniej tu była kamera — widać to po śladach montażu. Teraz jednak leżała na podłodze, rozgnieciona, a obok niej odłamki cegły. Zrobił szybkie zdjęcie i szedł dalej.
Kiedy wreszcie dotarł do swojego celu podróży, ujrzał drzwi z tabliczką. Napisane było "dyrektor Maria Radnicka". Wszedł bez pytania i usiadł na krześle przed biurkiem. Naprzeciw niego siedziała wysoka brunetka o włosach krótkich, w białej koszuli i nowych dżinsach.
— Oh, pan nadkomisarz. Nie powinien być pan w magazynie, badając ślady?
— Jeżeli chodzi o ślady, to akurat widziałem coś, o co chciałem spytać. Ale to moment.
Ten wyjął dyktafon, wcisnął nagrywanie i położył go na blacie.
— Jestem przesłuchiwana?
Nadkomisarz spojrzał na nią przez moment i, jakby ignorując pytanie, zaczął:
— Ta kamera — naprzeciw drzwi — dawno spadła?
— Nie zauważył pan tego wczoraj?
- Owszem, zauważyłem. Teraz jednak znowu przykuły moją uwagę, zwłaszcza w obrazie tego, co się stało na dole. Więc?
Radnicka zawahała się i powiedziała:
— Od wczoraj.
— Czyli ktoś tak po prostu wszedł do waszej placówki, zjechał windą, zniszczył kamery po drodze i próbował ukraść obiekt anomalny?
— Nie wiem, co pan chce mi zainsynuować, ale to mimo małych rozmiarów, jest to porządna placówka, tak samo profesjonalna pod względem badawczym, jak i ochronnym jak inne. Nikt by nie mógł tak sobie wejść bez upoważniającej go karty. Nawet gdyby, to ochrona by wygoniła.
— Ta sama ochrona, która zmalała o połowę? Jednej nocy? Nie chcę być wredny, ale widać, że nie jesteście przygotowani na takie sytuacje. Czy kiedykolwiek były już podobne sytuacje?
Dyrektor Radnicka spojrzała na bok i powiedziała nieco ciszej:
— Nie. To pierwszy od… chyba zawsze.
— Chyba?
— Jestem tu od początku lat 90. Po starsze informacje z pierwszej ręki muszę pana odesłać gdzieś indziej.
— To później. Wracając do kwestii bezpieczeństwa — macie jakiekolwiek kamery poza magazynem i pokojami przechowawczymi?
— Oczywiście, że tak! Tylko…
— Tylko?
— Miały awarię.
— Tak jak te na dole? Jeżeli tak, nie określiłbym tego awarią. Wyglądają, jakby solidnie oberwały. To jest raczej celowy atak.
Radnicka odwróciła wzrok i powiedziała cicho:
— To jest… skrajnie nowa sytuacja. Fundacja nigdy nie dała nam tak dobrych zabezpieczeń jak innych… — i gwałtownie krzyknęła: — ale nie jesteśmy żadną placówką z jakiegoś zadupia!
— Tak nie mówiłem. Jednak…
— Co jeszcze?!
— Po pierwsze, bez krzyków. Ułatwi to zdecydowanie naszą rozmowę. Po drugie, to wszystko wydaje się zbyt… podejrzane.
— Podejrzane? Co-
— Ktoś tak po prostu włamał się wam do placówki. Wiedział, które kamery zniszczyć i jak się przed nimi ukryć, a także gdzie trzymacie to, czego chciał. Byłem w wielu placówkach, i mniejszych, i większych i żadna z nich nie była tak słabo zabezpieczona. Chcę przez to powiedzieć, że… jak to określić… jest pani pewna swoich pracowników?
— Czyli co? Mamy tu kreta?
— Albo mieliście. Kto miał wiedzę o zawartości pancernej części magazynu?
— Ja, Antosz i ochroniarze. Poza tym nie o połowę, tylko jedną trzecią.
— Słucham?
— Jes- było trzech ochroniarzy, teraz tylko dwóch. Jan i Michał. Do wczoraj też Mariusz. Myśli pan, że to może być jeden z pozostałej przy życiu dwójki?
Wstał, wyłączył nagrywanie i wyszedł bez słowa.
— A pan? — spytał inspektor Tracz po zakończeniu nagrania.
— Co ja?
— Myślał tak pan?
— Dla zachowania chronologii moich zeznań powstrzymam się od tego, przynajmniej w tym momencie.
— Nie ułatwia mi pan pracy, no ale dobrze. Ja mam całkiem dużo czasu, a pan w więzieniu będzie miał jeszcze więcej.
— Ja już swoje odsiedziałem. Więcej nie zamierzam. Przeszedłbym za to do zeznań doktora Antosza.
Nie dając czasu na odpowiedź, Chmieliński wybrał kolejny plik dźwiękowy i wybrał odtwarzanie.
Nieco niski, siwowłosy mężczyzna w swetrze i dżinsowym spodniach, którym nieco daleko było do odpowiednio porządku, zajmował się sortowaniem dokumentów leżących na jego biurku do odpowiednich sekcji szafki. Tymczasem drzwi się cicho uchyliły.
— A więc to faktycznie ty. — powiedział niskim głosem Chmieliński.
— Tak. Nie spodziewałem się tu ciebie. — odpowiedział mu Antosz, naśladując głos jego rozmówcy.
Podeszli wolnym krokiem do siebie, a gdy stanęli twarzą w twarz przed sobą, nastała chwila ciszy, podczas której mierzyli się wzajemnie wzrokiem. Przerwał ją głośny śmiech z towarzyszącym klaśnięciem.
— Czyli faktycznie do nas przyjechałeś. Tak się stęskniłeś za towarzystwem do piwa? — jako pierwszy przemówił Antosz, zajmując miejsce za biurkiem.
— Dobra tam. Jakby tak było, to bym starego spytał, a nie przyjeżdżał do ciebie jak jakiś kochanek. Służbowo tu jestem. — odpowiedział Chmieliński, opierając się plecami o ścianę i włączając dyktafon.
— Na takim zadupiu? Jeszcze na drugim końcu Polski?
— Długo by tłumaczyć. Z resztą sam średnio pamiętam co mi tam szef gadał, bo się ledwo obudziłem. Nie słyszałeś, że wam ochroniarza zabili?
— Nie tylko ty często jeździsz po placówkach, wiesz przecież. Ale Radnicka mi mówiła. Który zginął? Blondyn, młody czy stary?
— Stary.
— Kurwa, ten był najbardziej kompetentny. A temu młodemu nie ufam. Taki cichy, samotniczy i nieco płochliwy. Taki szczurek. Jest po prostu… podejrzany.
— Myślisz, że to on może być kretem?
— Czy ja wiem, czy od razu kretem… Wydaje mi się, że raczej to nie on, chociaż nikt inny nie też pasuje.
— Ale coś ukrywa?
Antosz zamyślił się. Po chwili odpowiedział:
— To jest wręcz pewne. Ale wątpię, by mógł ukrywać szpiegostwo. Zwłaszcza że nie ma dla kogo.
— Dla siebie by nie ukradł?
— Nie dałby rady. Widziałem ten rozpierdol. Osoba, która jest za to odpowiedzialna, musiała mieć nie tylko sprzęt i wiedzę, ale i jaja, żeby tak po prostu wejść i zacząć działać.
— Skąd pewność, że to był tylko jeden typ?
— Co masz na myśli?
— Szczurek, że tak go określmy, miał wiedzę, co i gdzie. Ale skąd pewność, że z kimś nie współpracował? Na pewno nie macie problemów z jakimś półświatkiem w mieście? Sam mówiłeś, że cię tu często nie ma.
— Nie powiedziałem, że często — oburzył się Antosz. — Ale poza tym masz rację. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś miał jakieś zatargi. Tylko po co?
— Albo władza, albo pieniądze — Chmieliński odetchnął ciężko. — Mam wrażenie, że ciężko będzie dojść do tego, kto to.
— Spróbuj jeszcze pogadać z chłopakami — powiedział Antosz, wstając od biurka. — Ja niestety nie mogę ci nic więcej pomóc, wybacz. Wracam do sortowania papierów — wyciągnął do rozmówcy rękę.
— Ta, dzięki i tak. Trzeba będzie się temu twojemu "szczurkowi" przyjrzeć — stwierdził Chmieliński, uściskając dłoń Antosza. — To co, kiedy następne spotkanie kółka rybackiego? W przyszłym miesiącu chyba, co nie?
— No tak, w jedenas-
Nagle meblami wstrząsnęło, a po całym ośrodku rozszedł się głośny huk.
— Skąd to?! — wystraszył się Antosz.
— Mam dziwne wrażenie, że z magazynu — odparł Chmieliński, chowając dyktafon do kieszeni marynarki. — Zostań tu, zobacz czy inni na piętrze są bezpieczni, a ja biegnę i zobaczę co się dzieje.
Tu nagranie wypełniały tylko kolejne kroki i okazjonalne huki, więc Chmieliński zapauzował nagranie.
— Co to były za odgłosy? — zapytał skonsternowany inspektor Tracz. — Słyszałem o włamaniu, a nie o wyburzaniu placówki.
— Widzi pan. Tutaj się wszystko wyklaryfikuje.
— Wy- co?
— Wyjaśni. Zapomniałem wtedy wyłączyć nagrywania. Cud, że to małe urządzenie nie ucierpiało, bo nigdy by się nie udało zamknąć tej sprawy, racja? W razie potrzeby będę uzupełniać.
— Mam nadzieję.
Tracz sięgnął ręką do dyktafonu, Chmieliński jednak lekko odsunął jego dłoń.
— Proszę to zostawić mi. Nie lubię grzebania w moich rzeczach, cudzych z resztą też. No ale jednak czasem trzeba.
Nagranie poszło dalej.
Chmieliński wszedł do magazynu. Nagle wszystko ucichło. Szedł tak cicho jak mógł, by potem wykorzystać zaskoczenie. Krocząc między regałami, napotkał Jana z pistoletem w dłoni. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
— Umiesz tym strzelać, racja? — szeptem zapytał Chmieliński, odbezpieczając swoją broń.
— Pewnie, że tak! — szeptem odpowiedział ochroniarz. — Może i rzadko tu się dzieje, ale pewne testy dalej są obowiązkowe.
— Widziałeś, kto idzie?
— Dym mi zasłonił. Ale słyszałem Michała.
— Michała? Czy chodzi o…
— Ten nowy ochroniarz. Okazuje się, że tak szybko, jak przyszedł, tak szybko wyleci.
— Nie ma czasu na humor. Wiem, że jesteś wkurwiony, ale musimy działać.
— Tsa. Radnicka mi wyrwie nogi z dupy, jak coś się jeszcze spartoli.
Wyszli powoli i w miarę bezdźwięcznie zza regału. Jeden z prawej, drugi z lewej. Trzeba było ocenić zagrożenie.
— Długo jeszcze?! — rozległ niski, gburowaty, męski głos. Jego właścicielem był równie gburowaty, niski łysy facet z małym brzuchem piwnym. Za jego plecami unosił się dym i spadały odłamki ściany, w której teraz była dziura po wybuchu.
— P-próbuję sobie przypomnieć kod, szefie — odpowiedział roztrzęsiony, chuderlawy szatyn.
— Lepiej, żebyś sobie przypomniał, bo mogę bardzo łatwo i bardzo chętnie z ciebie zrobić drugiego trupa do kolekcji. Poza tym jesteś mi zbędny — dodał, celując w niego paralizatorem.
Chmieliński podszedł, kucając, do Jan i przyciągnął go do siebie.
— Stawiam dychę, że to on jest tym, którego szukamy.
— Tsa. Antosz miał rację. Pierdolony kret.
Rozległ się głośny, wysoki pisk i głośne skrzypnięcie drzwi.
— M-mam! — krzyknął młodzieniec.
— No nareszcie. Dawaj no mi to.
I wtedy obydwaj panowie wyskoczyli zza regału. Starszy celował w grubasa, młodszy w szczura, dopóki się nie ukrył w cieniu.
— Stać! — krzyknęli niemal synchronicznie. — Wydział Kryminalny! Wyrzuć broń i na glebę! — dodał Chmieliński.
— A bo się was boję? — odpowiedział gruby i dodał krzykiem w stronę otwartych drzwi: — Masz już to czy nie? — celował paralizatorem to raz w ochroniarza, a to w śledczego. — To który z was chce najpierw doznać szoku? Nie myślcie, że dam się wam wychujać.
Tymczasem Michał powoli wychodził z dawniej odgrodzonej ciężkimi drzwiami części magazynu z awenturynową kulą w dłoniach. "Kurwa, trochę to jednak waży.", powiedział do siebie pod nosem.. Gdy zobaczył, co się dzieje na zewnątrz, myślał szybko. Jego sytuacja była do dupy. Albo więzienie, albo nieprzewidywalność jego szefa, Konopa. Postanowił pójść na ugodę.
— J-ja… - powiedział cicho, jednak wyglądało na to, że nie został usłyszany.
— Panowie, sprawa jest prosta. Ja wezmę, co moje i sobie pójdę. Miło było i może nawet nikt nie zginie.
— Nic tu nie jest twoje, a najdalej gdzie pójdziesz, to do paki. Myślę, że zdążysz sobie zagrzać celę. — odpowiedział szybko Chmieliński. Wiedział, że jeżeli on albo Jan strzeli, grubas też. Nie miał wątpliwości, że to ten paralizator zabił starszego wiekiem ochroniarza nocą, dwa dni temu. — Odrzuć to i się poddaj, to może nie skończy się to tak źle.
— Ha! Marzenia!
Wtedy Michał wybiegł z odkrycia i rzucił awenturynową kulą w Chmielińskiego. Kurwa, miało być w Konopa! Szef mnie zajebie jak psa! pomyślał spanikowany. Jednocześnie pocisk z broni nadkomisarza minął się w powietrzu wystrzeloną elektrodą z paralizatora trzymanego przez grubego. Konop dostał w bark, Chmieliński w ramię. Dodatkowo ostre krawędzie kryształów rozcinające czoło. Upadł z impetem na plecy, zaś kula przetoczyła się na jego brzuch. Jednak, pomimo unoszącego się zapachu dymu…
— J-ja żyję? Nie było regeneracji? — spojrzał na siebie zdziwiony. Po chwili jednak jego uwagę przejął obiekt anomalny na jego brzuchu, pokryty jego krwią i emitujący słabe światło. Po jego powierzchni biegały elektryczne iskry, kiedy pojawiła się liniowa rysa, a kula otworzyła się, odsłaniając gałkę oczną z jasnopurpurową tęczówką. Ostre krawędzie jej powierzchni powoli zanikły. Z kulistego obiektu wydobył się niski głos:
— A więc to jest kolejny heros błądzący przez tą przeklętą ziemię. Może z drobną pomocą ty dokonasz czegoś, przy czym twoi poprzednicy polegli.
Chmieliński wstał zdziwiony, sięgając po swojego Glocka. Rana na czole zrastała się w typowym tempie. Krew powoli przestawała lecieć. Starszy z ochroniarzy zdążył podbiec do grubego złodzieja od tyłu, wytrącić paralizator i go powalić na kolana. Chmieliński podszedł do niego i dał kajdanki. Kryształowe oko toczyło się po podłodze za nim. Potem skierował kroki w stronę Michała, czując dziwaczne mrowienie w jego dłoniach i stopach oraz słaby szum w jego głowie. Ten próbował po cichu uciec przez dziurę w ścianie, jednak nie udało się — został złapany za kołnierz i skuty.
— À propos ciebie, młodzieńcze- — kiedy machał przed nim wyprostowanym palcem, chcąc zacząć wywód, silny ładunek przeszedł z jego mechanicznej dłoni w stronę młodego, najpewniej byłego już ochroniarza, pozbawiając go przytomności. Po chwili podeszła do nich dyrektor Radnicka. Widząc całą sytuację, potrafiła jedynie z siebie wydusić:
— Co tu się kurwa stało?
— Myślę, że będziemy mieć z tym niezłe szambo w zeznaniach.
Widmowe Oko rozpłynęło się.
— I to tyle? — spytał inspektor Tracz.
— A miało być coś jeszcze? — odpowiedział pytaniem na pytanie Chmieliński.
— Co się stało z tym… czymś?
— Chodzi o to oko, tak?
Tracz potrząsnął głową potakująco, a Chmieliński wzruszył ramionami i dodał:
— Nie pojawiło się od tamtego czasu. Czasem tylko słyszę cichy szum z tyłu głowy. Poza tym nie czuję większych zmian. Jeżeli chciałby pan dowodów, wystarczy spytać moje otoczenie, oni powiedzą prawie to samo. To co, mogę podpisać zeznania i wyjść?
Gdy inspektor potaknął, zrobił tak, jak powiedział. Dyktafon zostawił, bo to dowód.
Promienie Słońca przebijały się przez roślinność, padając głównie na trawę. Ludzi prawie nie było, jedynie cichy śpiew trawiastych owadów. Na ławce siedział średniego wzrostu mężczyzna w koszuli i nieco pogniecionych spodniach. Najpewniej był już prawie po pracy. Po chwili dosiadł się do niego drugi, wyższy, o dłuższych włosach. Poluzował guzik w koszuli pod samą szyją.
— Już po przesłuchaniu? — spytał doktor Tomek Szmidt.
— Ta, nareszcie już po — odparł mu Chmieliński. — Było w sumie całkiem spokojnie. Udało mi się ostatecznie wybronić.
- Kiedy wracasz do pracy?
— Oby jak najszybciej. Nudzi już mnie to siedzenie i czytanie książek. Można by od tego umrzeć z braku… czegokolwiek.
Tomek potaknął i dodał:
— Rozumiem cię. Ale wiesz, jeżeli uznają, że to tylko splot wypadków, to raczej nie powinno być z tego problemów. — Wziął łyka herbaty z kubka. — Kurwa, wystygła. A jeszcze połowa mi została. Podgrzejesz?
Spojrzał na Chmielińskiego wzrokiem błagającym wręcz o pomoc, spotykając się z pustym, znudzonym spojrzeniem. Ten odetchnął ciężko i rozejrzał się, czy nikt nie patrzy. W jego dłoni znów pojawiło się to widmowe oko, a energia cieplna z otoczenia przetaczała się do zawartości naczynia.
— Jak długo jeszcze zamierzasz używać mnie do podgrzewania jedzenia albo oświetlania korytarzy? — spytało agresywnym tonem Widmo.
— A do czegoś innego się przydajesz?
— Może w pełnym potencjale… jednak… na razie nie mogę. Pewne uszkodzenia mi uniemożliwiają. Poza tym nie musisz mnie zawsze brać, jak chcesz sobie oświetlić ciemny kąt, ogrzać się albo porazić coś prądem. — Jego głos był niski i jakby rozdwojony.
— Ta, super. Kiedyś cię naprawię. — powiedział Jakub, po czym oko rozpłynęło się.
— Kiedy zamierzasz się przyznać? Zwłaszcza, że wiesz… pamiętasz, co się kiedyś działo. — spytał Tomek po krótkim siorbnięciu.
— Najpierw sam to chcę to wszystko ogarnąć. To jest… całkiem niecodzienne. No i pamiętam. Dlatego chcę to najpierw sam zrozumieć. Czuję, że brakuje mi jeszcze jednego elementu układanki. No i poza tym, to nie jest zbyt autonomiczne… coś.
— Jeżeli potrzebujesz czegoś, to wiesz…
Chmieliński uśmiechnął się pod nosem.
— Florczak cię dobrze wyuczyła. Dzięki Tomek.
— Nie ma sprawy. Ale wiesz, nie jestem pewien, jak długo jeszcze wytrzymam z ukrywaniem tego.
— A czy ja cię powstrzymuję? To twój wybór, wiesz przecież.
Chmieliński wstał i odszedł. Zniknął gdzieś w cieniu, w drzwiach placówki.