Rutyna
Rutyna
Byㅤ Doktor CruzDoktor Cruz
Published on 11 Jan 2025 20:08

Uwaga!

To opowiadanie jest częścią serii Wieczne Śledztwo. Wysoko zalecane jest zapoznanie się z poprzednimi pracami, gdyż wątki z nich często bywają konieczne do zrozumienie chociażby tej. Jeżeli chcesz się z nimi zapoznać, możesz udać się tutaj, aby sprawdzić spis wszystkich prac albo tutaj, by zacząć czytanie od początku.

ocena: +5+x

Chmiel powoli otworzył oczy, po czym podniósł się do pozycji siedzącej. Powolne przetarcie zaspanych powiek, umiarkowanie szybkie rozprostowanie pleców i energiczny wyskok spod kołdry. Jakub wyłączył piszczący guzik sprawnym kliknięciem. Oto nastał początek kolejnego dnia.

Najpierw szybkie rozciąganie. Kręcenie głową, wymachy ramionami, obroty tułowia, kilka szybkich krążeń bioder, energiczne zginanie kolan, a potem szybkie rozgrzewanie kostek i nadgarstków. Bez tego, od długiego czasu, inspektorowi strasznie ciężko było się rozruszać przez resztę dnia.

Następne jest obowiązkowe śniadanie. Siedząc we wczoraj upranym, nieco poszarzałym podkoszulku i niebieskich bokserkach przy starym stole, Jakub przeżuwał powoli świeżo sporządzoną jajecznicę. Rolę zagryzki pełniła niedawno kupiona bułka, a do wypicia herbata. Jadł z myślą, że zapasy się kończą. Trzeba będzie jutro iść na zakupy. Lepiej byłoby to sobie zapisać.

Teraz tylko szybkie mycie zębów i przygotowanie się do treningu. Na pierwszym miejscu opaska na oko, zasłaniająca zabliźnioną dziurę w czaszce. Pamiątka po wymianie jednego oka na jedną, odnowioną duszę. Potem nieśmiertelnik. Za każdym razem, gdy Jakub brał go do ręki, przypominał sobie o czymś ważnym — może i nie potrzebuje już amuletu, by być nieśmiertelnym, ale utracił dużą część szybkości swojej regeneracji. Nie mógł już pozwalać sobie na tak duże ryzyko, jak kiedyś… Chyba że ryzyko nie dostanie szansy na ziszczenie się.

Ten talizman był także nowym tłumaczem. Nieco ciężko było się komunikować bez niego… A w zestawie był też komunikator. Na myśl, jak dużo czasu musieli przesiedzieć z Rachmistrzami w biurze, aby dopiąć wszystko z konstrukcją, Chmiel uśmiechnął się pod nosem. Pomyśleć, że nawet po tylu latach…

Przed treningiem trzeba było jeszcze sprawdzić generator. Stara machina, otrzymana dawno temu od Fundacji, pozwalała na stabilizację całego tego kieszonkowego wymiaru, ale też — co ważniejsze — spowolnienie czasu bez użycia nowej formy Widma. Gdyby nie ten stary szmelc, Jakub musiałby samodzielnie cały czas utrzymywać moc aktywną, co jest nie tylko niemożliwe z powodu braku wytrenowania, ale także kosztów energii do włożenia. Dzisiaj jednak wyglądało na to, że wszystko działa w porządku… Jedynie bak był do uzupełnienia. Ta ogromna puszka kabli i magicznych run była strasznie energożerna.

Kiedy jednak to było gotowe, można było ruszać dalej. W starym, nieco brudnym, ale wygodnym i ciepłym dresie, Chmiel przeszedł do dalszej, bardziej otwartej części wymiaru. Całe szczęście generator nie miał ograniczenia zasięgu wewnątrz wymiaru, efektywnie spowalniając czas w całej jego objętości. To dzięki temu cała setka lat spędzona tutaj równała się z rokiem spędzonym na zewnątrz. Słońce dopiero wstawało powoli zza horyzontu, zwiastując rozpoczęcie nowego dnia razem z trawą wilgotną od porannej rosy i słabym, ciepłym wiatrem.

Inspektor wziął powolny, głęboki wdech. Czuł, jak cała rzeczywistość łączy się z każdą komórką jego ciała. To jak bycie jednością z niemalże wszystkim, co istnieje. Wszystkie dziesięć żywiołów, wszystko, co żyje, a on jest częścią tego wszystkiego. Jakby… Prawie jakby odnalazł swoje miejsce w całym tym dziwacznym świecie.

Ale tylko prawie. Gdy tylko naprawią połączenia uszkodzone po poprzednim incydencie, Jakub natychmiast zamierza wrócić do swojego prawdziwego domu. Chociaż fakt, że po roku dalej prace trwają… Cóż. Tworzenie mostów między alternatywnymi wszechświatami trwa o wiele dłużej. Mówi się trudno i zajmuje tym, co aktualne.

Aktualnym jednak zajęciem był pierwszy etap treningu, nie licząc rozgrzewki — bieg. Długi, powolny trucht bez konkretnego celu do zmierzania. Celem mianowicie było budowanie wytrzymałości. Używanie nowych, chociaż teraz już nie aż tak nowych, mocy Widma było niesamowicie męczące. W pierwszych dniach nawet kilkanaście sekund użytkowania powodowało, że z ciała Jakuba ulatywała praktycznie cała energia i padał zmęczony na kolana, a tak być nie mogło.

Powiew we włosach, tupot gumowych podeszew o miękką powierzchnię, lekko ciepłe powietrze w płucach i brak myśli w głowie. Lubił takie momenty. Nie jest to jak w walkach, kiedy pod kościaną osłoną w mózgu kłębiły się setki myśli na raz, na temat tego, co się stało, co się dzieje teraz, co się może wydawać następne i jak na to wszystko zareagować. Teraz mógł oddać się powolnemu, monotonnemu biegowi, bez żadnych zmartwień ani przemyśleń. Można odłączyć myślenie, nieco się zrelaksować, jednocześnie wydzierając z siebie każdą możliwą cząstkę siły.

Ostatecznie Chmieliński zatrzymał się po dwóch godzinach z hakiem, jak wskazywał podręczny minutnik. Osiadł na kępie trawy i otarł pot z czoła. Szybkie kilka łyków wody, tak przyjemnie lodowatej i można było ruszać dalej. Podniósł się powoli, otrzepał z ziemi i wyjął z kieszeni mały, kanciasty przedmiot. Po chwili namysłu uznał jednak, że dzisiaj dzień na coś innego.

Jakub owinął dłonie za pomocą specjalnych bandaży. Na początku nie przepadał za bardzo za walką bez broni, uważał ją za o wiele bardziej chaotyczną i mniej kontrolowaną. Czując ciężar, chociażby kija bojowego albo miecza w rękach, o wiele łatwiej było wyważyć jego ciężar i potem kierować swoimi ruchami. Ale jak trochę poćwiczył, przyzwyczaił się do tego… Zdał sobie sprawę z tego, że jego ciało faktycznie również może być całkiem dobrą bronią. O wiele bezpieczniejszą niż szabla i o wiele mniej wymagającą niż Widmo… ale same pięści i kopnięcia by nie wystarczyły.

Unikając odlatujących nagle ramion manekina, jednocześnie wymierzając mu kolejne ciosy, Chmiela naszła myśl. Tęsknota za dawną walką szablą. Wtedy wydawało mu się to o wiele szybsze, bardziej zręczne… Znajome. Miał jednak świadomość, z którą godził się każdego dnia — to zostało jedynie na sytuacje ostateczne. Pięści o wiele lepiej nadawały się do obezwładniania przeciwników bez narażania ich bezpośrednio na wykrwawienie — czasem tylko zostawało trochę złamanych kości. Jeżeli jednak to już była kwestia co najmniej życia i śmierci, to ostrze wracało do użytku. No i też dobrze wesprzeć się… nowymi mocami.

Gdy Chmiel uznał, że już wystarczy, kukła wróciła natychmiast na swoje miejsce portalem powrotnym. Ochraniacze z kolei wróciły do kieszeni, a Chmiel wyjął zamiast tego gazetkę z krzyżówkami. Nadeszła trzecia i ostatnia faza treningu, czyli skupienie. Poprzez przyglądanie się każdej literce, próbując narysować ją w odpowiedni sposób, jednocześnie próbował delikatnie kontrolować to, co dzieje się wokół niego. Światło było za jasne, więc trochę rozchylił je na boki. Ziemia zaczęła robić się niewygodnie grudkowata i zapadała się, więc nieco bardziej zbił ją w strukturę poduszki. Wiatr zaczął się zrywać i porywać kartki, także został szybko uspokojony. Z kolei, gdy woda w butelce zaczynała się kończyć, nowa porcja sama do niej wleciała, już odfiltrowana. Gdy ostatnie hasło zostało wypełnione, Jakub wstał, schował swoje rzeczy i odszedł. Sesja treningu na dzisiaj zakończona.


Jakub otworzył powoli drzwi i wszedł do domu. Kiedy szedł przez długi korytarz, na razie nic nie było słychać. Widocznie jego lokator jeszcze nie pojawił się w pracy. Dziwne, bo według zegarka i typowej rutyny powinien się tu już krzątać od kilkunastu minut… Ale może gdzieś wyszedł albo coś podobnego. To też się zdarza.

Ważniejszym było dziwne zachowanie krótkofalówki, a przynajmniej czegoś o podobnym kształcie. Małe, lekkie, metalowe urządzenie trzęsło się, bzyczało głośno, piszczało, buczało, grzmiało, oraz wydawało z siebie o wiele więcej innych, dziwacznych odgłosów. Wcześniej nigdy się coś takiego nie wydarzyło, co jedynie potęgowało niepokój.

Jakub spróbował rozłożyć urządzenie. Śrubka po śrubkę, zatrzask po zatrzasku i kabelek po kabelku, jednocześnie ćwicząc precyzję, rozbierał obudowę, a potem bebechy komunikatora za pomocą mocy Widma Metalu. Nie było zbyt proste, wszak elementy te były bardzo małe, łatwiejsze jednak niż grzebanie za pomocą klasycznych instrumentów i tych mało delikatnych paluchów. Grubych, miejscami poobijanych, miejscami zadrapanych. Były to paluchy kogoś, kto bardzo często narażał się na różnorakie urazy.

A poza tym… bez regularnych ćwiczeń, Chmielowi ciężko byłoby utrzymać tę formę. Nie tyle jednak fizyczną, co tę… Ciężko to opisać jednym słowem. Chyba po prostu nie chodzi tyle o formę jego, co o formę Widma. Szybkość każdej operacji, siła każdego uderzenia, wytrwałość i precyzja, jakiej potrzebował każdy ruch. Bez stałego użytku, te moce już dawno temu stałyby się zbyt słabe, by być użyteczne. Ile to już było historii, kiedy nawet najwspanialsi bohaterowie upadali, bo ktoś wykorzystał ich słaby punkt? Może i nie da się ich usunąć, ale próbować można.

Tak samo próbować można było z rozbrajaniem nieznośnie głośnej puszki, do skutku… Który w końcu nadszedł. Każda jedna część leżała oddzielona od reszty na stole. Posortowane tak, by dało się to bez problemu złożyć, a jednocześnie nic nie mogło na siebie oddziaływać.

A jednak sygnał dalej wypełniał całe pomieszczenie. Coś w środku tego całego mechanizmu dalej emitowało ten nieprzerwany szum, z którego nic nie dawało się wyciągnąć. Nawet zatykanie uszu nie pomagało. A gdyby… W końcu fale radiowe to ten sam typ promieniowania, co światło widzialne. Gdy tylko spróbować pomieszać coś w sygnale za pomocą Widma Słońca… Sukces!

— To… — odzywał się niewyraźny, znajomy głos. — Już ten… Czas. Pamięt— Pamiętasz? Minął rok. Został tylko p— plus tydzień. Oczekuję na cie—bie. Nie zawiedziesz, racja?

A więc to już faktycznie ten czas. Dzisiaj rano Chmiel myślał, że źle przeliczył kilka dni w kalendarzu… Ale to nieprawda. Czuł, że jest za krótki o jeszcze kilka dni. Zabrakło tylko trochę czasu na ćwiczenie władzy nad czasem… Ale może nie? Może faktycznie nadeszła pora, aby sprawdzić, czy jest odpowiednio wprawiony w moc Widma Czasu? Cóż, spróbowanie zaszkodziło wielu ludziom, ale oby teraz było inaczej.

Po chwili namysłu decyzja zapadła. Jakub przebrał się szybko w swój nieco bardziej typowy strój, po złożył wszystkie małe elemenciki z powrotem do kupy i, wkładając jednocześnie płaszcz, otworzył portal do wymiaru, gdzie cały ten burdel z Ryu się zaczął. Potem tylko szybkie pukanie do drzwi…

— Wchodzić! — rozległ się stłumiony głos po drugiej stronie.

Gdy Chmieliński wszedł do małego biura, mina starca za biurkiem nieco wyłagodniała.

— Oh, miło cię widzieć, inspektorze — powiedział generał Grzegorz Płaszczyk, szef tutejszego Wydziału Ochrony. — Jakieś wieści zza horyzontu?

— Wiadomości przyszły. Z drugiej strony życia. Ryu mnie wzywa?

— Masz na myśli, że… — Szef ochroniarzy zdjął okulary, po czym wyczłapał się zza biurka. Może i ciało już nie te, ale umysł równie ostry, jak kiedyś. — To już ten moment, kiedy ma cię sprawdzić. Czy jesteś gotowy?

— No, z grubsza tak. Aczkolwiek… Nadal został nam jeden test. Jeszcze musimy sprawdzić, czy jestem odpowiednio gotowy z Mistrzem Czasu.

— I znowu przychodzisz do mnie tylko, kiedy jest robota do wykonania? — uśmiechnął się starzec.

— Cóż, może gdybyś miał lepsze ciastka niż ostatnio, to bym tu częściej wpadał — odpowiedział żartem Jakub. Towarzystwo starego żołnierza od razu wprowadzało go w lepszy nastrój.

— No cóż, zawsze możesz przynieść swoje. Ale jeżeli chodzi o poważne sprawy… — Generał podszedł do jednego z regałów, po czym spomiędzy segregatorów wydobył małą kopertę i podał ją swojemu podopiecznemu. — Dostarcz to do chłopaków koło bramy. Będą wiedzieć, co dalej.

Chmiel obejrzał świstek w rękach, po czym złapał go mocno i zasalutował.

— Tak jest!

— No dobra, to się widzimy po wszystkim.

Jakub wybiegł bez słowa.


Po przejściu całej trasy znaleźli się w ciemnej plątaninie podziemnych korytarzy. Jaskinia była ogromna, powierzchnia bardzo twarda, nierówna i wykonana z ciemnej skały. Praktycznie nigdzie nie było żadnych źródeł światła. Jedynie kolejne wejścia do innych części labiryntu. Wyglądało to, jak jedna, wielka pułapka bez drogi ucieczki. Wszystko to dopełniały ciche odgłosy spadających ze stalaktytów kropel wody, odbijających się echem, gdzie tylko mogły — ogromna, pusta przestrzeń wydawała się jeszcze większa i jeszcze bardziej opustoszała.

— Więc… Jaki jest plan? — spytał niepewnie Chmieliński, oglądając się na żołnierza za nim. — Co właściwie mam zrobić?

— Ogólnie rzecz biorąc, gdzieś tutaj grasuje specjalnie zbudowany na takie okazje robot — zaczął podchorąży. — To jedna z nieujawnionych i niewprowadzonych jeszcze do szerszego użytku jednostek obronnych. W walce jest całkiem sprawny, ale co ważniejsze, ma zaimplementowane mechanizmy do manipulacji czasem. Pewnie siedzi gdzieś tutaj.

— I co mam z nim zrobić?

— W środku jego mechanicznych flaków ukryliśmy nadajnik. Przypomina perłę, tylko jest większy i cięższy. Twoim zadaniem jest go odzyskać to urządzenie i zanieść do generała. Oczywiście musisz to zrobić, używając jedynie swoich własnych mocy do manipulacji czasem i ewentualnie broni, jakie tu przyniosłeś.

— No cóż, skoro tak, no to ta—

Chmieliński zamilkł, gdy jego uszu dobiegł odgłos odbezpieczania broni. Gdy obrócił się za siebie, ujrzał wycelowany w niego pistolet. Gdy tylko palec nacisnął lekko spust, czas wokół się zatrzymał. To było niemalże instynktowne. Jakub odsunął się na dwa kroki w prawo i pozwolił, aby bieg wydarzeń ruszył. Strzał padł, kula jednak poszybowała jednak gdzieś w mrok, rykoszetując między kolejnymi przeszkodami. Huk rozchodził się długimi falami po całym kompleksie jaskiń.

— No, to robot jest aktywowany. Pamiętaj, żeby na siebie uważać, i… Widzimy się.

— Ta… cześć — odrzekł zmieszany lekko Chmiel, patrząc, jak jego chwilowy opiekun odchodzi w stronę windy prowadzącej na górę.

Widocznie zostało iść naprzód, na ślepo. Nawet nie to, że nic nie widział, tylko bardziej… skomplikowany układ nie pozwalał jasno nawigować. Czasami zdarzały się bardziej otwarte przestrzenie, tworzone przez większe jaskinie, a czasami było tylko przeciskać się przez mniejsze korytarze. Zaczynało się tu robić coraz cieplej, aż w pewnym momencie…

— UZASADNIJ SWOJĄ OBECNOŚĆ TUTAJ — rozległ się mechaniczny głos, obijając się ze wszystkich stron.

Jakub rozejrzał się wokół siebie, próbując zlokalizować źródło głosu. Widocznie jednak to rzekomy, nieznajomy osobnik szybciej znalazł jego, gdyż leciał teraz w stronę inspektora z dużą prędkością i wystawioną nogą. Odskoczenie na ziemię ledwo dało radę jako unik — napastnik uderzył z impetem w ścianę, rozrzucając wokół chmurę pyłu.

Chmiel podniósł się z ziemi, patrząc na swojego oponenta. Wysoki, chudy, humanoidalny robot, zbudowany z wyglądającej na solidną stali. Przeszywał ciemność swoimi świecącymi na czerwono oczyma, rozświetlając teren przed sobą.

— UZASADNIJ SWOJĄ OBECNOŚĆ TUTAJ — powtórzyła machina.

— Oh, wiesz. To tylko rutynowe testy. Mam chyba ci wyrwać bebechy albo coś podobnego, dzień jak co dzień, co nie? — odparł Jakub, strzelając palcami. — Jeżeli pozwolisz, załatwimy to szybko.

Odpowiedzią była cisza przerywana okazjonalnymi, krótkimi piskami i urywanym szumem. Po chwili jednak wydał z siebie bardziej ludzki odgłos.

— GŁOS NIEROZPOZNANY. INICJUJĘ PROTOKÓŁ OBRONNY. ZACZNIJ UCIEKAĆ LUB PRZYGOTUJ SIĘ NA EKSTERMINACJĘ.

— Czyli nie zrobimy tego szybko, jak zwykle — westchnął Chmiel, poprawiając bandaże na dłoniach. — Cóż, zostaje mieć nadzieję, że nie zmarnujemy tu zbyt dużo czasu.

Agent miał rozwijać miecz w dłoni, kiedy nagle zauważył, że wszystko wokół zamiera, łącznie z nim. Jakby nagle utracił możliwość poruszania się. Stał się jedynie posągiem, wystawionym na ataki. Jego oczy się zatrzymały, ale czuł, że jeszcze nie stracił kompletnie kontroli. Jego mózg dalej mógł pracować. Teraz skupiał się na analizie sytuacji — robotyczny zabójca właśnie zbliżał się do niego z wystawioną prędkością. Jakub próbował desperacko ruszyć choćby małym palcem u stopy i już czuł, że zaczyna odzyskiwać możliwość ruchu, kiedy nagle poczuł metalową pięść uderzającą go w brzuch. Czas ruszył na nowo, ofiara uderzenia odleciała do tyłu i uderzyła plecami o ścianę, a wykonawca ataku stał i przygotowywał kolejny ruch.

Oddech Chmielińskiego był kompletnie rozregulowany. Po jego ciele rozlewała się fala intensywnego bólu, serce biło jak oszalałe, a myśli nie mogły się nijak skupić. Robot już przygotowywał kolejny atak, cała ta kupa żelastwa pędziła wprost na niego. Jakub postanowił kupić sobie kilka cennych chwil i kiedy ten mechaniczny zabójca był odpowiednio blisko, rozwinął nagle swoją broń do pełnej okazałości, nadziewając się na kryształowe ostrze. Zatrzymał na moment bieg historii, po czym z dużym wysiłkiem rzucił swoim oponentem o ścianę i odbiegł, póki mógł. Podpierając się ręką o ścianę, agent utrzymywał mechanizmy nieruchomo tak długo, jak mógł. Odzyskiwał siły, regulował swoje tętno, oczyszczał swój umysł.

Ta chwila przerwy nie trwała jednak za długo. Już po chwili, czy też jakkolwiek mierzy się czas trwania zatrzymania czasu, maszyna podniosła się z ziemi.

— WYKRYTO ODPOWIEDŹ SIŁOWĄ. WSZYSTKIE DOSTĘPNE ŚRODKI DOZWOLONE.

— Widocznie zrobili cię z grubszej blachy, niż sądziłem — odpowiedział zadziornie Chmiel. Zanim jednak jego oponent zdążył się zorientować, mężczyzna stał tuż za nim i brał zamach szablą. — Zobaczmy, czy dobra z ciebie piniata.

W robotyczną łepetynę padło pierwsze uderzenie płazem. Gdy sztuczny humanoid zrobił kilka kroków naprzód, stabilizując swoją pozycję, tuż przed nim znowu pojawił się inspektor i wymierzył mu kolejny cios, tym razem w prawe ramię. Sytuacja powtórzyła się jeszcze raz, z kijem uderzającym ponownie w głowę robota. Za czwartym jednak Jakub nie dał już rady, gdyż nagła fala zmęczenia. Nogi ugięły się pod nim, a zamach zmienił się w podparcie kijem. Widocznie to kontrola nad czasem była najbardziej problematyczna do używania ze względu na ilość potrzebnej energii.

Oponent zamierzał to szybko wykorzystać. Już wykonywał zamach nogą, kiedy nagle Chmiel szybkim kopnięciem w miejsce kostki wytrącił go z równowagi, powalając na ziemię. Potem wyjął z kieszeni płaszcza własny, podręczny rewolwer i załadował magazynek. Seria strzałów z tej pozycji była bezpieczniejsza niż przebicie ich ostrzem.

— Jakieś pożegnanie, metalowy kolego? — powiedział po unieruchomieniu stawów w nogach i rękach endoszkieletu. Robot nie mógł już uciekać ani kontratakować.

— STAN MISJI: NIEUDANY. INICJUJĘ PROTOKÓŁ AUTODESTRUKCJI.

Zanim to się stało, Chmieliński jeszcze po raz ostatni, przynajmniej na obecny moment, zatrzymał bieg czasu. Schował rewolwer do płaszcza i, ponownie raz wbijając kij w luźne miejsca, otworzył klatkę piersiową robota, po czym wyrwał z niego nadajnik. A raczej chciał go wyrwać, gdy nagle coś błysnęło przed jego oczami.

Nie zdążył. Rozległa się seria eksplozji, rozrzucająca na wokoło chmury dymu, burzę metalowych fragmentów, innych komponentów oraz ogromna fala uderzeniowa, trzęsąca ścianami czeluści tego miejsca. Gdyby nie wbity drążek, dałoby radę odrzucić również i Chmiela. Mocny chwyt pozwolił też na coś jeszcze. Odwrócenie biegu czasu.

Wszystko zaczęło powoli wracać na swoje miejsce przed nagłą autodestrukcją, wpasowując się w swoje poprzednie miejsca z dokładnością nawet do atomów. Wszystko zespoliło się na nowo, łącznie z konieczną do pozyskania kulą. Gdy Jakub złapał odbudowaną perłę w swoje ręce i skierował się w stronę windy, wyścig z czasem zaczął na nowo.

— TRZY.

Zostały mu tylko trzy sekundy, a kolana się pod nim uginały.

— DWA.

Mógł wytrzymać jeszcze dwie, kiedy poczuł, jak jego płuca zaczynają boleć.

— JEDEN.

Zaczynał tracić kontrolę, a jego wzrok się rozmazywał.

— ZERO.

W ostatnim momencie Jakubowi udało się schować w ciasnym korytarzu, osłaniając się przed metalowymi odłamkami i dymem. Potężny odgłos rozległ się, powodując trzęsienie ścian i opadnięcie kurzu. Perła jednak dalej leżała bezpiecznie w jego dłoniach.

Po upewnieniu się, że jest bezpiecznie, Chmieliński wstał, otrzepał i poszedł spokojnym krokiem do windy. Potem tylko szybka przejażdżka, krótki spacer i znalazł się znowu przed biurem dowódcy ochrony. Kilka szybkich puknięć, skrzypnięcie drzwi.

— Wróciłeś szybciej, niż się spodziewałem — zauważył Płaszczyk. — Czyżbyś jednak się poddał przez naszego mechanicznego morder—

Inspektor bez słowa położył kulisty obiekt na biurku, po czym skierował się w stronę drzwi.

— Możesz dzwonić do tego naszego eksperta od magii, że może szykować dla mnie rytuał przejścia na drugą stronę życia. Ruszam, jak tylko do niej dotrę.


Rzeczony ekspert, doktor inżynier Eugeniusz Marzecki, obecnie krzyczał na swoich asystentów, rysujących kredą po podłodze. Wszyscy mu zawsze mówili, że był strasznie drobnostkowy i nerwowy, ale trudno. Glify do aktywacji portalu muszą być precyzyjne, jeżeli nie chce się przywołać jakiegoś starego bóstwa rodem z Lovecrafta albo wpaść do nieskończonej pustki i dać się rozczłonkować w bezkresnej pustce nieistnienia.

Chmiel tylko obserwował to wszystko z zatyczkami w uszach oraz ukradkiem sprawdzał zawartość swojej kieszeni. Nawet jakby był w czwartej części trasy, to potrafił poklepywać wszystkie kieszenie, aby upewnić się, że wszystko jest na swoim miejscu. Od zawsze tak było i trudno było to wyprzeć.

— Dobra, jeszcze tylko dorzucić pyłu z żywicy ze starej sosny i można ruszać — powiedział do swoich podwładnych niski starzec, zaciągając się papierosem. Potem zwrócił się do Jakuba: — Długo ci to zejdzie?

— Cóż… bo ja wiem? — Podrapał się po potylicy. — Wszystko zależy od tego, jak sprawy po drugiej stronie się potoczą.

— No dobra. To najwyżej weź do mnie zadzwoń, kiedy wszystko będzie skończone, a ja wyślę chłopaków do otworzenia porta—

Przerwało mu nagłe brzdęknięcie, a potem cichy szum wydobywający się z wyrwy w podłodze. Portal na drugą stronę otworzył się z sukcesem, jednak wyglądało na to, że był dosyć niestabilny.

— Radziłbym iść, póki można — szepnął Marzecki. — Nie wiem, ile to się tak utrzyma.

Chmieliński jedynie skinął bez słowa, po czym przeszedł przez dziurę. Najpierw było… nic. Ciemno, cicho, tylko uczucie spadania. Potem pojawiło się jakieś inne, dziwne uczucie. Déjà vu? Możliwe, też, ale… Coś bardziej fizycznego. Jakby znajomy zapach…? Nie, to nie to. Jakaś tekstura na skórze? To też odpada. A może bardziej—

Gdyby nie nagła interwencja Widma Księżyca, Jakub już by z impetem uderzył o ziemię i skończył jako krwawa plama. Na szczęście jednak w porę udało mu się odwrócić działanie przyciągania, po czym je osłabić. Gdy stanął twardo na powierzchni obydwoma stopami, inspektor od razu rozpoznał to miejsce. To tutaj bił się z Kostuchą. Nawet bieg rzeki się zgadzał… Tylko było dużo puściej. Brakowało czyjejś obecności.

— Halo? — krzyknął Jakub. — Jest tu kto?!

— Nie trzeba tak krzyczeć, miałem tylko przerw… Nie spodziewałem się tu ciebie znowu zobaczyć — odezwał się znajomy głos. — Myślałem, że ten rok temu rozmówiliśmy się na dobre.

Gdy Chmieliński spojrzał za siebie, znowu ujrzał Kosiarza — niemal nie się nie zmienił. Przynajmniej z wyglądu. Dalej wysoki, zmurszały szkielet ubrany w niebieski płaszcz przeciwdeszczowy. Tylko tym razem nie miał przy sobie kosy. Oby.

— Sądziłem, że już tu nie wrócisz… Ale widocznie cię przeceniłem — zaczął kościotrup. — Mam tylko nadzieję, że tym razem uda się zrobić to wszystko… W prostszy sposób. Niech no tylko—

— Nie umarłem, jeszcze. Nie martw się — wszedł mu w zdanie Jakub. — To miłe, że tak się o mnie troszczysz, ale jestem tutaj w innej sprawie. Jest pewna sprawa, można rzecz, niecierpiąca zwłoki i nie skończę jej, stojąc tu i ględząc.

— Za to nachodzenie zmarłych w ich życiu pośmiertnym i wdzieranie się tam, gdzie nie masz prawa być?

— No… w sumie to tak. Chociaż przyznam, jestem bardziej z czegoś pomiędzy zaproszeniem a poleceniem. Wiesz, mistrz i uczeń, sprawdzenie, czy jestem godzien, bla bla bla. Wszyscy już to przerabialiśmy.

Ze szczęk szkieleta rozległ się dźwięk brzmiący jak bolesne westchnięcie.

— Jesteś naprawdę niemożliwy. Czemu w ogóle miałbym się zgodzić na to, by ci jakkolwiek pomóc?

Jakub jedynie wyjął z jednej z kieszeni sakiewkę z monetami. Rozsupłał ją i wysypał kilka na kilka pieniążków.

— Ile tam się płaciło za przewóz po śmierci? Dwa denary? Jeżeli mnie przeprawisz na drugi brzeg, mogę ci dać cztery.

— Nawet bogowie— A zresztą, co mi szkodzi. Dołóż jeszcze jednego i wsiadaj na łódź.

Jakub nawet nie zauważył, kiedy pojazd pojawił się obok nich. Podał odliczoną kwotę kościanej ręce, po czym schował mieszek i przeszedł ostrożnie na statek. Zasiadł, próbując utrzymać równowagę, a tuż po chwili dosiadł się kościotrup. Złapał on za wiosła, po czym zaczął płynąć.

Początkowo przeprawa trwała w milczeniu. Tej milczącej dwójce towarzyszył jedynie szum wody. Albo czegoś, co przypominało wodę. Przez brak właściwego oświetlenia i mgłę wydawało się to… Ciemne. Gęste. Nieprzebrane. Niebezpieczne.

— Do kogo tak właściwie się wybierasz? — odezwał się nagle szkielet, teraz dużo spokojniej.

— Nie wiem, czy znasz… Ryu. Poprzedni bóg harmonii.

— Oh… ten delikwent. Powiedzmy, że… miałem z nim kiedyś styczność, kilka razy. A raz to nawet niedawno. Chodziło o przekazanie wiadomości.

— Oh, czyli to pewnie było do mnie. Wiesz, ja… Chce, bym go zastąpił.

— Cóż, wspominał coś o zastępcy i odejściu w spokoju… Obyście się dogadali. I obyś miał zapłatę na drogę powrotną.

I tak oto łódź dobiła do drugiego brzegu.

— Uważaj na siebie. Mogę powiedzieć z autopsji… to jeden z najdziwniejszych zaświatów, jakie istnieją.

Jakub wyczłapał się powoli ze statku na stały grunt. Przed nim rozciągał się ogromny, tonący w mroku las. Drzewa były ogromne, z niezwykle rozłożystymi koronami i nieustannie spadającymi liśćmi. Gdy tylko jeden z nich odpadł od gałęzi, natychmiast odrastał kolejny. Z kolei ten stary gnił w niezwykle przyśpieszonym tempie, gdy tylko dotknął gruntu.

— Jesteś pewien, że to tutaj? — spytał nieco niepewnie Chmiel.

— Tak. Będę tu na ciebie czekać… W końcu potencjalnie jesteś moim nowym szefem, co nie?


Kroki Chmiel stawiał nad wyraz ostrożnie. Przed każdym ruchem najpierw obserwował podłoże przez sobą, a potem stawiał podeszwę na wybadanym gruncie. Za każdym razem jednak ogarniało go to samo uczucie. Nieracjonalny strach ciążący na jego barkach. Ostatecznie Jakub postanowił odetchnąć i przystanąć na chwilę.

Co właściwie się dzieje? Uderzył się kilka razy lekko w głowę. Trochę tak, jakby kilka wstrząsów miało doprowadzić do dosłownego wytrząśnięcia dziwnego odczucia. Cóż, nie pomogło. Nie, żeby miało jakoś pomóc. Chmieliński znowu czuł czołgający się po jego plecach ciężar strachu.

Bo prawda jest taka, że się bał. Nawet teraz. Nieważne jak silny był, nieważne jak dobrze się przygotował ani jak mocno psychicznie się nastawiał do tego, co miało zaraz zajść. Wiedział, jak to rozegrać oraz jaka jest stawka. Jednak jakaś część w samym środku zagłębia mózgu nie potrafiła nijak wyłączyć alarmującego stanu. Otoczenie to jedynie potęgowało. Brak światła, brak prostych ścieżek, brak punktów orientacyjnych, brak znajomego terenu… Jedynie otchłań.

Może powinienem się wycofać. Oddać moce Ryu i zostawić mu robotę. Wrócić do bezpiecznej strefy. Może pogadać z Fundacją o wróceniu na stanowisko. Kiedyś się na nowo osiedlić w domu. Zapomnieć o tym wszystkim. Zostawić robotę tym bardziej do tego stworzonym.

Chmiel przysiadł pod drzewem, spoglądając w nicość. Jego wizja wydawała się pogarszać. Cienie zlewały się z sobą, konary drzew się wyginały i rozszerzały, a opadające liście tworzyły efekt nieprzeniknionej bariery. Wszystko wokół stawało się coraz bardziej nieprzejednane, wrogie, niebezpieczne, to wszystko… To miejsce było tak wygodne jako siedzisko, ciepłe, bezpieczne, otulające… Zaraz, co to tak właściwie za uczucie?

To nie była jedynie iluzja. Gdy inspektor otrząsnął się z tego dziwnego, iluzorycznego stanu, ujrzał, jak korzenie drzewa dosłownie oplatają się wokół jego stóp, kolan, tułowia, ramion, nadgarstków. Oddychanie było coraz trudniejsze, ruchy były mocno ograniczone, nikogo w pobliżu, by iść na ratunek. Najgorsza była jednak świadomość, że to zdrada własnych instynktów. Czuł, jak moc Widma Drewna kontroluje rośliny wokół, aby go tu zatrzymać.

Jakub panicznie zaczął się miotać i szarpać. Na ataki nie było zbytnio przestrzeni i jedyną opcją zostało desperackie próby wyrwania się z opresji. Pomyśleć, że jedno zawahanie się doprowadziło go do sytuacji praktycznie śmiertelnej. Jakby te najniższe instynkty mózgu były gotowe nawet i do zabicia swojego właściciela, jeżeli to oznacza ochronę przed potencjalnymi szkodami. Czy naprawdę jednak ta przyszłość miała być aż tak zła?

Odpowiedzialność znowu będzie na nim ciążyć. Nie tylko za siebie, ale też za całą resztę istnień. Wielu będzie na nim polegać, mnóstwo będzie go potrzebować. Znowu zacznie się tona roboty, chodzenie od jednej sprawy do drugiej, próby nie zawiedzenia nikogo, ryzykowanie losami świata, łapanie chwili odpoczynku między sprawami… Czyli w sumie nic nowego.

Odpowiedzialność za resztę istnienia? Cóż, połowa śledztw wiązała się z ryzykowaniem bezpieczeństwa populacji okolicznych mieszkańców. Wielu go będzie potrzebować i na nim polegać? Cóż, mając stopień inspektora w Wydziale Kryminalnym, było to nieuniknione. Tona roboty i chodzenie od sprawy do sprawy? Witamy w Fundacji! Nikt nie mówił, że dbanie o dobrobyt świata będzie łatwe. Niezawodzenie nikogo? Od samych narodzin. A ryzykowanie losów świata, w sumie nie było aż tak częste. Zwykle wtedy sprawę i tak przejmował większy zespół.

— To tylko powrót do korzeni, od których wszystko się zaczęło — wyszeptał do siebie.

Strach nie ustąpił, dalej ciążył na jego plecach, ale to tak jakby… uścisk tego terroru się poluzował. Jakby uświadomienie sobie, że tak naprawdę to wszystko będzie wyglądać, jak poprzednie, długie lata, jedynie w nieco innych warunkach polowych i z nieco innym wyposażeniem… To coś sprawiało, że mroczna przyszłość… Cóż, dalej była mroczna i nieprzejednana. Ale nieco mniej.

Jakubowi udało się odzyskać władzę nad swoim ciałem, umysłem i duchem. Nawet kiedy wszystkie trzy go zdradziły, zostało coś… Co zwyczajnie nie chciało odpuścić. Pewna dziwaczna, nieprzejednana siła napędzająca jego parcie naprzód. Towarzyszyła mu zawsze. Czasem słabła, głównie, kiedy nie było dosłownie żadnego wyjścia, zwłaszcza przez opresyjnych przywódców odbierających możliwość walki, a czasami rosła na mocy, zwłaszcza w najpoważniejszych sytuacjach. Dobrze było czuć to dziwaczne uczucie na nowo.

Jednak… coś się w niej zmieniło. Właściwie to zmieniło się już, kiedy pierwszy raz spotkał Kostuchę po nieco zmodyfikowanym rytuale, a potem to wszystko zdawało się narastać. Rosnąć, aż teraz było faktycznie wyczuwalne. Ta niezrozumiała siła w nim… Już nie tylko była mocą zdolną do zmieniania losów siebie samego. To była potęga umożliwiająca zmienianie losów świata. Kiedy jednak to się zmieniło? Po rozpadzie awenturynu? Po śmierci Ryu? A może jeszcze wcześniej, ale nigdy tego nie zauważył? Cóż, to będzie coś, co go pomęczy kilka kolejnych tygodni. Ale nie teraz.

Ostatecznie udało mu się z sukcesem wrócić niesforne korzenie na swoje miejsce, a potem wstać i otrzepać z siebie resztki kory. Nieprzyjemnie drapała i zostawiała dziwaczne odczucia… Eh. To pewnie będzie najmniejszy problem dzisiaj. Zaraz przyjdzie coś gorszego… a właściwie już jest. Inspektor sięgnął na swoje plecy, po czym siłą zdrapał z siebie nieznośnego pasożyta. Najpierw postanowił mu się przyjrzeć.

— A podobno strach ma wielkie oczy — rzucił ostentacyjnie Jakub.

W rękach, za ogon, trzymał podobne do kota stworzenie. Było jednak mniejsze, miało bardziej wyostrzone pazury, bardziej eksponowane kły. Oraz te oczy. Małe, białożółte ślepia wpatrujące się w niego, jakby znowu chciały nim zawładnąć. Nie tym razem. Gdy tylko ta miotająca się kupa agresji próbowała znowu zaatakować, Chmieliński szybko wziął zamach i wyrzucił go w stronę rzeki. Ten szatański pomiot trzymał się jednak kurczowo pazurami.

Po chwili szarpaniny spadł na ziemię. Syczał głośno, przybrał pozycję ofensywną i szykował się do ponowienia ataku. Musiał karmić się emocjami ofiary, w tym strachem i widocznie dalej był wygłodniały. Ze świecącymi ślepiami krążył powoli po swojej niedoszłym bufecie, przygotowując plan wrócenia do posiłku. Nagle skoczył, pazurami celując w twarz Chmiela. Ten jednak zdążył zrobić skok w bok, unikając napastnika. Potem tylko splątał go korzeniami pobliskich drzew. Demon chwilę szamotał się w tym prowizorycznym więzieniu, aż w końcu się poddał. Rzucał tylko wrogie spojrzenia na niedoszłą ofiarę.

Inspektor wytarł ręce w płaszcz, po czym ruszył w stronę małej chatki, jaka pojawiła się na horyzoncie. Intuicja szeptała, że to tam spotka cel swojej wędrówki. Gdy dotarł do drzwi małego domku, zapukał w nie ostrożnie. Wyglądały na strasznie kruche, bardzo wrażliwe… Szkoda byłoby je zniszczyć. Zanim nawet jednak padło pierwsze uderzenie, Chmiel usłyszał znajomy głos za swoimi plecami.

— A więc jednak tu przybyłeś.


Starzec nie zmienił się za dużo. Wszak duchy nie mogą się starzeć, czyż nie? Ten sam strój złożony z luźnych spodni, długiej kurtki, koszuli i sandałów. Tylko beret gdzieś zniknął, odsłaniając łysinę. No i też wszystko miało ten sam biały kolor, a ubiór zlewał się z ciałem.

— Co tak stoisz, ducha zobaczyłeś? — odezwał się starzec, śmiejąc się cicho. Miał dużo lepszy humor niż podczas ich ostatniego spotkania. — Wiem, że trochę się nie widzieliśmy, ale sądziłem, że… Będziesz nieco bardziej przygotowany.

— Jestem zwarty i gotowy! — odpowiedział Chmiel, prawie że stając na baczność. Coś w obecności Ryu mimowolnie budziło u niego szacunek wobec przełożonego.

— Cóż, przynajmniej dobrze wiedzieć, że nie przyszedłeś na ciastka i herbatę. Widziałem też zresztą, co zrobiłeś tamtemu sierściuchowi… Widocznie nieco go przeceniłem jako strażnika zaświatów.

— Cóż, muszę przyznać, że prawie mnie kompletnie zatrzymał przed dotarciem tutaj. Złapał mnie w najniższym punkcie i cóż… Nieważne w każdym razie. Przybyłem tu, aby wypełnić naszą umowę i udowodnić, że jestem godzien zostania twoim następcą.

— Ta? — Ryu spojrzał na niego nieco mniej rozbawionym spojrzeniem niż wcześniej. — Na pewno chcesz to robić?

— W innym wypadku zawróciłbym dawno temu, co nie? Może zatem już oszczędźmy sobie zbędnych pogaduch i przejdźmy do tego, co nieuniknione. Co mam zrobić? Pokonać jakąś bestię i coś ci przynieść albo inne niemożliwe zadanie?

— No cóż, prawie trafiłeś. Twoje zadanie będzie dużo prostsze.

Ryu cofnął się kilka kroków w tył, po czym wyciągnął w przód swoją prawą dłoń. Po chwili w jego palcach pojawiło się Widmo w swojej nowej formie, a Chmiel poczuł, jak pewna cząstka czegoś nieuchwytnego ucieka z jego wnętrza.

— Masz jedno zadanie. Odzyskać to cacko.

Jakub zdążył jedynie wyjąć i rozwinąć swoją broń z płaszcza, kiedy nagle coś odrzuciło go do tyłu z całej siły. Zdążył wyhamować dopiero kilkanaście metrów dalej, wbijając ostrze w ziemię.

— Mam nadzieję, że wiesz, że nie dostaniesz żadnej taryfy ulgowej — dorzucił duch.

— Na nic innego nie liczyłem — odpowiedział Chmieliński.

Inspektor próbował przewidzieć, co zamierza teraz zrobić jego oponent. Z jednej strony jego możliwości i ograniczenia znał na wylot. Wszak studiował je niemalże wiek, optymalizując swoje strategie pod różne scenariusze. Ciężko byłoby wprowadzić coś kompletnie nowego, to byłoby jak wymyślanie koła na nowo. Z drugiej jednak strony… Jakub doskonale wiedział, co on by zrobił w tej sytuacji. Nie miał jednak wglądu w umysł Ryu.

Po chwili nerwowych spojrzeń, w końcu padł pierwszy atak. Jakub poczuł, jak grunt zaczyna trząść się pod jego nogami. Po chwili nagle pod jego stopami wielki słup ziemi i skał wystrzelił w górę, niebezpiecznie mocno oddalając się od powierzchni podstawowej. Gdy zeskoczył z jednego filaru, pod jego nogami pojawiał się kolejny. Skacząc tak z jednej platformy na drugą, w końcu dotarł na ziemię. Nie oznaczało to bezpieczeństwa, gdyż wszystko runęło na niego. Zostawało biec, niefortunnie oddalając się od swojego celu.

Chmieliński rozejrzał się na boki, oczekując na kolejny atak, ale ten nie nadszedł. Złapał mocniej miecz i ruszył biegiem w stronę Ryu, kiedy nagle poderwał się intensywny wiatr. Był to prawdziwy huragan, wyrywający kępy trawy z korzeniami i porywający za sobą grudki ziemi. Burza liści uderzająca po twarzy jeszcze bardziej pogarszała widoczność. Doprawdy nieprzejednana bariera. Chmiel trzymał się jednego z drzew całymi siłami,i próbował się skupić, kiedy szabla odleciała do tyłu. Nie przejdzie nijak przez tę dmuchawę, tu akurat nie było cienia wątpliwości.

Próbował się skupić. Oczyścić umysł. Jak na treningu. Wyzbyć się wszelkich pobocznych myśli, zapomnieć o całym świecie wokół niego, wszystkie wysiłki skierować tylko na jedno. Teraz było to dotarcie do swojego mistrza. Musi być jakiś sposób, przecież nie będzie go wywiewać wiecznie, racja?

I wtedy wiatr ustąpił. Strumień powietrza rozdzielił się na dwie części, tworząc bezpieczny korytarz. Chmiel zamyślił się na moment, a potem korzystając z okazji, przywołał z powrotem do dłoni swoją broń za pomocą gwizdu i ruszył wprost do Ryu. Okazała się jednak kolejna przeszkoda — drzewa. Korzenie znowu zaczęły go oplatać, jak wcześniej. Szatkowanie ich szło dosyć sprawnie, jednak ciągle pojawiały się nowe i grubsze. Z jednej strony ta pułapka nie dawała rady wypiąć się wyżej niż powyżej poziom kolan, a z drugiej Jakub nie wyrabiał się z atakami, aby się wydostać.

Szedł drobnymi krokami, wypatrując się fantoma stojącego na jego drodze. Ten jednak wydawał się gdzieś zniknąć. Tylko tego brakowało, żeby senior oddalił się gdzieś z Widmo, najgorzej jakby kompletnie uciekł. Może to od początku był jego plan? Zdobyć to, co jego, przeprowadzić atak dywersyjny i zwyczajnie wrócić na dawną pozycję? Mógłby wtedy przynajmniej zagrać w otwarte karty, zamiast kazać Jakubowi ciągnąć się przez cały ten kurwidołek.

Nawet nie zauważył, jak ziemia zaczęła zapadać się pod jego ciężarem. Grunt wsysał go powoli głębiej i głębiej, niczym ruchome piaski, których nie powinno tu być… Oh. Czyli tak to jest.

— Jakiś plan ucieczki? — Ryu wręcz przeteleportował się do miejsca za plecami Jakuba. — Kolejny trik ukryty w rękawie albo gadżet ukryty w płaszczu?

— Jeszcze zobaczysz.

To powiedziawszy, Jakub spróbował rozstąpić teren wokół niego, aby wydostać się z tego bagna. Mimo pozornej porażki w swoim działaniu udało mu się ostatecznie wyrwać z uścisku ziemi i piachu, a kolor wewnątrz przezroczystej kuli lekko przechylił się z czerwonego do brązowego. Jeżeli tylko spróbować jeszcze trochę mocniej, to udałoby się wyrwać Widmo z uścis—

— Orientuj się! — krzyknęła zjawa.

Ryu zamachnął się cienkim, metalowym prętem w tors Chmiela. Ten szybko sparował cios, ale to tylko początek serii. Kolejne uderzenia padały z wszystkich stron, wszystkie skutecznie odbijane przez ostrze szabli, jednak z każdym momentem coraz wolniej. Przy dwóch ostatnich niemal już miecz mu wypadł z dłoni, jednak wtedy metalowe elementy wydawały się zareagować… inaczej.

Nagle coś błysnęło mu tuż przed oczami, po czym inna siła wyrzuciła go wysoko w powietrze. Bez żadnego wiatru, innych słupów ziemi, tylko jeden czysty wyrzut. Jakub już szykował się na twarde lądowanie, kiedy pod wpływem jego słów zatrzymał się w powietrzu.

— Właściwie, mam propozycję.

— To znaczy? — spytał zaciekawiony Ryu.

— Prosty zakład, staruszku. Rzut monetą. Obstawiasz reszkę czy orła? — Inspektor zdążył już nawet wyjąć stary denar z kieszeni spodni. Bóg wie, ile on tam siedział.

— To jakaś sztuczka? — spojrzał podejrzliwie duch. — Dźgniesz mnie zaraz w plecy albo coś?

— Tylko prosta gra, aby rozstrzygnąć to, zanim minie kolejne sto lat. Pewnie i tak masz przewagę. No dalej, wybierasz, czy ja to mam zrobić?

Duch milczał chwilę, po czym odstawił swojego opcjonalnego następcę. Jeszcze kilka ostatnich razy obrzucił Chmiela spojrzeniami, po czym powiedział krótko:

— Orzeł.

— To co, biorę reszkę.

Złoty krążek poderwał się w powietrze, wywijając fikołki w powietrzu. Oczy padały na niego z wyczekiwaną ciekawością, jak właściwie rozstrzygnie się to wszystko. Jeden prosty łut szczęścia może zmienić losy całego świata, a zwłaszcza tej dwójki pozostawionych samotnie na zapomnianym pobojowisku. Nie dało się przewidzieć, na czyją stronę przechylą się szanse, nawet z wpływem mocy Gwiazd. Tak potężna siła, zdolna naginać zdarzenia losowe w najróżniejszy sposób, co zrobi teraz?

Aż w końcu złotko uderzyło o ziemię. Wbiło się idealnie pionowo, utykając w ziemi. Ważniejsze było jednak to, że Ryu kompletnie nie zauważył, jak Chmiel kompletnie rozpłynął się w świetlnej iluzji i ukradł Widmo. Kula szybko rozpłynęła się w powietrzu, wracając na swoje miejsce.

— To co, wygrałem chyba, racja?

Duch nie odpowiedział. Potrzebował chwili na przeprocesowanie, co właściwie się stało. Gdy sobie wszystko przemyślał, obrócił się na pięcie i skierował w stronę starej chaty.

— Chodź za mną.


Wnętrze domu było równie mroczne, obskurne, nieprzyjazne i zaniedbane jak na zewnątrz. Ściany z surowych, zwietrzałych cegieł z ciemnego kamienia podpierały belki z również ciemnego drewna, podjadanego miejscami przez szkodniki i dawno nie odrestaurowywanego. Podłogę stanowiła wygładzona warstwa ziemi, na której zostały jedynie małe kępki najwytrwalszej, ale i tak uschniętej trawy. Dekoracji nie było żadnych, jeżeli w dekoracje nie wliczać metalowego, lekko zardzewiałego stołu i dwóch krzeseł z podobnego materiału i w podobnym kształcie. Może duchy nie potrzebują takich wygód jak podstawowe wyposażenie albo higiena.

Ryu włączył małą żarówkę zwisającą na pojedynczym kablu z sufitu, oświetlając skromny budynek, po czym zajął swoje miejsce po jednej stronie stołu. Chmiel stał chwilę pod ścianą, nie będąc w pełni pewien, co właściwie teraz zrobić, ale ostatecznie również klapnął za blatem.

— Więc… czego właściwie ode mnie chcesz? — rzucił po chwili niezręcznej ciszy. — Myślałem, że już zdałem mój test.

— Zdałeś, tak, ale jest jedna kwestia… która pali mnie gdzieś w głębi — odpowiedział enigmatycznie Ryu. — Powiedz… Jak teraz to wszystko widzisz?

— To znaczy?

— Zajmiesz nowe miejsce jako bóg sprawiedliwości. Po całym tym czasie nareszcie to osiągnąłeś. Masz w końcu cel, o którym tak dużo mówiłeś i możesz zrobić to, co chciałeś. Być bohaterem wszystkich i tak dalej. Co dokładnie jednak zamierzasz zrobić? Jak chcesz naprawić świat? — Duch spojrzał na swojego rozmówcę z nadzieją i strachem w oczach.

— Bo ja wiem — odpowiedział inspektor, wzruszając ramionami. — W ogóle da się naprawić cały świat? Brzmi jak kupa roboty, za dużo nawet jak na mnie.

Ryu spojrzał na Chmielińskiego z niedowierzaniem, kiedy ten odchylił się na krześle, patrząc zamyślony w sufit.

— Jak to nie wiesz? Przecież cały ten czas… To wszystko, co mi opowiadałeś… Gdzie to wszystko? — Zjawa złapała się za głowę. — Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że jest więcej rzeczy, o jakich nie wiem. Jeszcze się okaże, że stałeś się jak inn—

— Na pewno mogę powiedzieć, że podchodzisz do tego od złej strony — przerwał mu Jakub. — Jestem taki sam jak kiedyś, tylko… przemyślałem sobie kilka spraw. Wiesz, sto lat to kupa czasu. A kiedy spędzałem je tylko na treningach, planowaniu i przeżyciu… Miałem naprawdę sporo czasu na zastanawianie się nad wieloma rzeczami.

— Do czego dążysz?

— Wiesz… Nie chcę zabrzmieć jak jajko mądrzejsze od kury, ale chyba źle to wszystko zrozumiałeś. Jakby, jasne, mamy wszędzie sporo bólu, cierpienia, zła, te sprawy… Ale to nie znaczy, że ludzie albo ktokolwiek inni są zepsuci i trzeba ich naprawić. Czy w końcu harmonia nie sprowadza się do tego, że dobro nie może być zdefiniowane, kiedy nie ma zła i na odwrót?

— Czyli co, zamierzasz to wszystko zostawić na pastwę losu?

— Przeciwnie. Dalej zamierzam walczyć o lepsze jutro, tylko wiesz… Nie możemy wyplenić nieporządku. Jakby, wiesz, możemy się wszyscy złapać za ręce i tańczyć wkoło. Skąd jednak będzie wiadome, że jest dobre, jeżeli nie będzie wiadome, co jest złe? Sympatia do osiągania większych celów i skłonność do popadania w serię zniszczenia to tylko dwie strony medalu. Tak samo reszka nie ma sensu bez orła. Ale nie znaczy to, że szanse nie mogą się przechylić na jedną bądź na drugą stronę.

Ryu nie odpowiedział. Wpatrywał się jedynie w Chmielińskiego, który kontynuował swój wywód.

— Po prostu… Pamiętasz, jak kiedyś ci tłumaczyłem swoją wizję sprawiedliwości? Chronić słabszych, karać oprawców i zapewnić zadośćuczynienie ofiarom. Cóż, nadal przy tym zostaję, ale widzisz… Ta wizja zakłada, że nie da się pozbyć zła. Można z nim jedynie walczyć. Ale też do tego sprowadza się poprawnie zrozumiana równowaga, czyż nie? Nawet jeżeli szanse się przechylą w jedną stronę balansu, to potem wrócą na drugą. To tylko kwestia nie poddawania się.

— I naprawdę myślisz, że to wszystko takie proste? Mnie setki lat zajęło dojście do zrozumienia, jak naprawdę to wszystko wygląda… — Im dłużej duch mówił, tym agresywniejszy ton miał jego głos. — I teraz próbujesz mi wmówić, że tyle czasu się myliłem?

— Nie, po prostu chcę ci pokazać, że jestem taki sam, jak dawniej. Tylko nieco mądrzejszy. No cóż, solidna łepetyna solidnie przydaje się, mając jedną z najmocniejszych zdolności w tych rejonach, co nie? Tym bardziej, kiedy nie zamierzam nikogo zabić… Przypadkiem. W każdym razie nie masz się co martwić. Wszystko mam pod kontrolą… Zresztą jestem żywym przykładem na to. Pierwszym krokiem do zmian na lepsze jest kontrola nad tą złą stroną.

— Nadal nie rozumiem, jak możesz nadal być tak optymistyczny — rzucił zamyślony Ryu. — Skąd właściwie bierze się w tobie tyle uporu, by iść do przodu?

— Proste. Za każdym razem jak upadam, to mam chwilę na odpoczynek. Z nowymi siłami mogę na spokojnie iść dalej. Nie da się bez przerwy iść, leżenie też nie jest zdrowe. No a poza tym… Był kiedyś ktoś, kto we mnie wierzył z całego serca. Ta osoba nauczyła mnie wierzyć w innych. Jeżeli ja dałem radę uciec z piekła chaosu, w jakim kiedyś żyłem, to inni też mogą stać się lepsi, co nie? A przynajmniej część ludzi.

— I to tyle, co masz mi do powiedzenia? — rzucił nieobecny Ryu.

— A powinienem powiedzieć coś więcej? Tylko odpowiadam na zadane pytania, sądziłem, że tego oczekujesz. To znaczy… no, poza udowodnieniem, że się nadaję. A mam nadzieję, że w końcu mi się udało.

— Nazywałem cię kiedyś naiwnym głupcem, ale… — zawiesił się Ryu. — Chyba to ze mną jest coś nie tak. Wiele lat spędziłem na spróbowaniu naprawienia tego wszystkiego, poddałem się w największej męczarni… Przypominasz mi trochę dawnego mnie, wiesz, sprzed całego bagna z awenturynem. Chyba po prostu… Eh. Boję się, co zrobisz, kiedy to ciebie rzeczywistość zawiedzie — przyznał smutno.

— Cóż, zrobiła to wiele razy — odparł nonszalancko Jakub. W ten sposób najłatwiej było mu kryć stare rany. — Właściwie robi to do dzisiaj, jestem przyzwyczajony. Mogę albo zmienić świat na swój sposób, albo dać światowi zmienić mnie na jego sposób. Na razie jednak nie przewiduję tej drugiej opcji. Poza tym… Nie jestem naiwny, tylko próbuję wierzyć w lepszą przyszłość.

— Jaka zatem jest różnica między naiwnością a wiarą? — Ryu spojrzał w nieco inny sposób niż wcześniej.

— Gdybym był naiwny, to bym gówno wiedział. Ja jednak mam sporo rzeczy za sobą i wiem, że chociaż może być źle, to może też być dobrze. To tylko przechylanie szali z jednej strony na drugą. Wiesz… Mam sporo blizn. Głównie tych psychicznych. Ja… — zapauzował na chwilę. Jakub zbierał słowa. — nie chcę, by inni też przez to musieli przechodzić. Chyba mnie rozumiesz, co nie?

Ryu uśmiechnął się, po czym wstał i podszedł do inspektora. Położył rękę na jego barku, po czym zjawa zaczęła świecić delikatnym, żółtozłotym światłem.

— Um, wszystko dobrze? — spojrzał zmieszany Chmiel.

— Może jesteś szaleńcem, ale za to jednym z tych przekonujących. — Uśmiechnął się duch. — Jeżeli faktycznie chcesz być moim następcą, masz wolną drogę. Ja tymczasem mogę nareszcie odejść w spokoju, wiedząc, że nie zostawiam losów byle komu. Tylko dotrzymaj tych obietnic.

— Czuję, że powinienem się albo urazić, albo ci podziękować — odparł nieco zmieszany inspektor.

— Eh, źle dobrane słowa. Każdemu się zdarza. Tylko wiesz… Jeżeli będziesz czegoś potrzebować, to możesz mnie szukać w dużo przyjemniejszym miejscu. A stąd radziłbym uciekać, tak długo, jak jest czas.

Duch kompletnie rozpłynął się w powietrzu, także Jakub postanowił skorzystać z jego ostatniej rady i jak najszybciej ruszył w stronę rzeki.


Portal otworzył się znowu. Wychyliła się najpierw jedna ręka i dotknęła otoczenia — miękka, krótka trawa. Miękka ziemia, wilgotna, brudząca. Musiało padać niedawno. Potem wyszła druga ręka i sprawdziła teren — te same wyniki. Chyba był tu jakiś kwiatek. Dobry znak.

Właściciel kończyn podciągnął się i wylazł przez portal, siadając na trawie. Słońce świeciło jak zwykle, pachniało, jak powinno, widoki też się zgadzały. Widocznie w końcu udało mu się wrócić, niestety ten grobowy zapach dalej ciągnął się za nim. Pewnie pociągnie się do kolejnego prania. Ciekawe czy nastąpi to przed, czy po rozmowach dyplomatycznych. Lepiej jakby po. Smród trupa chyba jeszcze nikogo nie przekonał do lepszych decyzji.

Trzeba jednak brać poprawkę na prawo Murphy'ego — jeżeli coś może pójść źle, to pójdzie źle. Ten wypadek nie był odosobnieniem. Chmiel stał teraz na środku pola, ściskając stary klucz w dłoni i rozglądał się za najbliższymi drzwiami. Jego krótkofalówka, a przynajmniej coś ją przypominającą, dalej nie wyłapywało położenia nowego domu. Klucz był jedyną możliwością wejścia.

Jednak nadal potrzebował drzwi. Ostatecznie, po braku sukcesu w znalezieniu ich w pobliżu, Chmieliński ruszył w stronę najbliższego budynku widocznego w zasięgu wzroku. To chyba był jeden z magazynów Fundacji, oby się nikt nie obraził, jak z niego skorzysta. Nawet go tam nie będzie. I zaledwie kilka kroków później prawo się spełniło.

— Stać! — krzyknął ktoś za nim.

Był to blondyn, niski, młody. Zadbany garnitur, nienaganny krawat, źle dobrane buty. Równie eleganckie, co niepraktyczne w tym terenie. Widocznie przynajmniej raz buciory Chmiela mają przewagę. W jednej ręce trzymał jakiś mały, dziwny pilot, a w drugiej walizkę. Drugi agent, gorzej widoczny, stał oparty o pień, chowając się w cieniu drzewa. Wydawało się jednak, że strój miał podobny i był większy od młodzieńca.

— Coś nie tak? — westchnął Chmiel.

— Inspektor Jakub Chmieliński? — Głos tego małego był miękki. Widocznie musiał być świeżym narybkiem Fundacji i dopiero uczył się, jak wygląda prawdziwa praca w terenie.

— Ja, bo co?

— Już po spotkaniu z… Tym… Tym od równowagi?

— Zależy, kto pyta — mruknął od niechcenia. Widocznie ten kurdupel był gorzej przygotowany do swojego zadania, niż myślał. Nic dziwnego, że ktoś musiał go obserwować. — Mam nadzieję, że to chociaż coś ważnego.

— Ważne, ważne a jak! Melduje się agent Brauch, Wydział Teologii Taktycznej. Stań w miejscu, ręce do góry i—

Nagle inspektor zniknął z pola widzenia młodzieńca. Po chwili pojawił się tuż za jego plecami, szepcząc do jego ucha:

— Taka pozycja się nada?

Młodzieniec krzyknął krótko i zachwiał się, gubiąc równowagę. Jakub zdążył go jednak złapać przed ubrudzeniem tego ładnego stroju.

— Nie spodziewałem się, że będę aż tak straszny — przyznał Chmiel. — Widocznie twój szef nie kłamał, jak mówił, że jesteś świeży. Muszę być delikatniejszy następnym razem, co?

— T-to zignorowanie poleceń i pokazanie braku szacunku wobec funkcjonariusza!

— Przepracowałem już, czekaj… Od trzydziestego… Potem czterdzieści… No, wychodzi z sześć, siedem dekad na służbie. Dam ci radę, młody. — Inspektor wziął blondyna pod ramię i puknął palcem w jego klatkę piersiową. — Jak chcesz zostać w tej robocie, nie trzymaj się tak sztywno przepisów. Wiesz, nie żebyś miał od razu robić rodeo na przesłuchaniach, ale nie jesteś w urzędzie.

— Dobra, bo ten cyrk nie zaprowadzi nas nigdzie. — Stary agent wyszedł spod cienia i rzucił niedopałek papierosa na ziemię. Przygniótł tlącą się resztkę butem i zauważył, że nagle ziemia się zrobiła dużo bardziej mokra. — Super lekcja i w ogóle, ale nie po to tu jesteśmy.

— Tak się domyślałem. Wątpię, by agenci z Teologii Taktycznej przyszli na pogaduchy, zwłaszcza dzisiaj. Co szukacie u mnie?

— Dla formalności, agent Mark Tyr. Musimy obgadać z tobą kilka rzeczy, tak w temacie Ryu. Tylko najpierw… Ralph, przygotuj czujniki. Inspektorze, puść Ralpha i stań tak z dwa kroki od nas. To tylko szybka, standardowa procedura. Miałeś odpowiednio skomplikowaną apoteozę, byśmy wszyscy mieli ręce pełne roboty.

— Robi się — odpowiedział Jakub, wykonując dane instrukcje.

Po chwili Ralph skalibrował już podobne pilotowi urządzenie, a potem zaczął skanować byłego policjanta. Mark jedynie stał obok i obserwował, czy wszystko idzie zgodnie z instrukcjami. Sam przyrząd piszczał głośno w krótkich interwałach czasu, aż w końcu wszystko dobiegło końca.

— I jak młody? — spytał starszy agent.

— Wyniki zbliżone do bóstwa, ale z dużym progiem odstępstwa. Około siedemnastu do dwudziestu procent oczekiwanego poziomu brakuje. Oznaczałoby to albo dużo słabszą moc niż zakładaliśmy, albo—

— Albo to, że jako człowiek po apoteozie nie jestem w całkowitości bytem stworzonym z wiary i część mojego ciała dalej ma specyfiki ludzkiego ciała? — wtrącił się Chmieliński.

— Tak, między innymi to — wrócił do głosu blondyn. — To z kolei niesie za sobą sporo więcej konsekwencji, niż początkowo mogliśmy zakładać, że nas czekają. Dla ciebie zresztą też. Możemy tylko się modlić o to, by nie stało się nic złe—

— Mamy więcej opcji niż modlenie się — przerwał mu Mark. — Może i jest to pierwszy taki wypadek od dawna, ale nie jest to pierwszy taki wypadek kiedykolwiek. A przynajmniej… taką mam nadzieję. Zaraz, gdzie ty idziesz? — Zareagował tak, gdy zobaczył próbującego odejść Chmiela.

— No co, świetnie wam idzie ta gadka beze mnie. Nie będę wam przeszkadzał, chętnie coś zjem u siebie. Muszę się przespać po tym wszystkim. Wiesz, zostawanie nowym bóstwem i przejmowanie na siebie losów wielu istnień jest nieco męczące, a jeszcze miałem spytać o pożyczkę.

— A procedury zabezpieczające? Badania? Przesłuchania? Nawet nie wiemy, czy możemy ci ufać!

— Nawet po tym wszystkim, co zrobiłem dla Fundacji i co Fundacja zrobiła dla mnie, chcecie traktować mnie jako wroga albo kolejną anomalię do zamknięcia? Wiem, że to nie jest ten sam wymiar, w którym spędziłem prawie całe moje życie, ale… Wiesz. Jestem zaufanym gościem. Poza tym w tym ośrodku macie przynajmniej kilka kopii moich różnorakich dokumentów z czasu ostatniego roku. Chyba przepytywaliście najpierw tutejszy personel, racja?

— Cóż, tak właściwie to chyba n—

— Tak. I jesteś taki, jak nam opowiadali — przyznał starszy agent. — Ale nadal… Musimy przeprowadzić chociażby podstawowe kontrole. Wiesz, możemy sobie czasami pozwalać na coś nieco więcej, ale jednak niektóre procedury trzeba dopełnić.

— Ta, znam to — przyznał Jakub. — Z jednej strony sam nigdy nie byłem fanem ilości papierkowej roboty, jaką mieliśmy w Kryminalnym, ale z drugiej strony wiem, czemu jest to ważne. Kwestia tylko, żeby nie przegiąć z byciem urzędowym kołkiem. Tylko… dałoby się jakoś ominąć tego babrania się przy zabezpieczeniach i tak dalej? Wiesz, miałem trochę… inną wizję.

— To znaczy? — Ralph powiedział to z niepokojem, a Mark z nadzieją na szybki fajrant.

— Myślę, że możemy się dogadać. Planowałem to od dawna… — Jakub wyjął kopertę z płaszcza. Nie lubił się z nią rozstawać do tego stopnia, że miał na jej zawartość specjalne zabezpieczenie w środku. — Plan jest prosty, tylko muszę się dogadać z waszym szefostwem. Otworzę sobie swój zakład detektywistyczny, będę działać w imię moich domen, czyli harmonii i sprawiedliwości. W ten sposób będę zbierać wyznawców, głosił swoje rzeczy, te sprawy. Chcę się oprzeć na tym, co zostawił mi Ryu, ale nie być tylko jego kopią.

— A co z Fundacją? — spytał niski.

— No cóż, to proste. Ja nie będę ingerować w wasze sprawy, a wy w moje, chyba że dostanę zlecenie od Fundacji. Pewnie i tak będzie mnie ktoś monitorować, ale mówi się trudno. Chcę tylko robić swoje, nawet jak wpiszecie mnie jako jakiegoś PoI albo inną pozycję w bazie danych. To samo tyczy się wszystkich innych organizacji. Dopóki nie będą mieli dla mnie fuchy, to nie będę nic z nimi robić. Pasuje?

— Czy to przypadkiem nie jest niezgodne ze wszystkim, co kazali nam zrobić?

Ralph spojrzał na przełożonego. Ten jednak podrapał się po swojej głowie pokrytej bujnymi, siwymi włosami i wydusił po chwili:

— No… W sumie to tak, ale tak naprawdę trudno mi się nie zgodzić z tym planem. Chociaż, bądźmy szczerzy, nie ode mnie to zależy. Lepiej to przegadaj z zarządem.

— No to co, prowadzisz?

Tyr tylko skinął głową, po czym udał się w stronę jednego z budynków. Jego pomocnik i inspektor poszli za nim. To będzie cięższa rozmowa, niż oczekiwałem pomyślał Jakub.


Ciężkie drzwi się otworzyły, a po chwili zamknęły. Płaszcz zawisnął na wieszaku, pod nim stanęły brudne buciory. Chmiel powłóczył powoli nogami do sypialni. Wyjął z szafy koszulę nocną i kapcie, po czym udał się do łazienki. To był męczący dzień, w dodatku długi. W wannie pełnej gorącej wody i piany, Jakub mógł na spokojnie przemyśleć wszystkie ustalenia z porozumienia między nim, Biurem Dobra i Zła a Konsensusem Rad Nadzorczych.

Co najważniejsze, faktycznie nie zabezpieczyli go jako anomalię ani nie przywrócili statusu SCP. Miał założone obszernej grubości teczki osobowe, które jeszcze dodatkowo były uzupełnianie długim przesłuchaniem, ale to tyle. Razem z tym zarejestrowali też jego nową agencję, obecnie i pewnie na stałe jednoosobową. Można było tylko obstawiać, jak daleko sięgnęło już rozsyłanie wszystkich rzeczy.

Zgodnie z obietnicami, Jakub miał jak najbardziej dbać o odpowiednie oddzielanie zjawisk paranormalnych od cywili. Oczywiście jako byt boski czasami miał prawo do objawień i interwencji, o ile nawet nie obowiązek w specjalnych wypadkach, ale to prawie wszystko. Jeżeli już prowadził śledztwo i trzeba będzie gadać z ludźmi, to trzeba zachować przykrywkę człowieka i zadbać o brak plotek. Przekonywanie ich, że to był sen, było najlepszą opcją.

Była też kwestia nie ingerowania w działanie innych organizacji. Nie tylko Fundacja, ale też chociażby lokatorzy Biblioteki czy agenci Koalicji. Nie ma zakazu współpracy, brania zleceń ani innych takich, ale nie ma wchodzenia sobie w drogę. Nawet i sami fundacyjni mieli sporo na sumieniu, czego byli świadomi, ale jak to powiedział ktoś z Biura… Nie macie ucieczki od osądu. Coś takiego.

Ważne też było poprawne utrzymywanie kontaktów z BDiZ. Biuro… coś w tamtym miejscu… było dziwne. Widział, jak to wygląda i przypominało to bardziej biuro bez jednoznacznie określonego przywódcy. On sam jako nowy bóg sprawiedliwości był dosyć wysoko postawiony, ale i tak nie mógł o sobie mówić jako o przywódcy. On był zależny od pracowników, oni byli zależni od niego. Po prostu bogowie powiązani z biurem mieli więcej praw do działania w terenie i więcej funkcji reprezentacyjnych.

No i też kwestia boskości… To jest coś więcej niż tylko bycie detektywem i mówienie pozytywnych rzeczy. Gdyby o to chodziło, Chmieliński równie dobrze mógłby wrócić do Fundacji, ta sama fucha. Teraz jednak dochodziło kilka spraw, przede wszystkim, bycie nadzieją. Sam zresztą wiedział, jak to jest. Ludzie, a pewnie i pokrewne i niekoniecznie zbliżone gatunki traktowały bogów jako ucieczkę, nadzieję na lepsze jutro i znalezienie pomocy.

Ważnym jednak było również to, że nie może już działać samodzielnie. Swoje przekonania musiał także propagować poprzez swoich wyznawców. Trzeba byłoby jakoś unikać fanatyków… O ile to w ogóle możliwe. Sprawiedliwość mogła być osiągnięta także i bez użycia siły… Siły jednak potrzeba było, aby kontrolować swoje wewnętrzne demony. Nawet jak to nie było proste… Nawet i same starania to już coś ważnego. Dobrze byłoby zrobić jakiś zbiornik z myślami, aby można było łatwo go potem rozprzestrzeniać.

Stan ten jednak miał też i swoje dobre strony, przede wszystkim możliwość częściowego odcięcia się od jedzenia, picia i podobnych potrzeb fizjologicznych. Większość energii życiowej i sił brało się z wiary oddawanej mu przez wyznawców… gdziekolwiek i kimkolwiek oni obecnie są. Jednocześnie jednak, przez fakt częściowego pozostania człowiekiem, dalej musiał raz na jakiś czas zapełnić żołądek albo pójść spać. Jednak też sprawiało to, że Chmiela nie dało się zabić przez odcięcie od wyznawców. Może i było to ciało nieco wybrakowane, a duch też miał swoje problemy, ale przynajmniej nie dało się go nijak pozbyć.

Wytarty, wysuszony, czysty i pachnący udał się z powrotem do sypialni. Kapcie poszły na bok, a Jakub szybko wślizgnął się pod kołdrę. Po tych stu latach mógł nareszcie solidnie odpocząć.

Gdyby tylko nie dźwięk budzika.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported