Samotny Doktor
ocena: +7+x

Operator siedział spokojnie na plastikowym krzesełku umieszczonym przez jakąś dobrą duszę w tym pustym, ciemnym holu. Było zimno. Niski stolik z odpryśniętą gdzieniegdzie farbą co prawda zawierał stertę gazet, żadna jednak nie poruszała tematu odpowiadającego Operatorowi. Wolał on rozglądać się uważnie po zniszczonym korytarzu. Kwadratowe kafelki odłaziły ze ścian i rozbijały się o podłogę pozostawiając po sobie jedynie nagi beton i brudnożółte zacieki. Jak wzrokiem sięgnąć, ciągnęły się w obie strony korytarza aż po sam nieprzenikniony mrok.

Pod nisko, acz nadal wygodnie położonym sufitem biegło kilka rur. Ich zawartość chlupotała leniwie, niechętna do jakiegokolwiek przemieszczenia się z kawałka oświetlonego tunelu. Co mogło się wkrótce szybko zmienić, gdyż pojedyncza świetlówka migała, niepewna swojej własnej egzystencji. Wisiała na samotnym kablu zagłębiającym się w sufit, równie miarowy i ponury, jak w dowolnej dalszej części korytarza. Czas dało się co prawda rejestrować dzięki regularnemu tykaniu, Operator nie był jednak w stanie wyśledzić jego źródła. Najbezpieczniej było założyć obecność niewidocznego chronometru. Wyrzucił szybko z myśli fakt, że ciche cykanie może być jedynie wytworem jego wyobraźni.

Spleśniała ściana naprzeciw nie była jednak taka monotonna. Ktoś wbudował w nią drzwi. Stare, drewniane, pokryte złuszczonym wapnem i zaśniedziałą gałką. W wyraźnie zaznaczonym miejscu znajdował się niegdyś trzycyfrowy numer, tuż pod nim - tabliczka z nazwiskiem. Na oko widać było że zostały usunięte przez wielką, acz brutalną siłę. Siła ta mogła kryć się tuż poza zasięgiem promieni marnej świetlówki, tylko czekając na możliwość pochwycenia Operatora. Miał on tylko nadzieję że drzwi uchylą się zanim mizerny drut pęknie, a ciemność wtargnie także do ostatniego jasnego bastionu w tym niekończącym się korytarzu. Ciekawym był fakt, że z zewnątrz miał on jedynie 15 metrów i olbrzymie okno z witrażem u końca. Operator zużył jedyne dwie flary na stwierdzenie, że nijak plany konstrukcyjne mają się do rzeczywistości. W innym wypadku nie siedziałby teraz przed bielonymi drzwiami, zza których raz po raz dochodził niewyraźny krzyk.

Doktor habilitowany Karol Moroń spędził w Fundacji dobre 30 lat, jako robota przy anomaliach powinno być mu to liczone podwójnie. Służył wszechstronną pomocą lekarską, łatał nawet krytyczne przypadki i odtajnił wiele raportów opierających anomalność na medycynie. Kiedy zaczynał, był jeszcze młodym i naiwnym chłopakiem marzącym o zmianie świata na lepsze. Każdy na początku tak miał. I każdy rzuci to kiedyś w cholerę. Operator nadal pamiętał dzień, kiedy łysy, pomarszczony staruszek złożył wypowiedzenie. Oczywiście nie wiązało się to dla niego z konsekwencjami. Nałykał się prochów amnezyjnych, coby zapomnieć o groźniejszych cholerstwach, powiedział coś na pożegnanie i wyszedł. Nie zmienił świata. Nie odkrył przełomu. Wyszedł. Całkiem zwyczajnie.

SCP-PL-076 wedle raportu był mimikiem. Rozmnażającym się w mięsie. Najczęściej żywym. Fundacja miała co prawda sporą grupę specjalistów, jednak żadne podręczniki, logi i notatki nie mogły zastąpić doświadczenia. Doświadczenie w walce z zero siedem szóstką miał doktor Moroń. On zajął się odtajnieniem związanego z nim dokumentu, on badał jego budowę, on próbował ratować ludzi przez niego zainfekowanych. Był Fundacji potrzebny, zwłaszcza teraz, kiedy SCP-PL-076 przełamał zabezpieczenia. Fundacji ogólnie, lecz nie tylko.

Zadanie Operatora było proste. Znaleźć. Nakłonić do współpracy prośbą lub groźbą. Wrócić z żywym. Nie, żeby było to specjalnie trudne. Każdy kto odchodził, wracał. Praca w Fundacji była niezwykła. Kiedy się siedziało na wygodnym fotelu w gabinecie nachodziły myśli o niebezpieczeństwie. Bezużytecznych pieniądzach. Rodzinie, która każdego dnia mogła pozostać bez ojca, męża, brata… Lecz w domowym zaciszu, żyjąc za pieniądze z emerytury myśli powracały w stronę tych niezwykłych chwil. Na podkładaniu pod Kwacha kolejnych wydań encyklopedii. Na uciekaniu przed wkurzonymi anomaliami. Na nieśmiesznych żartach opowiadanych na stołówce dzień przed "nieoficjalną" wizytacją O5. Niebezpieczeństwo, cierpienie i żal odchodziły w niepamięć.

Sygnał z wszczepionego nadajnika urwał się w okolicy kliniki doktora. Dotychczas mimik nie był uważany za istotę inteligentną. Ot, niezwykłe zwierze działające pod wpływem instynktów. Nie był przecież w stanie zapamiętać nawet najprostszych informacji. Tak napisano w raporcie. Operator wiedział już, że trzeba będzie poważnie go przeredagować.
Jedną z najstraszniejszych cech mimika była pełna dowolność. Nie ograniczał on swoich rozmiarów ani form do tego co logiczne. Mógł teraz otaczać Operatora. Być wszędzie wokół. Mogła go powstrzymywać jedynie migająca coraz słabiej świetlówka.

Gałka błysnęła lekko, po czym kawał drewna uchylił się zapraszająco. Wnętrze było jaśniejsze, głównie dzięki rzędowi lamp nad miękkim, starym fotelem. Ktoś wskazał owy fotel Operatorowi zapraszającym gestem. Położył się na nim, zaplótł ręce na brzuchu, rozejrzał się wokół. Starszy człowiek mył przez chwilę ręce w brudnym zlewie, czyścił także narzędzia. Mimo kilku dodatkowych zmarszczek, zarostu i siwizny Operator był w stanie rozpoznać w nim poszukiwanego doktora.

— Czego Fundacja ode mnie chce? — Warknął, wskazując na ramię Operatora. — Wie, że rzuciłem to w pizdu.
— To nie Fundacja. — Nie kłamał. Przynajmniej nie do końca. — Przychodzę… bardziej osobiście.
— Tak? — Na bladej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. — Potrzebne ci moje usługi chłopcze?

Zdecydował postawić wszystko na jedną kartę. Powiedział, kto go przysłał. Dentysta przestał się uśmiechać.

— Mój drogi… — Przekrzywił głowę, chyba usiłował odczytać identyfikator — Wiesz, w co się wpakowałeś?


Odpowiedział. Nie słuchałem go, usiłowałem się uspokoić. Nie umiałem odczytać plakietki. Rozmywała mi się przed oczami, jakby sama unikała mojego wzroku. Zacisnąłem pięści, poczułem lepką krew. Sięgnąłem po wiertło, sprawdziłem je dwukrotnie. Podszedłem ostrożnie. Odwróciłem głowę i spojrzałem na agenta Kondratiuka, podwieszonego w sąsiednim pomieszczeniu. Drgał lekko, nerwowo, bez życia. Taki widok napełnia determinacją. Spojrzałem w oczy kolejnemu mordercy z Fundacji. A on zobaczył mnie. Już nie jako starego Karola Moronia, dentystę emerytowanego. Zobaczył mnie.

Jego źrenice zwęziły się w pionowe szparki.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported