Rozdarci
ocena: +7+x

Taaa. Jestem T-127. Ja tu tylko sprzątam.

Bo wiecie, czasami coś nie wyjdzie. A czasem wręcz przeciwnie — wyjdzie znakomicie. To co, eksperyment zakończony, mamy efekty, więc przybijamy piątki i wracamy do domu?

Tylko, że nie.

Bo tym czystym, wspaniałym kolesiom w białych kitlach nie spieszy się jakoś do sprzątania pociętego metalu, resztek jakiegoś potwora i ewentualnie człowieka. Pokoje w których to robią też nie wykazują chęci do samonaprawy.

I wtedy wchodzę ja, cały na czarno. I paru innych też. Zgarniam flaki ze ściany, zmywam wszystkie plamy i wymieniam potłuczone sprzęty. Czasem wstawię w ścianę nowy panel. Robota jak każda inna.

I tak każdego dnia. Wstaję. Włażę do wieżowca. Ubieram czarny kaftan i idę zeskrobywać pozostałości wszystkiego, co dziś wepchnęli do tych małych pokoików. Nie, żeby mnie to ruszało. Żywy koleś bez połowy ciała? Spoko. Wywrócony na drugą stronę? Spoko. Nadal trawiony? Spoko. Najważniejsze to nie ruszać ich tak długo, jak ruszają się oni. Z tymi dziwactwami też nie ma wielkich problemów gdy nie podejdziesz zbyt blisko, podczas naprawiania kolejnego podajnika z żarciem. Są po prostu nudne.

Oszaleć można w takiej robocie. Papierowi ludzie zajęci nieistotnymi problemami. Wycieranie gówna po wszystkich, co chce cię zeżreć lub wykorzystać. I ciągła naprawa czegoś, co już dawno powinno runąć.

Jak to dobrze, że jest ktoś jeszcze…


Dzisiejszy dzień zaczął się tak jak wszystkie inne, odkąd trafiłam do Fundacji. Pobudka, kilka okrążeń dla zdrowia, szybkie śniadanko, może nawet trochę szybsze niż zwykle. No i jestem gotowa na cały dzień testów. Rutyna dzień w dzień. Jeść, spać, testy, jeść, spać, testy, jeść, jeść, testy… w koło Macieju to samo. Od lat.

Z wielka chęcią opuściłabym tą monotonną organizację bez względu na konsekwencje. Dla mnie i dla innych. Ktoś mógłby zapytać czemu jeszcze tego nie zrobiłam. Przez strach? Skąd. Przez brak perspektyw? Strzelaj dalej. Nie umiałabym się odnaleźć wśród ludzi? Dobry żart. Nikt nie wpasowuje się w towarzystwo równie dobrze, co ja.

Nie… prawdziwy powód jest inny. Chodzi na dwóch nogach, zwykle dzierży w dłoni mop i nazywa się Marcin. To dla niego tu tkwię. Jedyna istota tutaj, na której nie mam ochoty wypróbować czegoś ostrego. I jedna z niewielu istot, która nie chciałaby odwdzięczyć mi się tym samym.

Nasze uczucie nie jest łatwe. Bzdurne zasady Fundacji nie pozwalają byśmy okazywali je otwarcie. Myślicie, że Romeo i Julia mieli ciężko? Ich rodziny nie miały przynajmniej kamer i nie spały z karabinem automatycznym M16, kaliber 5,56 mm, pod poduszką. A i tak zginęli tylko dlatego, że mieli wolne łącze i wiadomość przyszła z drobnym opóźnieniem.

Zresztą, to było płytkie uczucie. Parka zakochanych nastolatków. To co łączy mnie i Marcina jest znacznie głębsze. Nieprawdopodobne. Wymykające się wszelkiemu zrozumieniu.

I dlatego jest silniejsze niż cała Fundacja. Oni umieją zabezpieczać tylko to, co są w stanie opisać w raporcie.

A naszych spotkań żaden papier nie udźwignie. W każdej chwili ich wyczekuję. W chwili wypełnionej rutyną i zabójczą nudą, która powoli wlewa truciznę do mego wnętrza. Truciznę, na którą jedyną surowicą jest kolacja. Kolacja z Marcinem.


Ostrożnie wchodzę do pomieszczenia, zamykam drzwi coby nikt postronny nie miał obiekcji. Biorę się do roboty, z lekka jedynie zerkając na Denti z porozumiewawczymi mrugnięciami. Monitoring nie może się przecież przyczepić do mrugającego sprzątacza, prawda?

Od razu uchwyciłam jego wzrok. Nic na świcie nie jest w stanie wlać w moje wnętrze tyle uzdrawiającego ciepła, co ono. Czuję, że trawiąca me wnętrze pustka powoli odpływa. Chciałabym już móc przegnać ją na dobre. Ale muszę czekać, bo Marcin musi odegrać całe przedstawienie. Dla nich, wiernych widzów mimo woli. Niech już kończy, mój głód rośnie.

Standardowe Procedury Porządkowe ukończone, wszelkie detergenty zebrane, pora uciekać. Zatrzymuję się przed zamkiem i przez moment wstukuję przypadkowe znaki "nie zauważając" wychodzącej Dentiny. Dziś kurs obieramy na stołówkę, w międzyczasie pozbędę się gdzieś niewygodnego sprzętu.

Idziemy długim, białym korytarzem. Mój dzielny woźny wyrzucił zbędne wiadro do pobliskiego schowka. Niech ci formaliści cieszą się z kolejnej akcji zgodnie z protokołem. Ostatniej tego wieczoru. Po drodze mija nas grupka zamyślonych naukowców, zapewne uciekających z miejsca pracy do czekającej z obiadem mikrofalówki. Nie kojarzę większości z nich, ale jeden mnie rozpoznał, czemu dał wyraz krzycząc: "Miłego wieczoru, Marta!". Nie cierpię gdy biorą mnie za kogoś innego.

— Jedzenie. — Stwierdzam z satysfakcją oglądając biały bufet, na którym rzędem stoją pełne kubły pełne niezidentyfikowanych, pożywnych brei po brzegi wypełnionych proteinami, witaminami i cukrami. Wyciągam portfel, przeliczam niepostrzeżenie miedziane drobniaki. — Życzysz sobie czegoś, kochanie? —

— Oczywiście — Mówię, rozglądając się po pomieszczeniu. Jest raczej opustoszałe, przy stołach siedzą jedynie dwie kobiety i paru grubych pracowników administracji. – Nawet na większą porcyjkę, ale… — opamiętuję się, przełykając ślinę — Ograniczę się do wody i kanapki z szynką. Nie ma co szaleć, jeszcze pójdzie mi w biodra. —

— Ok. — Kątem oka wychwytuję promocję na białą galaretę o podejrzanym zapachu. — Nie skusisz się jednak na breję z Keerfuora™? Napisali, że zawiera dużo białka. Przecież by nas nie okłamali. —

— Białka mówisz? — Mówię, zajmując miejsce przy stole, zerkając łapczywie na bok — Wolałabym coś bardziej świeżego, ale… wiesz, że nie potrafię ci odmówić. Porcyjkę proszę i to szybko, nim ucieknie.

— Proszę dwie porcje podejrzanego po przecenie. — Wołam do bufetowego. — Denti, kotku, czy zechciałabyś poczęstować się jakimiś dodatkami? — Wolę się upewnić. Żaden detal nie popsuje tego wieczoru. —

— Oczywiście. — Uśmiecham się kokieteryjnie na dźwięk tego pięknego przydomku. Choć nie jest to moje prawdziwe imię, wolę je stokroć razy bardziej — Zapytaj ich czy mają jakieś paluszki. Najlepiej chrupkie. —

— Ok. Ej! Macie paluszki? —
— Tak. Z dziesięć. — Odburknął cham z kuchni.
— Ok! A chrupiące? —
— A co?! — Warknął, strzelając kostkami.
— Wybacz. — Kręcę głową. — Chyba nie mają. Ok, może sosu? —

— Masz jakieś wątpliwości? — Pytam patrząc w stronę bufetu przy którym zadomowił się ociekający tłuszczem grubasek — Właśnie za to cię kocham. Tylko ty potrafisz przejrzeć mnie na wylot i doskonale zrozumieć. —

— Ok. — Mój optymizm najwyraźniej zaraził sprzedawczynię za ladą. — Bierzecie coś jeszcze? —
Nie, dwie miski prawie-przeterminowanego żelu wysokoenergetycznego, jedna z dodatkowym sosem, dodatkowa woda i kanapka z szynką wbrew pozorom wystarczą, by wspólny wieczór zaliczyć do grona tych udanych. Rzuciwszy na pożegnanie wymaganą kwotę po prostu ruszyłem ku naszemu miejscu.

— Wielkie dzięki. — odparłam radośnie gdy tylko falująca substancja wylądowała przede mną — Jestem potwornie głodna. Jeszcze chwila i zaczęłabym podjadać od stolika obok. — dodałam obnażając zęby w drapieżnym uśmiechu.

— Ok. — Spojrzałem obojętnie na papierowych ludków. — Jeżeli tylko nie wystarczy ci zawartość miski… —

— Skoro tak ładnie prosisz. — zaśmiałam się perliście — Jedzmy zatem. —
Gdy tylko wzięłam pierwszy kęs, aż oniemiałam z wrażenia. Fundacji udało się wytworzyć coś, co mi nie smakuje. A wybredna nie jestem. Mimo to jadłam spokojnie dalej, choć naprawdę chciałam podjeść co nieco wątróbki od spasionych administratorów. Dla Marcina. Jego obecność wynagradzała wszelkie niedogodności.

Wow. Cena faktycznie odpowiadała jakości jakże pysznej i pożywnej pasty. Tylko mało słone. I słodkie. I kwaśne. I w ogóle smak by się przydał. Sos co prawda próbuje nędznie symulować posmak pieczonego kurczaka, jednak do minimum ograniczam jego zużycie. W końcu nie zamawiałem go dla siebie. Aha, jest też woda. Ot, kranówa z chlorem. Dla mnie ok, lecz czy Dentinie smakuje?

— Musze przyznać, iż smak mnie zaskoczył. — powiedziałam w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie — Niemniej czy mógłbyś dolać mi jeszcze trochę sosu? Najlepiej zmieszanego z wodą. Całą. —

— Jasna sprawa! — Z tępym uśmiechem przelewam natychmiast pół litra do zdecydowanie mniejszego pojemniczka. Błyskawicznie zaskakują moje lata treningu ze ścierką i już po chwili po tłustej plamie i smaku przypalonego ptactwa pozostaje jedynie wspomnienie.

— Brawo! — z podziwem obserwują jego sprawna reakcję — I niech jakiś wspaniały uczony spróbuje przeprowadzić taką akcję. Prędzej ręce pogubi! —

Mój krzyk zwraca uwagę pozostałych obecnych. Nie powinniśmy jej przyciągać. Jeszcze zaczną szeptać zbyt głośno i w końcu ktoś się przyczepi. Ale co mi tam. Niech gadają. Doskonalę się bawię. Przez całą kolację. Gadając o niczym. O swoich zajęciach. O flakach na ścianach. Wszystko to jest cudowne.

Gdy Marcin subtelnie daje mi znak, że czas się zbierać, odczuwam olbrzymi smutek. Ale tak trzeba, by nikt nie przyczepił się, że nadużywamy czasu dozwolonego na posiłek dla pracowników niższego stopnia. Przynajmniej mamy jeszcze wspólny powrót korytarzem.

Czas powrotów zawsze jest najtrudniejszy. Choć chciałoby się już zawsze siedzieć tak w kantynie, zawsze nadchodzi ten moment w którym na przekór sobie trzeba wstać i z bólem się pożegnać. Do cna wykorzystujemy ostatnie chwile kończąc dalsze, pozornie bezsensowne dyskusje. Korytarz wydaje się ciągnąć niczym droga na szafot i sprzyja mu podobna atmosfera beznadziei. Choć wkrótce znów przyjdzie nam się spotkać, teraz na powrót wracam do nudnej roboty przy nudnym mopie. Do dni jak co dzień.

Przy okazji zaczepia nas jakiś ochroniarz. Z przykrością informujemy, że pani Kasia niestety nie ma czasu na jego uwagi i przyśpieszamy nieco kroku. Na ostatkach czasu wklepuję kod do terminalu i wspólnie wchodzimy do środka. Zaliczam rundkę ze ścierkami do kurzu i, pełen bólu, ostatecznie wychodzę. Ot, pomacham na pożegnanie, przejdę obok znudzonego Clyde'a i wrócę do domu. Sam.

Odwzajemniam smutny gest i z żalem patrzę na zamykające się drzwi. Mieliśmy tak mało czasu, a jeszcze musieliśmy marnować go na zaczepiającego mnie trepa, co nawet nie wie jak się nazywam. Teraz muszę czekać. Sama.

Do następnego spotkania Marcinie.


— Hej Marcin! —

— Cześć. — odpowiadam beznamiętnie papierowemu ludzikowi. O nie. Są z nim inni. Pewnie zaczną…

— Co tam u ciebie słychać? — pyta drugi.

— Ok. — może im się znudzi i sobie odpuszczą. Mam przynajmniej jedną inną osobę, z którą wolałbym teraz spędzać czas.

— Ponoć coś się między wami kroi… —

Szlag.

— Co. — to naprawdę miało być pytanie. Niestety, wobec papierowego ludka nie umiem wykazać jakiegokolwiek zaangażowania. Jeżeli jednak chodzi o Dentinę…

— No, między tobą i Miłą Panią Doktor. Chłopok, nie jesteśmy ślepi, każdy widzi jak latasz za nią z tymi maślanymi oczami. —

— A. Nom. —

— Odpuść sobie. Nie twoja liga. —
— Wiesz chociaż, przy czym robi? —
— Co w tobie widzi, ma do wyboru przecież tylu lepszych… —
— Taa, chciałbyś. —
— Ej, Marcin, gdzie się wybierasz? Nie możesz nam chociaż trochę powiedzieć o niej powiedzieć? —

— Ok. — jeżeli tylko usatysfakcjonuje to papierowych kolesi i pozwolą mi wreszcie stąd odejść. — Co. —

— No, cokolwiek. — szczerzą swoje krzywe zęby w ironicznych uśmiechach — Może o oczach? —

— Ma. —

Z ich reakcji wywnioskowałem, że nie do końca takiej odpowiedzi oczekiwali. Lub właśnie tej, zależy jak interpretować ten rubaszny rechot. Postanowiłem szybko coś dodać, aby ratować sytuację.

— Parę. —

Cóż. Najwyraźniej nie chcieli słuchać o tych ciemnych, błękitnych niczym niebo o zmierzchu oczach. Zazwyczaj smutnych, w których dopiero od niedawna pojawiło się nowe uczucie, nowy powód, by rozbłysnęły na powrót dawno zgaszonym przez zimnego potwora blaskiem. Nie umiem w jakiś wybitny sposób zbyt wiele o niej powiedzieć. Może mnie onieśmielała, może nigdy nie byłem zbyt dobrym mówcą, może nieszczególnie obchodziło mnie też, co tak zwani koledzy po fachu mają o niej do powiedzenia.

Ale jest piękna. Bardzo. O wiele bardziej, niż jestem w stanie wyrazić to swoimi skromnymi słowami. Zawsze tak uprzejma i radosna, nawet pomimo tej ciężkiej sytuacji życiowej. To niezwykłe. Lepiej nie zdołam tego ująć. Proszę, postarajcie się zrozumieć.

Wyszedłszy z pokoiku skierowałem się ku niej. Pewnie to wtedy zdałem sobie sprawę, że za nią tęsknię. Że faktycznie po raz pierwszy w życiu na kimkolwiek mi zależy.


Wczorajsze spotkanie było wspaniałe. Był czarujący, tak jak zwykle. A ja jedynie żałuję, że nie mogłam spróbować wszystkich pyszności, które były na stołówce.

Ale jestem w stanie to znieść, byle zrobić przyjemność Marcinowi. Lub przynajmniej spróbować by ją poczuł. Jestem też w stanie znieść zdziwione spojrzenia pracowników Fundacji. Zwłaszcza tej kobiety, która stojąc zdziwiona za plecami Marcina, gestami wraziła troskę o moje zdrowie psychiczne. Jestem pewna, że była zazdrosna. Ale jestem w stanie ją zrozumieć. W końcu to Marcin…

Jednak to tylko drobne niedogodności w porównaniu z Liściwskim. Wielkim profesorem. On po prostu jest zacofany, a umysł ma zamknięty bardziej niż najtwardsza i najstarsza konserwa, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się jeść. Uważa, że ktoś taki ja nie powinien nawiązywać relacji z kimś takim, jak zwykły pomywacz.

Nie daje mi spokoju od jakiegoś czasu. Właśnie… o wilku mowa, a wilk tuż tuż:

— Witaj. Powiedz mi co sądzisz o T-127? —

— Po pierwsze… — powiedziałam kryjąc złość, obnażając swoje perliste ząbki – …on ma imię. Maaar - ciiin. To, że nie ma tytułu naukowego, nie znaczy, że nie należy mu się szacunek. —

— Rozumiem, ale… On nie ma w zasadzie niczego. Z nikim nie nawiązuje kontaktów. Dokonuje paskudztw, o których inni brzydzą się nawet myśleć. W tym budynku nie ma nikogo i niczego bardziej apatycznego od niego. Wytłumacz mi więc, dlaczego traktujesz go tak wyjątkowo? —

— Właśnie dlatego jest taki niesamowity! — profesor z przestrachem spojrzał na mój wykrzywiony uśmiech. — Bez niego to miejsce utonęłoby w brudach, które produkuje na masową skalę! Robi to, czym białe kołnierzyki gardzą, choć to oni ponoszą za to odpowiedzialność!—

— Tylko spokojnie, proszę. — odparł Liściwski, robiąc krok w tył.

— Ależ oczywiście, drogi kolego Ludwiku — wycedziłam przez zęby — Dokładnie to robią wielcy badacze. Stoją spokojnie i patrzą. Nawet gdy coś próbuje zjeść ich żonę. —

— Klaudio, proszę — w jego oczach pojawiły się łzy. — Ja przepraszam, ja… —

Zrobił nagły krok naprzód. A potem kolejny.

Stałam jak wryta, czując, że wewnętrzna trucizna zaczyna palić coraz bardziej. Na niekorzyść Ludwika.

Nie wiem jak by się to skończyło gdyby szybko nie podbiegł doktor Bokar. Wrzeszcząc do profesora, by się opamiętał.

Stanął. O krok od katastrofy dla nas obojga. Przez chwilę wpatrywał się jeszcze tępo w moje ostre spojrzenie. W końcu się odezwał, ocierając łzy:

— Wybacz. Wiem, że nie powinienem, ale… piwne oczy. Tak, tęsknię… —

Nie jestem pewna czy mówił do mnie, czy do Bokara. Jednak odchodząc rzucił mi pełne rozpaczy spojrzenie.

Westchnęłam w duchu: „Straciłeś swą żonę na zawsze. Zapomnij w końcu, Ludwiku”.

Nie cierpię takich chwil. Zawsze odbierają mi apetyt. Już wiem, że o dzisiejszej kolacji z Marcinem mogę zapomnieć.

Ale może zgodzi się popatrzeć na gwiazdy. Wiem, że jego nie ruszają… ale mnie wręcz hipnotyzują. A tak rzadko mogę je oglądać… Są jak piękne rzędy lśniących perełek… miliardy błyszczących perełek na nieboskłonie…


Wreszcie nastała ta chwila. Mój kochany odgrywa pośpiesznie wyćwiczony teatrzyk i już jesteśmy na korytarzu. Zmierzając ku pięknu nocy.

Noc. To ta pora dnia, kiedy jest zimno i ciemno. Wszystko, co ma nogi, zdrowy rozsądek i nic do ukrycia udaje się na zasłużony spoczynek. Nie znam się zbytnio na nocy, jednak obserwując Dentinowe zachowanie zakładam, że kryje w sobie sporą dawkę romantyzmu. No. Otwieram drzwi. Ciemno? Jest. Zimno? Jest. Noc pełną gębą.

Nim na dobre zanurzymy się w odgłosach pobliskiego lasu, regulujemy jeszcze odpowiednio elektroniczne gadżety, którymi obdarowała nas Fundacja. Cóż za nużąca czynność. Chciałaby móc już zapomnieć o całym świecie. Dać ponieść się nocnemu, kojącemu koncertowi. Tak dawno nie miałam okazji tego doświadczać… Całe szczęście Marcin jest niezwykle biegły w elektronice. Ci utytułowani ciemniacy zdecydowanie nie potrafią dostrzec jego wspaniałego wnętrza.

To wbrew pozorom nic trudnego, ot chwila zabawy z kondensatorami żeby urządzenie dostało za dużo prądu. Odkręcić klapkę, poprzestawiać guziczki, ot cała magia. Zamknąłem cegiełkę i z zadowoleniem otrzepałem dłonie. No. Nie ma na co czekać, pozbawiona nadzoru kamer ściana czwarta czeka!

Jestem urzeczona miejscem do którego mnie przyprowadził. Od wieków nie doświadczałam takich widoków. Z pewnością długo zajęło mu znalezienie takiej Wspaniałości™. Trwamy w milczeniu, ale niczego przyjemniejszego nie potrafię sobie wyobrazić. Delikatnie przysuwam się do Marcina i wtulam w jego ramię. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mogłam zdobyć się na taką bliskość. Piękną i tajemniczą jak noc.

Towarzystwo nieskalanej elektronicznymi oczyma ściany w żaden sposób nie wpływa na tę jakże romantyczną chwilę. Z daleka dochodzi jakieś pohukiwanie, w powietrzu unosi się lekki zapach świeżo skoszonego trawnika. Wbrew pozorom lipcowa noc nie zmraża mojego serca, wręcz przeciwnie: roznieca w nim coraz to większy ogień. Spoglądamy na siebie, lekko się uśmiecham. Absolutnie nic nie jest w stanie zniszczyć tej chwili.

Ze wzruszeniem podnoszę wzrok na gwiazdy. Świecą się wesoło, niektóre puszczają oko, mrugając. Gdzieniegdzie ciemne plamy znaczą chmury przysłaniające piękno. Ignoruję je. Rozpływam się w tym wspaniałym uczuciu. Ja, Marcin, las… Leniwie mija nas ochroniarz także rozkoszujący się nocą. Jest tak zapatrzony, że pewnie nawet nas nie zauważy w ciemnym, romantycznym zakątku. Jakbyśmy byli w innym, wolnym od zmartwień wymiarze. Naszym własnym świeci… Biiiiiiiiiip. Tablet ochroniarza za nic ma nastrój czy muzykę nocy. Niczym rozpuszczony bachor, a strażnik niczym leniwa matka, w końcu go dobywa. Kilkukrotnie uderza, po czym powoli zerka w naszą stronę.

— Emm, Centrala? — zapytał w końcu czarną słuchawkę wyciągając coś z kabury na nodze. —Prawdopodobnie mamy tu pe-el jeden cztery cztery. —

— Pe-el jeden cztery cztery. Sekunda. – ze słuchawki dobiegł dźwięk stukania o — Zobaczmy… Ok… Aha… Że co, jak to wylazło?! Człowieku, nie gadaj tylko wal w to cały magazynek i lepiej nie spudłuj!! No chyba, że lubisz być rozrywany przez setkę zębów… albo i więcej bo to nie jest stała wartość!—

— Dlaczego? Zazwyczaj wystarczy kilka strzelić w to okrągłe, między ramionami… —

— Poważnie pytasz?! Czy czytałeś w ogóle zbiór informacji ogólnych?! —

— Centrala, zazwyczaj albo gonię za nieistniejącymi internetowymi stalkerami, albo uciekam przed włochatymi kulkami. — zdenerwował się nieco, upewnił się że magazynek wyświetla trzydziestkę. — Tego jest dwa? —

— Dwa?! — w słuchawce szumi głęboki wdech. — Posłuchaj… to jest jedno. Ma dużo zębów. Bardzo dużo zębów. Które bardzo chce w ciebie wbić. Bardzo. I nie daj się zwieść wyglądowi. Potrafi wstawić Ci do głowy obraz dowolnej osoby, którą kiedykolwiek widziało… Więc czy mógłbyś nie tracić czasu, tylko umieścić w tym wszystkie pociski jakie masz w magazynku? Taka ilość metalu w cielsku tego stwora destabilizuje siły w nim działające i po prostu się rozsypie… Więc jeśli przeżyłeś ten niepotrzebnie długi wykład… Mógłbyś to wreszcie załatwić?! —

— Ale które? —

— Jak to które? Jest je-dno. — sapnięcie w słuchawce. — Skąd oni biorą takich idiotów? —

— Skup się. — Ochroniarz potarłby zapewne skronie, gdyby nie trzymał w rękach ciężkiego karabinu automatycznego. Po zmarszczonym czole widać było jednak pracującą na pełnych obrotach synapsę. — Może zobacz kamery w przechowalni, czy coś… EJ! A WY GDZIE LEZIECIE?!

— Kamery tego nie zobaczą. Żadne urządzenie tego nie zobaczy. Ale to nie problem, bo choć maskuje się doskonale, głos podrabia i te pe to raczej nic żywego obok tego nie stanie. A przynajmniej nie w jednym kawałku… dłużej niż 5 sekund. Więc strzelaj… nie mam już nawet siły wrzeszczeć. — — Za ile będą MFO by sprzątnąć tę pokrakę? No i obiekt przy okazji. — dodaje przytłumionym głosem.

— No to rzepa. — westchnął tamten. — Może tak: Mam tu Miłą Panią Doktor i jakiegoś kolesia od sprzątania. I sygnał z nadajnika, dość niestabilny. —

— Em… To komplikuję sprawę… Znasz może któreś z nich osobiście? Albo chociaż ich imiona? —

— Nie. —

— No rzesz… Jedyny sposób by zobaczyć prawdziwą formę to te soczewki od niemieckich pająków. Większość ludzi po tym widoku lądowała u czubków… Dlatego to Clyde miał stać i patrzeć, kto lub co wyłazi z przechowalni. Gdzie on jest… — głos znów robi się przytłumiony — Gdzie on polazł? Do piwnicy?! W środku nocy?! Ja po prostu zatłukę tego człowieka… eeee, nie mówcie mu tego, ok? — dźwięk znów staje się wyraźny. — Dobra, słuchaj uważnie. Musisz strzelać. —

— W kogo? Przecież Procedury zabraniają krzywdzenia personelu naukowego. —

— W kogo chcesz. Sam wybierz… lub czekaj na MFO, będą za parę minut… ale nie wiem czy obiekt będzie aż tak cierpliwy. Tyko wybierz mądrze. Jeśli nie umieścisz w tym pełnych 30 nabojów, przeżyje, a z ciebie zostanie sama ręka z bronią. Plus reprymenda do akt za ucieczkę obiektu. —

Niezręcznie. Strażnik celuje to we mnie, to w Dentinę. Nie mamy zbyt wiele czasu, na co dzień białe światła Ośrodka błyskają czerwienią, z oddali dobiega stłumiona syrena. Musi wystrzelić pełny magazynek, może dam radę zatrzymać choć trzy kule…

Romantyczny nastrój już dawno odpłynął, a do mego wnętrza powróciła znajoma, paląca trucizna. Intencje tej kłótliwej parki są jaśniejsze niż wschód słońca na spokojnym morzu. Ale się nie boję. Nie pozwolę im skrzywdzić Marcina. Choćbym miała zatrzymać swoim ciałem wszystkie pociski. Lub ile się uda.

— Yyy… no dobra. — pracownik personelu ochronnego uznał, że każda metoda jest dobra na ugranie cennych sekund. — W sumie nie powinno mi to robić różnicy, ale procedury nakazują zapytać… Które z was to SCP-PL-144? —

To ta chwila. Decydująca o wszystkim. Czas to zrobić. Wybacz, Marcinie. Czas powiedzieć brzemienne w skutkach słowa:
— Ja. —
— Ja. —

— Czyli? —

— To znaczy, że idziemy na kolację… No we mnie strzelaj! — powiedziałam, zbliżając się odrobinę.
— Czyli już mieliśmy iść. Zwłaszcza ja. Strzelaj tutaj. —

— Zdecydujcie się w końcu! — karabin kliknął — Macie 10 sekund! —

— Starczy. — powiedziałam, po czym rzuciłam się na ochroniarza. Nie dam mu zranić Marcina!
— Przecież nie mogę pozwolić mu na skrzywdzenie Dentiny! — pomyślałem skacząc na strażnika.

— No strzelaj tępaku! — wydarł się głos ze słuchawki przerażony odgłosami.

Więc tępak strzelił.


Wpatrywałem się w niego z odrazą. Tak mało brakowało… krok od katastrofy… i on go właśnie zrobił. Spojrzałem mu prosto w oczy – zero emocji. Jak przystało na modelowego sprzątacza.
Dobra, czas przejść do rzeczy:
— Jest pan z siebie dumny, Marcinie Grobaku? —

— Nom. —

— Ochroniarz bez ręki… a raczej ręka bez ochroniarza. Zbiegły potwór… Wielki, groźny, wściekły, głodny i… ranny. Wszystko przez twój jeden ruch ręką. No, parę… i zbyt dobre rękawice. Przez ciebie muszę teraz szukać nowego dostawcy z gorszym działem kontroli. Więc powtórzę się - czy jesteś z siebie dumny? —

— Nom. Ale nazywanie jej potworem to chyba drobna przesada. Nie uważasz… —

— Jej? — uśmiechnąłem się pod nosem. — Czyli ma płeć. Tyle kończyn straciliśmy, a do tego nie udało się nam dojść. A, więc tak ona zjada ludzi, i to średnio trzy razy dziennie. Dlatego łatwo ją złapaliśmy pomimo jej zdolności do manipulacji umysłem i niewidoczności dla sprzętu. Ale ty… ty sprawiłeś, że nauczyła się nad sobą panować. Przez co jest teraz wielokroć groźniejsza. Także powiedz — zgodnie z filmową zasadą nachylam się nad przesłuchiwanym — jak tego dokonałeś? Czym tak na nią wpłynąłeś? —

— Niczym. — wzrusza ramionami — Sama do tego doszła. —

— Doprawdy? — w duchu dziękuję mu, że nie powiedział banalnego "to miłość". — Cóż, nie da się ukryć, że cię lubi. Czemu? To nie istotne. Może dobrze pachniesz, może jesteś rzadkim przysmakiem. Mam to gdzieś. Ale jej przywiązanie czyni cię cennym. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego, prawda? —

— No nie. —

— Świetnie. — nareszcie czas kończyć monolog filmowego złoczyńcy; dlatego lepiej nie przegrywać zakładów. — Oficjalnie dalej pracujesz dla nas. Dostajesz piękną kamerkę i funkcjonariusza ochrony w pakiecie. Jedno podejrzane zachowanie, urwanie sygnału na 5 sekund i dołączasz do odpadków, które sprzątasz. Bądź grzeczny, a po odzyskaniu obiektu pozwolimy wam się spotkać, by zbadać co i jak. Wszystko jasne? —

— Nom. — obojętna twarz nie zdradza żadnych emocji. Może coś ukrywać, ale… do końca zmiany pięć minut. To już właściwie nie mój problem.

— Świetnie. — macham ręką na stojącą przy drzwiach funkcjonariuszkę ochrony. — Proszę odeskortować naszego gościa do mieszkania. Tylko… proszę być ostrożnym. Wydaje się być najrozsądniejszy ze wszystkich, którzy tu trafili… ale cicha woda brzegi rwie. —

Patrzę jak drzwi zamykają się za nimi. Dobra, ostatnia sprawa na dziś - próba ujawnienia Fundacji — Pani Levison. —

Kobieta. Coś nowego… Dobra, może pójdzie szybko.

A potem nareszcie koniec.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported