Ludziom wydaje się, że nie marzę. Oczywiście, że marzę. Marzę o życiu, jakie mógłbym wieść z kimś, na kim bardzo mi zależy, gdybyśmy urodzili się w innych warunkach. Co mógłbym jej powiedzieć, gdybym był inną osobą. Ale to wszystko to tylko przelotna fantazja.

Błędny Rycerz i Pani w Satynie

SCP-8003
Identyfikator podmiotu: SCP-8003
Klasa podmiotu: Bezpieczne
Specjalne Czynności Przechowawcze: SCP-8003-1 ma być przechowywany w Schowku Magazynowym Y14 w Ośrodku 19. Obiektowi nadano obecnie status badawczy GYRE; Dr Agatha Rights pełni funkcję Głównej Badaczki i podejmuje wszystkie ostateczne decyzje dotyczące testów przeprowadzanych na obiekcie.
Opis: SCP-8003 odnosi się do pojedynczego miecza o zmiennej konstrukcji i rodzaju. W pozornie przypadkowych odstępach czasu miecz może przekształcić się z europejskiego miecza długiego w perski szamszir, francuski rapier lub dowolny inny rodzaj miecza. Przyczyna tych transformacji pozostaje nieznana, a w chwili pisania tego tekstu zaobserwowano 56 różnych wariantów o różnej wadze i długości. SCP-8003 jest wykonany głównie ze stali (ze skórzaną osłoną wokół rękojeści) i nosi niesystematyczne ślady zużycia na całej powierzchni. Zazwyczaj ma prostą, praktyczną budowę, pozbawioną elementów dekoracyjnych lub ozdobnych na żadnej części broni [NIEAKTUALNE; PATRZ DODATEK I].
Drugi anomalny efekt SCP-8003 aktywuje się, gdy miecz zostanie dotknięty jednocześnie przez dwie osoby. Gdy do tego dojdzie, niewielka siła elektromagnetyczna uwolni się z czubka ostrza; siła ta nigdy nie jest wystarczająca, aby spowodować trwałe uszkodzenia, ale może zakłócić działanie drobnych urządzeń elektronicznych i szerokopasmowych znajdujących się w najbliższym otoczeniu. Zakres tej siły różni się w zależności od osób dotykających SCP-8003, jednak jak dotąd nie zidentyfikowano wyraźnej korelacji ani przyczyny tych różnic.
POCZĄTEK TRANSKRYPTU
[Dr GEARS wchodzi do Laboratorium Badawczego 27 w Ośrodku 19. Jest późno, światła zostały automatycznie zgaszone. Jedyną osobą w środku jest Dr RIGHTS, pochylona nad stołem laboratoryjnym. Nie zauważyła, jak wchodził.]
GEARS: Cześć.
[RIGHTS nie odpowiada; gdy pracuje, ma w uszach słuchawki. GEARS podchodzi od tyłu, lekko klepiąc ją po ramieniu. Kobieta odwraca się, przestraszona.]
RIGHTS: Cholera! Jezu, Charlie. Przestraszyłeś mnie.
GEARS: Wybacz.
[RIGHTS śmieje się, opuszczając ramiona.]
RIGHTS: Nie usłyszałam cię. Muszę przyczepić ci jakiś dzwoneczek.
GEARS: Nie sądzę, żeby dzwoneczek mi pasował.
RIGHTS: Martwisz się o to, co pomyślą twoi pracownicy?
GEARS: Martwię się, co może pomyśleć Dr Huang.
RIGHTS: Szczerze mówiąc, martwiłabym się, gdyby psycholog był zaniepokojony samym widokiem ciebie z przypiętym dzwoneczkiem.
GEARS: Jasne.
[Zapada cisza, GEARS odwraca się, by sprawdzić SCP-8003 na stole.]
GEARS: Czy to niebezpieczne?
RIGHTS: Ostrze jest tępe.
GEARS: Miałem na myśli—
[RIGHTS chichocze, dłubiąc w skórze rękojeści SCP-8003 leżącego przed nią.]
RIGHTS: Wiem, co miałeś na myśli. I nie. Nie wydaję się, żeby był. Zajmuję się głównie tym, co jeszcze zostało w początkowej fazie testów, czyli ustaleniem, kiedy właściwości tego czegoś się aktywują. Jeśli nie dowiem się niczego ciekawego, prawdopodobnie wróci do schowka.
[GEARS przejeżdża jednym palcem po metalowym ostrzu. Po drugiej stronie RIGHTS nadal grzebie przy rękojeści, dźgając i dłubiąc pęsetą w skórze.]
RIGHTS: Raczej nie powinieneś tego dotykać bez rękawiczek.
GEARS: Szkoda. Kto wie, ile ma lat?
RIGHTS: Ale to wiemy! Datuje się go na około 4 wiek naszej ery.
GEARS: Ten miecz jest starszy niż proch strzelniczy, uniwersytety i papier toaletowy.
RIGHTS: Skąd to wiesz?
[GEARS wzrusza ramionami.]
GEARS: Mówiłaś, że chcesz pogadać?
[Uśmiech RIGHTS znika.]
RIGHTS: Tak. Tak. Cholera… Słuchaj, ja po prostu—
[Wzdycha.]
RIGHTS: Nie wiem czy my… Czy my wciąż powinniśmy to robić.
[GEARS spogląda na nią.]
GEARS: Robić co?
RIGHTS: No wiesz. To. Było miło, nie mówię, że nie. Ale mam na myśli, czego ty tak naprawdę szukasz?
GEARS: Nie rozumiem, o czym mówisz.
RIGHTS: Najwyraźniej nie czujesz do mnie tego, co ja do ciebie.
GEARS: Co?
RIGHTS: Żartujesz, prawda? Gdy jesteśmy razem, nie odzywasz się ani słowem przez większość czasu. Kiedy na mnie patrzysz, wyglądasz, jakby to był dla ciebie psi obowiązek. Znam cię na tyle dobrze, by móc to stwierdzić.
GEARS: Wcale tak nie jest z mojej strony.
RIGHTS:Tak, ale właśnie w tym problem.
[Jej uderzenia w skórę SCP-8003-1 stają się bardziej agresywne.]
RIGHTS: Nie wiem tego, bo ze mną nie rozmawiasz. A ja potrzebuję kogoś, do kogo mogę się odezwać. Kogoś, kto ze mną rozmawia.
[GEARS milczy, RIGHTS wzdycha.]
RIGHTS: Lubię cię, Charlie. Naprawdę. Ale jesteś osobą, która nie otwiera się dla innych.
GEARS: Nie robię tego specjalnie.
RIGHTS: Wiem, że nie. Taki już jesteś. Ale wciąż właśnie taki jesteś. Nawet nie powiedziałeś mi jeszcze tych słów.
[Cisza. RIGHTS wzdycha.]
RIGHTS: Kurwa, stary. Jeśli nie potrafisz tego zrobić, to wolałabym to zakończyć, zanim włożymy w to więcej siebie tylko po to, żeby się zranić…
[Z cichym trzaskiem skóra na SCP-8003-1 luzuje się w dłoni RIGHTS. Ta patrzy na nią z zaskoczeniem.]
RIGHTS: …Nie zdawałam sobie sprawy, że ciągnę tak mocno. Czekaj. Czekaj, jest coś—
[Pochyla się.]
RIGHTS: Na rękojeści jest coś wyryte. Jakiś napis.
GEARS: Co?
RIGHTS: Możesz to odczytać? Nie jestem w stanie.
GEARS: Naprawdę nie sądzę, żeby to było teraz ważne.
RIGHTS: Porozmawiamy za chwilę, tylko pomóż mi z tą głupotą.
[GEARS odwraca się i przygląda się grawerunkowi na rękojeści ostrza.]
GEARS: "To, za co podnosi się miecz…"
RIGHTS: "… jest warte opuszczenia tarczy."
[Przez chwilę nic się nie dzieje. Następnie placówka zaczyna drgać. Wytrącona z równowagi, RIGHTS wyciąga rękę, aby się podeprzeć, która ląduje na SCP-8003.]
RIGHTS: Co to kurwa by—
UTRATA SYGNAŁU Z KAMERY
TICKER RAISA: […] Kaskadowa awaria zasilania w Ośrodku 19. Liczne alarmy krytycznej awarii przechowalni na podpoziomach od 14 do 23. Dotknięte podpoziomy zostały automatycznie zablokowane. Eksplozja nieznanego pochodzenia na podpoziomie 19 […]
A gdy przybył do warowni, Błędny Rycerz ujrzał swą Panią w Satynie, czekającą na niego, z Mieczem Chrystusa spoczywającym na jej kolanach, gdy siedziała w swej chwale na tronie. Komnata była pusta, pozbawiona uczt i muzyki, które niegdyś w niej rozbrzmiewały, albowiem w tym odległym zakątku krainy nie było już miejsca na radość. Czarny Rycerz stał u boku swej królowej, z opuszczonym przyłbicą i gotową bronią, beznamiętnie obserwując, jak Rycerz podchodzi. Błędny Rycerz ukląkł, pochylając głowę przed swą Panią, i rzekł:
– Pani moja — błogosławiona niczym słońce, dwa razy bardziej boska — na twe wezwanie o wojownika zjawiam się bez zwłoki.
Pani spojrzała na gościa, oczy zapłonęły fascynacją i współczuciem:
– Przybyłeś! Lecz, za późno. Mam już przy sobie wojownika.
Wskazała na Czarnego Rycerza, który stał w swej zbroi czarnej jak noc po jej prawicy.
Błędny Rycerz przechylił głowę, podziwiając sposób, w jaki kasztanowe włosy swej Pani opadały w lokami spod escoffionu. Światło łapało je i tańczyło z nimi, niczym słońce o zmierzchu spływające po wodospadzie.
– Ależ moja Pani, proszę tylko o szansę!

Błędny Rycerz i Pani w Satynie
[RYCERZ pada na ziemię. Leży na plecach na leśnej polanie; miecz został odrzucony na bok, leżąc teraz w błocie i brudzie. Podnosi się z jękiem, zbierając ostrze i wycierając brud o zbroję. Z tyłu słyszy głos — DAMY, siedzącej na małym głazie, chichoczącej z nieszczęścia bojownika.]
DAMA: Powstał! I to nie za wcześnie.
[RYCERZ wpatruje się w nią.]
RYCERZ: Wybacz mi — czy my się znamy, droga pani?
DAMA: Na łaskę Chrystusa, jego umysł jest uszkodzony, nie do naprawienia.
RYCERZ: Nie do naprawienia, droga pani — nadal mogę na ciebie patrzeć i cię podziwiać.
[DAMA śmieje się.]
DAMA: Odważnie, odważnie. Wstawaj, mój rycerzu. Przygotuj się do podróży.
RYCERZ: Tak uczynię, lecz powiedz, dokąd zmierzamy?
DAMA: Naprawdę nie pamiętasz?
RYCERZ: Nie.
DAMA: Zaproponowałeś — nalegałeś, nawet — by być moim wojownikiem podczas podróży do Wielkiej Twierdzy. Widzisz, mam zostać poślubiona.
RYCERZ: Poślubiona? Przez kogo?
DAMA: Przez króla, przebywającego na dworze w stolicy. Wysłali wojownika, by mnie poprowadził…
[DAMA Rozgląda się.]
DAMA: Wygląda na to, że już go z nami nie ma. Mój Czarny Rycerz. Nie ma też jego konia.
RYCERZ: Być może odłączył się po upadku. Poczekamy na niego?
DAMA: Nie widzę ku temu powodu.
RYCERZ: Zostawiłabyś swoją miłość tak od razu?
DAMA: Spoglądam w głąb siebie i uważam za równie prawdopodobne, że odszedł z własnej woli.
RYCERZ: Nie wyglądał na szlachetną duszę.
DAMA: Raczej nie. Ale czy ty nią jesteś?
RYCERZ: Staram się, moja pani. Zatem ruszajmy w drogę.
[RYCERZ i DAMA zbierają swoje rzeczy. RYCERZ zarzuca torby na ramiona, niesie je do dwóch koni przywiązanych na skraju polany i ładuje je zanim wsiada na konia. Drugi koń rży. RYCERZ odwraca się, by zobaczyć DAMĘ czekającą przy strzemionach swojego wierzchowca.]
DAMA: Zaiste szlachetna dusza.
RYCERZ: Ach. Wybacz, moja pani.
DAMA: Oczywiście, jestem do tego przyzwyczajona. Mój Czarny Rycerz oczekiwałby, że zrobię to sama. Już teraz bardzo mi go przypominasz.
RYCERZ: Tylko głupiec oczekiwałby od damy dworu—
DAMA: Uważaj na swój język.
[Z impetem chwyta wodze i podrywa się, lądując jedną stopą w strzemieniu. Podciąga się, a satynowa sukienka spływa swobodnie po jednej stronie siodła.]
DAMA: Jestem zdolna do takich rzeczy, chociaż nie sprawiają mi przyjemności.
RYCERZ: Dlaczego nie miałabyś tego robić, skoro jesteś w stanie?
[DAMA kręci głową.]
DAMA: Ponieważ kiedy robi to wojownik, pokazuje, że myśli o mnie. Oferując mi pomoc, którą mogę przyjąć, jeśli zechcę. To uprzejmość — troska połączona z szacunkiem.
RYCERZ: Cóż… rozumiem.
DAMA: Rzadko spotykam rycerza, który rozumie rycerskość.
RYCERZ: Dobrze rozumiem kodeks. Nie dźgam wroga, gdy pada, nie uciekam przed bitwą.
DAMA: Ach. Ale czy ucieleśniasz ducha? Czy nosisz Boga w swoim sercu? Czy przynosisz miłość i hojność tym, którzy są wokół ciebie?
RYCERZ: Wierzę, że to robię.
DAMA: Wszyscy mówią, że wierzą, pupilku.
RYCERZ: Pupilku? Myślałem, że będę twoim wojownikiem, zważywszy na to, jak łatwo odszedł ostatni.
DAMA: Tytuł wojownika się zdobywa, a nie otrzymuje.
[Uśmiecha się drwiąco.]
DAMA: Dopóki nie zostaniesz moim wojownikiem, będziesz moim pupilkiem.
[Odjeżdżają, konie kłusują obok siebie i wyjeżdżają z polany. Przez las prowadzi szeroka, mocno wyjeżdżona ścieżka, otoczona po obu stronach zielonymi zaroślami i drzewami. Jadą obok siebie; słońce rzuca lśniące promienie przez baldachim nad głową, plamiąc kasztanowe włosy DAMY.]
DAMA: Słyszysz śpiew ptaków?
RYCERZ: Słyszę.
DAMA: Zdradzę ci sekret: śpiewają dla mnie hymn tak stary, jak sam ten las.
RYCERZ: Aranżacja z życzeniami w dniu ślubu?
DAMA: Raczej nie. Nie, śpiewają hymn żałobny.
RYCERZ: Co masz przez to na myśl, pan? Czy nie kochasz króla?
DAMA: Miłość to kapryśna bestia, być może niemożliwa do okiełznania.
RYCERZ: To nie jest odpowiedź.
DAMA: Zaiste, nie jest.
[Jadą dalej leśną ścieżką.]
RYCERZ: Trudno mi zrozumieć, jak miłość może rozkwitnąć tak daleko od siebie. Stolica jest tydzień drogi od twego zamku.
DAMA: Miłość z trudem rozkwita na odległość — ale rozkwitała, gdy nie był tak daleko ode mnie. Ale okoliczności i czas kruszą skałę.
RYCERZ: To prawda. Kiedy ostatni raz go widziałaś?
DAMA: Dwa lata temu. Pragnę znów gładzić krzywiznę jego podbródka. Pojedynczy palec na jego skroni — prześledzić ułożenie jego żył.
[RYCERZ milczy, nagle wącha powietrze.]
RYCERZ: Czujesz coś, moja pani?
DAMA: Konkretnie?
RYCERZ: Dym, jak sądzę.
DAMA: Tak. Tak, czuję. Skąd-?
RYCERZ: Przed nami.
[RYCERZ wciska pięty w boki konia, popędzając go. Z chodu przechodzi w kłus, a następnie w bieg, pędząc pełną parą po polnej ścieżce. Świeży zapach natury zostaje zastąpiony palącym, gryzącym zapachem dymu i popiołu. Nagle leśna ścieżka ustępuje miejsca małej wiosce — brukowane ulice spalone sadzą, sklepy i domy tlą się i płoną, żar osiada. Trzask gasnącego ognia jest cichy, ale wszechobecny. Wszędzie są ciała — większość zwęglona i poczerniała. RYCERZ milczy.]
[Chwilę później za nim pojawia się koń DAMY. Ta przyciska dłoń do ust].]
DAMA: Mój Boże!
[Zaczyna szybko oddychać.]
DAMA: Stój. Ja— Ja znam tych ludzi. Ta wioska była niedaleko mojego zamku.
[Jej wzrok pada na ciało piekarza, fartuch przesiąknięty jego własną krwią i wnętrznościami. Leży twarzą w dół, na ulicy, jak wielu innych.]
DAMA: Dlaczego… kto to zrobił??
[RYCERZ zsiada z konia, klękając na ziemi. Przyglądają się plamom krwi na zwęglonym drewnie — mieczom porzuconym i zapomnianym w stosach popiołu — zwłokom zabitym bez litości. Nagle z przodu, od strony głównej alei, rozlega się trzask drewna. RYCERZ staje w rozkroku, dobywa ostrza i daje znak DAMIE, by się nie ruszała. Ruszył naprzód z mieczem w dłoni, obracając się za rogiem.]
[Jest to CZARNY RYCERZ, używający miecza, by podnieść zwłoki, obrócić je na bok i sprawdzić.]
RYCERZ: Czołem.
[CZARNY RYCERZ odwraca się i spogląda w tył, nie zwracając jednak na nich większej uwagi. RYCERZ nie opuszcza ostrza.]
RYCERZ: Czołem, powiadam! Czy jesteś odpowiedzialny za ten rozlew krwi?
[CZARNY RYCERZ kręci głową, niewzruszony pod hełmem. DAMA podchodzi od tyłu.]
DAMA: Nigdy by tego nie zrobił. Być może jest prostacki, ale nie jest łotrem.
[RYCERZ stopniowo opuszcza broń.]
RYCERZ: Czy wiesz, kto to jest?
[Mówi powolnym, szorstkim tonem, który nie zdradza więcej emocji niż jego przyłbica.]
CZARNY RYCERZ: To nie ma znaczenia. I tak są martwi.
RYCERZ: Oczywiście, że ma znaczenie. To barbarzyństwo. Potworność. Musimy wymierzyć sprawiedliwość.
CZARNY RYCERZ: Na wojnie nie ma sprawiedliwości. Poderżnie się gardła tysiącu bandytów. Pojawi się kolejne tyle.
[Usta Damy otwierają się, a potem zamykają. Zaczyna się cicho trząść.]
RYCERZ: Sądzisz, że nie mamy wobec tego obowiązku?
CZARNY RYCERZ: Moim obowiązkiem jest dostarczyć DAMĘ mojemu Królowi. Ścigaj zabójców, jeśli chcesz; dawno ich już tu nie ma.
[[Owija rękawicę wokół zwłok jednego z wieśniaków, ciągnąc je na pobocze.]
CZARNY RYCERZ: Władam swoimi emocjami i nie daje im władać mną.
[DAMA zaczyna płakać, łzy spływają jej po twarzy, gdy wpatruje się w zakrwawione ciała wciśnięte w masowe groby. Czerwień plami brzeg jej satynowej sukni.]
[RYCERZ wpatruje się w nią, ale nic nie mówi.]
[Grupa rozbiła obóz na kolejnej polanie daleko w górę leśnej drogi. Jest odosobniona, ze wszystkich stron porośnięta drzewami. RYCERZ zajmuje się ogniskiem na środku, rzucając wokół migoczące cienie. CZARNY RYCERZ pełni pierwszą wartę, stojąc z mieczem w pogotowiu na skraju polany, tuż poza zasięgiem słuchu. PANI siedzi wokół ognia na swoim posłaniu, namiot rozstawiony kilka kroków dalej.]
RYCERZ: Powinnaś odpocząć, moja pani. Wyruszamy o świcie.
DAMA: Nie mogę zasnąć.
[RYCERZ milczy.]
DAMA: Czy wszyscy rycerze są tacy? Zaczynam w to wierzyć.
RYCERZ: Jacy?
DAMA: Niewzruszony i milczący. Myślałam, że to tylko on—
[Wskazuje na CZARNEGO RYCERZA.]
DAMA: Ale najwyraźniej nie.
RYCERZ: To ideał, do którego mamy dążyć, moja pani. Obraz szlachetnego, cichego obrońcy.
DAMA: Obraz równie piękny, co głupi.
RYCERZ: Głupi?
DAMA: Proste. Wojownik powinien głośno okazywać wsparcie w chwilach słabości swej pani — milczenie nigdy nikomu nie pomogło. A już na pewno nie mnie.
RYCERZ: Nie uważasz, że milczenie jest złotem?
DAMA: Z całą pewnością może być. Ale jeśli istnieje na tym świecie jakakolwiek relacja, w której milczenie powinno zostać usunięte, to jest to relacja między rycerzem a jego damą. To więź—
[Stuka w ostrze miecza RYCERZA.]
RYCERZ: Silniejsza niż stal.
DAMA: Dobrze powiedziane.
[Chichocze z lekkim smutkiem.]
DAMA: Pytałeś mnie wcześniej, czy kocham mojego króla.
RYCERZ: Pytałem.
DAMA: Kocham go. Najgłębsze włókna moich mięśni bolą z pragnienia. Jego błyszczące oczy sprawiają, że moje serce trzepocze. Jego głos jest jak cydr w zimową noc.
RYCERZ: Więc dlaczego się boisz?
DAMA: Ponieważ nie wiem, czy moje uczucia zostaną odwzajemnione. Milczenie — to po prostu jego sposób. A jak już mówiłam — milczenie nikomu nie pomaga. Obawiam się teraz, że nie może się zmienić i obawiam się, że moja miłość nie przetrwa, jeśli tego nie zrobi.
RYCERZ: Wierzę, że każdy jest zdolny do zmiany.
[Jej twarz opada.]
DAMA: Z wyjątkiem zmarłych
[Jej warga drży, ta wstaje, by schować się do namiotu. RYCERZ patrzy, jak odchodzi, nic nie mówiąc.]
TICKER RAISA: […] Sytuacja w Ośrodku 19 jest rozwojowa. Po placówce wolno przemieszczają się liczne anomalie wysokiego zagrożenia. Wiele obiektów uznano za zaginione, w szczególności SCP-678. Mobilna Formacja Operacyjna Epsilon-11 została wysłana z Ośrodka 17; szacowany czas przybycia: 00:02:03 […]
I tak od zachodu do wschodu słońca Mameluk klęczał u wejścia do namiotu Cariye, z szamszirem w dłoni, czuwając, patrząc na jej postać przez zamknięte powieki i półprzymknięte wargi. A w jego gardle wciąż tkwiły oddechy z minionej nocy, nieruszone, zawieszone w ciszy, jaka zapadła, gdy słońce zatonęło za horyzontem, a powietrze nabrało chłodu. Myśli o śnie, tak blisko tej, której potrzebował jak powietrza, umykały mu niczym nocna mgła.
Czuwał więc z Janczarem na skraju obozu w milczeniu, nieporuszenie i osądzająco odwzajemniając jego spojrzenia przez dzień i noc, aż w końcu nadeszedł świt, a Cariye wyszła z namiotu w chwili, gdy ugięły się pod nim kolana. Upadł u jej stóp, spoglądając w górę, by ujrzeć jej uprzejmy i czuły uśmiech, gdy wsunęła delikatny jak kwiat palec pod jego podbródek i uniosła jego głowę, by na nią spojrzał. Zapytała:
– Dlaczego taki bojownik jak ty odmawia sobie snu?
Odpowiedział, klęcząc u jej stóp:
– Gdybym spał, śniłbym, a gdybym śnił, śniłbym o tobie, a gdybym śnił o tobie, obudziłbym się, a gdybym się obudził, mogłoby cię już nie być.

Mameluk i Cariye.
[Trzy wielbłądy torują sobie powolną, metodyczną drogę przez wydmy pustyni. MAMELUK kroczy obok CARIYE, gorące powietrze pustyni owiewa ich oboje. JANCZARZ, potężny i ubrany w ciężką zbroję, stoi za nimi, obserwując ich w milczeniu.]
MAMELUK: Cariye, twoja suknia — ciągnie się po piasku.
CARIYE: Tak się dzieje.
[Satyna długiej sukni zsunęła się z siodła wielbłąda, pozostawiając za nimi wężowy ślad na piasku.]
MAMELUK: Powinienem ją podnieść?
CARIYE: Powinieneś?
[MAMELUK waha się przez chwilę, po czym pochyla się z boku swojego wielbłąda, zbiera satynę w kłebek i podnosi ją. Przywiązuje ją do jarzma swojego wielbłąda, tworząc połączenie między nimi. CARIYE uśmiecha się z serdecznym uznaniem.]
CARIYE: Dziękuję, Mameluk. Masz dobre maniery.
MAMELUK: Żadne maniery nie są dla ciebie wystarczająco dobre, Cariye.
CARIYE: Takie miłe słowa. Myślałam, że niewolnicy są niewykształceni.
MAMELUK: Czyż oboje nie jesteśmy sługami sułtana?
THE CARIYE: Przypuszczam, że pod tym względem jesteśmy do siebie podobni. Ja służę w jego haremie, a ty w jego armii.
MAMELUK: Bardzo różne życie prowadzimy.
CARIYE: W rzeczy samej.
JANCZARZ: Czołem, Mameluk.
[CARIYE kontynuuje marsz naprzód, podczas gdy MAMELUK zatrzymuje się, odwracając wielbłąda, by stanąć twarzą w twarz z JANCZARZEM. Pod turbanem mężczyzny nic nie widać.]
JANCZARZ: Zapomniałeś gdzie jest twoje miejsce?
MAMELUK: Czy zapominałem gdzie jest moje miejsce?
JANCZARZ: Tak, zapomniałeś gdzie jest twoje miejsce?
MAMELUK: Nie, nie zapomniałem gdzie jest moje miejsce.
JANCZARZ: Jesteś niewolnikiem. Niewolnikiem i żołnierzem, jak ja, ale niewolnikiem. Traktuj Cariye z dystansem, ona zasługuje na więcej niż ty. Zasługuje na szczęście.
MAMELUK: Nic nie zrobiłem!
JANCZARZ: Trzymaj się od niej z dala, powiedziałem.
[Nagle rozlega się słabe dzwonienie. Wszyscy troje odwracają się, przesuwając wzrok po wydmach.]
MAMELUK: To są dzwony.
CARIYE: Dzwony? Tutaj? Oszalałeś, mój pupilku?
MAMELUK: Spójrz — spójrz!
[Przed nimi, na jednej z wydm, stoi duży zadaszony namiot. Dochodzą z niego odgłosy śmiechu i bicia dzwonów. CARIYE rusza w jego kierunku, wielbłąd biegnie po piasku.]
MAMELUK: Co- Cariye! Czekaj!
[Pozostała dwójka rusza za kobietą, podążając za nią do cienia namiotu. Dźwięki są teraz głośniejsze, a kilka innych wielbłądów jest przywiązanych na zewnątrz. CARIYE zsiadła z wierzchowca, podnosząc suknię i pędząc do namiotu.]
[Wewnątrz panuje uroczysta atmosfera. Kilku mężczyzn nuci do bicia dzwonów, odzianych w szaty i wysokie kapelusze. Na środku namiotu dwóch z nich kręci się z dużą prędkością, pozwalając, by ich szaty fruwały, gdy wirują wokół siebie. CARIYE patrzy na nich, zachwycona.]
MAMELUK: Wirujący derwisze. Cudowne.
DERWISZ: Salaam, podróżnicy.
MAMELUK: Salaam, bracie. Przepraszam za moje zachowanie.
DERWISZ: Nie ma za co przepraszać, bracie. Wszyscy są mile widziani. Siadaj. Pij.
[DERWISZ wręcza MAMELUKOWI bukłak z wodą, z którego ten się pije. Podaje go CARIYE — ta odmawia mu, obserwując hipnotyczny, szybki taniec.]
MAMELUK: Co was tu sprowadza?
DERWISZ: Przynosimy muzykę Boga tam, gdzie panuje cisza. Tam, gdzie są ci, którzy nigdy wcześniej nie słyszeli prawdy.
MAMELUK: To bardzo imponujące.
DERWISZ: Staramy się.
[Siedzą w ciszy przez chwilę, obserwując taniec. Derwisz odpada, inny zajmuje jego miejsce, nosząc szaty w innym kolorze, ale bezbłędnie dopasowując się do jego tempa i rytmu. Kontynuują w ten sposób, na zmianę, wirując; dźwięk dzwonów staje się coraz głośniejszy.]]
MAMELUK: Czy obraziłbyś się gdybym zadał ci pytanie, bracie?
DERWISZ: Nigdy. Pytaj.
MAMELUK: Słyszałem historie o twoim zakonie. Hierofanci. Wróżbici. Czy jest w tym jakaś prawda?
[DERWISZ się śmieje.]
DERWISZ: Nie. Staramy się znaleźć mądrość Boga we wszystkich rzeczach wokół nas i dzielimy się tą mądrością z tymi, którzy chcą ją mieć odczytaną. Jeśli tak bardzo boją się własnego odbicia, że oskarżają nas o czarną magię — to mówi więcej o nich niż o nas, czyż nie zgadzasz się?
MAMELUK: Przypuszczam, że tak. Więc nie obraziłbyś się, gdybym cię poprosił o odczytanie, bracie?
DERWISZ: Usiądź i bądź widzialny.
[DERWISZ zaciąga go do rogu namiotu, gdzie umieszczone są dwie poduszki i niski stolik. Siada na jednej poduszce, zanurza pędzel w dzbanku z atramentem i wpatruje się uważnie w MAMELUKA, zanim zaczyna rysować na papierze.]
MAMELUK: Co robisz?
DERWISZ: Odnajduję prawdziwego ciebie. Powiedz mi, czy śnisz?
MAMELUK: Często i wyraźnie.
DERWISZ: A o czym śnisz?
MAMELUK: O szczęściu i wygodach.
DERWISZ: Nie, to są emocje, które się odczuwa! O czym ty śnisz? Kiedy śpimy, nasze dusze opuszczają ciało, a to, co widzimy i pamiętamy w naszych snach, jest odbiciem tego, co Bóg dla nas znaczy.
MAMELUK: Przypuszczam, że marzę o bratniej duszy.
[DERWISZ kontynuuje szybkie, ostre pociągnięcia pędzlem po papierze.]
DERWISZ: Bratniej duszy?
MAMELUK: Kogoś dla kogo mogę otworzyć moją duszę. Kto rozumie każdą część mnie. Małżonka, kochanki. Kogoś, na kim mógłbym polegać.
DERWISZ: Ty, bracie, jesteś głęboko zaślepionym człowiekiem.
MAMELUK: Co?
DERWISZ: Nie znajdujesz bratniej duszy, by się otworzyć. Otwierasz się, by znaleźć bratnią duszę.
MAMELUK: A jeśli się otworzę, tylko po to, by odkryć, że nie kocha tego, co kryje się wewnątrz?
DERWISZ: Fantazjujesz o miłości i romansach, ale uciekasz, gdy realia ich stają przed tobą. Dlaczego jest to dla ciebie tylko fantazją? Nikt nie powstrzymuje cię przed życiem, jakiego pragniesz, z wyjątkiem…
[DERWISZ podnosi pędzel, wyciera atrament i odkłada go na miejsce. Bez słowa podnosi i podaje kartkę papieru MAMLUKOWI.]
[Kartka jest zupełnie pusta.]
MAMELUK: Czy to jakiś żart?
[DERWISZ poważnie potrząsa głową.]
DERWISZ: Jesteś niewidocznym człowiekiem. Przede wszystkim przeraża cię bycie dostrzeganym.
CARIYE: Mameluk, mogę cię o coś spytać?
[Grupa osiedliła się w obozie na wieczór.]
MAMELUK: Oczywiście.
CARIYE: Czy my się już spotkaliśmy? Wydajesz mi się taki znajomy.
MAMELUK: Nie sądzę. Ale zgadzam się — przypominasz mi kogoś.
CARIYE: Kogo?
MAMELUK: Nie wiem. Kogoś ważnego dla mnie.
[Obaj klęczą wokół ogniska, wpatrując się w pustynne niebo.]
CARIYE: W stolicy jest akademia poświęcona codziennemu obserwowaniu gwiazd i odnotowywaniu ich pozycji, rejestrowaniu ich i przewidywaniu, gdzie będą jutro i pojutrze.
MAMELUK: Naprawdę?
CARIYE: Tak. Chciałbym ją odwiedzić. Często śnię o gwiazdach.
MAMELUK: Jakie są sny o gwiazdach?
CARIYE: Spójrz na nie — spójrz, jak tańczą! Wirują i wirują jak derwisze, zamknięci w niebiańskim romansie. Powinnam dążyć do tego, by być tak kochaną.
[MAMELUK spogląda na obóz, JANCZARZ wpatruje się w niego.]
MAMELUK: Czy chciałabyś ze mną zatańczyć, Cariye?
[CARIYE spogląda na niego.]]
CARIYE: Chciałabym i to bardzo. Mameluk.
[Wstają, unosząc ręce. Ponad wiatrem, bicie dzwonów i śpiew Derwiszów niosą do nich rytmiczne mrowienie. Delikatnie chwytają się za ręce i zaczynają wirować w rytm muzyki, choć jest ona cicha.]
MAMELUK: Czy nie jesteś kochana przez sułtana?
CARIYE: Jest daleko. Kocha mnie tak, jak można kochać konkubinę. Jego emocje są zamaskowane. Z trudem go dostrzegam.
MAMELUK: Być może boi się tego, co być ujrzała.
CARIYE: Być może. Nie mogę zagwarantować mojej miłości. Ale wtedy nie może oczekiwać, że zostanie poznany, a jeśli nie może oczekiwać, że zostanie poznany, nie może oczekiwać, że zostanie pokochany.
[Kołyszą się do muzyki, gwiazdy migoczą nad ich głowami.]
TICKER RAISA: […] MFO Epsilon-11 wkroczyła do Ośrodka 19 przez bezpośrednie wejście do podpoziomu 10. Zasilanie zostało odcięte. Priorytetem jest zlokalizowanie i wydobycie personelu wysokiego szczebla. Starsi badacze J. Aktus, C. Gears, A. Rights, L. Donahue są poszukiwani. Dyrektor Moose jest poszukiwana. […]
Deszcz padał rzęsiście, chmury wisiały wysoko, grupa zbliżała się coraz bardziej do celu.
A Freja, Tarczowniczka i Huskarl rozbili obóz pewnej nocy,
Zaatakowani przez burzę, schronili się w zacisznym lesie,
Ich zapasy kurczyły się, gdyż zima przyniosła milczenie krainie.
Kątem oka, tuląc się do ognia dla ciepła,
Spostrzegli łosia wysokości dwóch mężów, obserwującego ich w milczeniu,
Futro zwierzyny blade jak śnieg, a oczy połyskujące jak olej na wodzie
Zwierzę zniknęło w zaroślach, a Freyja chwyciła za miecz
I przyciągnęła Tarczowniczkę do siebie,
Szepcząc jej do ucha:
– Rusz ze mną za zdobyczą,
Poluj ze mną, jedź ze mną,
Stań się mną, ostrze przy ostrzu,
Żyj ze mną i umieraj ze mną.

Freja i Tarczowniczka.
[FREJA i TARCZOWNICZKA skradają się przez zasypany śniegiem las, z toporem w pogotowiu. Nagle FREJA wyciąga rękę, by powstrzymać drugą kobietę.]
FREJA: [Szepcze] Hej, Tarczowniczko! Mój wzrok padł na ofiarę.
TARCZOWNICZKA: Nic nie widzę.
FREJA: Spójrz tam, przez szczeliny w martwych drzewach — widać ruch.
TARCZOWNICZKA: Nic tam nie ma—
[Nagle gałąź przed nimi zaczyna trzeszczeć i łamie się, a śnieg spada na ziemię w postaci delikatnej białej mgiełki. Kształt staje się wyraźny, wtapiając się niemal idealnie w otaczającą biel — potężny łoś albinos, z porożem przyozdobionym licznymi małymi ornamentami. Uśmiecha się ponuro, przedzierając się przez zaspy.]
FREJA: Trzymaj swój miecz w pogotowiu, tarczowniczko. Rzucimy się na niego, gdy się do nas zbliży i przebijemy ostrzami gardło.
TARCZOWNICZKA: Tak, moja Frejo.
[Łoś zbliża się, nadal potrząsając głową i smutnie becząc. Jego krzyk to długi, niski dźwięk, który przebija się przez wycie śniegu i wiatru. Przenika przez futro i zbroję aż do kości. Uścisk FREJI na jej toporze słabnie.]
FREJA: Czy kiedykolwiek słyszałaś taki dźwięk pochodzący od takiej bestii? To zaskakujące.
TARCZOWNICZKA: Nie, nie słyszałam.
[[Nagle łoś podnosi wzrok i mówi, wpatrując się w zarośla, w których ukrywa się dwójka.]
ŁOŚ: Spróbuj się rzucić na mnie z tym toporem, a już więcej nie będziesz mogła.
[FREJA łapie oddech w szoku. TARCZOWNICZKA dobywa miecza, przyjmując postawę.]
TARCZOWNICZKA: Kim jesteś, człowiekiem czy bestią? Przedstaw się!
ŁOŚ: Nie. Nie mam imienia. Jestem po prostu łosiem z tego lasu. Schowaj swoją broń.
FREJA: A dlaczego miałybyśmy to zrobić? Zabicie szlachetnego zwierzęcia podoba się bogom.
ŁOŚ: Nie ma tu bogów. Już nie. Posypana solą ziemia. Dam wam dar.
TARCZOWNICZKA: Poczekaj, Frejo. Mów, bestio. Co możesz nam dać?
ŁOŚ: Opowieść. Ostatnią, jaką mam. Mądrość, którą ze sobą niesie. Proszę. Przyjmijcie ją ode mnie.
FREJA: Opowieść nie napełni naszych brzuchów.
ŁOŚ: Nie. Ale ty łakniesz czegoś więcej niż jedzenia. Masz w sercu bezdenną otchłań. Powiem ci, jak ją usunąć.
TARCZOWNICZKA: Powiedz więc..
[FREJA patrzy na swoją towarzyszkę w szoku. TARCZOWNICZKA wpatruje się intensywnie w ŁOSIA.]
TARCZOWNICZKA: Natychmiast, bestio.
[ŁOŚ znów wyje.]
ŁOŚ: Wędruję. Wędruję po tym lesie. Zanim istnieli ludzie. Zanim istnieli bogowie. Zanim były drzewa. Zanim był las. Wędruję, odkąd istniały tylko opowieści. Wszystkie opowieści, gdziekolwiek spojrzeć. Opowieści każdego rodzaju i na każdy temat. Wędruje samotnie. Więc czytam je wszystkie.
FREJA: To niemożliwe. Nie można przeczytać wszystkich opowieści. Nikt nie jest w stanie, człowiek czy zwierzę.
ŁOŚ: Czytam je wszystkie. Zrywam jedną z drzewa. Czytam. Kiedy skończę, czytam kolejną. Kiedy skończę wszystkie, pojawiają się nowe. Za każdym razem.
TARCZOWNICZKA: Ale na pewno w końcu dotrzesz do ostatniej? Jeśli jesteś tu tak długo, jak twierdzisz.
ŁOŚ: Nie ma zakończenia. Zawsze będzie więcej do przeczytania, więcej do przestudiowania. Zakochałem się. Nie w innym łosiu. Nie ma takiego łosia jak ja. W lesie. A ona odwzajemniła moją miłość. Pochłaniam jej historie, doceniam je. Ona daje mi więcej historii, którymi mogę się cieszyć. Nie muszę jej dziękować.
[ŁOŚ znów ponuro wyje w powietrze.]
ŁOŚ: Ale powinienem był jej podziękować.
FREJA: Trzeba być naprawdę aroganckim, żeby nie dziękować naturze za to, czym nas obdarzyła.
ŁOŚ: Nie. Nie. Jestem wdzięczny. Daje mi piękne prezenty. Niezliczone historie. Wiem, że moje słowa nie wystarczą. Wiem, jednak co robić: przeszukuje książki, aż znajdę właściwe słowa. Odpowiednie słowa, by uchwycić moje oddanie i miłość do niej. Przeglądam niezliczone książki. Niezliczone dni. Dziesiątki różnych fraz. Wszystkie nieodpowiednie, niegodne. Moja miłość jest zbyt wielka dla języków. Brak na nią słów.
TARCZOWNICZKA: A co było potem?
ŁOŚ: Tak bardzo szukałem tego, co powiedzieć. Nie zauważyłem, kiedy zaczęła się oddać. Strony w książkach zwiędły i skruszyły się. Rośliny, które rosły wokół mnie, gdy odpoczywałem, obumarły. Nie zauważyłem. Obsesja trzymała mnie tak przyklejonego do stron, szukając tego. Szukam tej jednej rzeczy, która udowodni moje oddanie.
TARCZOWNICZKA: Ale znalazłeś to w końcu, tak? Musiałeś. Powiedz mi, co znalazłeś.
ŁOŚ: Znalazłem. Ale jest już za późno. Nie ma już Biblioteki. Jest tylko ten las. A teraz wędruję.
TARCZOWNICZKA: W poszukiwaniu czego?
ŁOŚ: Jej. W nadziei, że znów ją znajdę. By przeprosić, że tak długo to trwało.
TARCZOWNICZKA: Znalazłeś ją?
ŁOŚ: Nie.
FREJA: [Zmiękczenie głosu] Bestio… jak długo wędrujesz?
ŁOŚ: Tysiąc tysięcy lat. Znajdę ją. Muszę ją znaleźć. Muszę to wyjaśnić. Muszę przeprosić. Przez cały czas miałem przed oczami właściwe słowa. Głupi. Głupi łoś.
[Wokół panuje cisza, z wyjątkiem wyjącego wiatru.]
FREJA: Myślę, że nadszedł czas, aby—
TARCZOWNICZKA: Co to było?
FREJA: Tarczowniczko? Wyglądasz na chorą.
[TARCZOWNICZKA trzęsie się, twarz ma bladą, pot spływa jej po czole mimo zimna. Wpatruje się uważnie w ŁOSIA.]
TARCZOWNICZKA: Proszę. Powiedz mi. Co muszę powiedzieć?
[ŁOŚ odwraca się, by spojrzeć na nią beznamiętnie.]
ŁOŚ: Bez udawania. Wiesz. Miłość nie czeka na ciebie wiecznie, ale odchodzi na zawsze. Koniec zwlekania, mała istotko.
[ŁOŚ znów wyje, odwraca się i odchodzi w głąb lasu. Oboje patrzą, jak odchodzi.]
[FREJA i TARCZOWNICZKA tulą się do siebie. Baldachim lasu blokuje część śniegu, ale sprawia, że pod spodem jest ciemno; słaby ogień niewiele robi, by odepchnąć mróz. HUSKARL, opancerzony i imponujący, zabija kaczkę niedaleko. FREJA zszywa ranę na brzuchu TARCZOWNICZKI.]
FREJA: Pij.
[Podaje flaszkę tarczowniczce.]
TARCZOWNICZKA: Nie. Nie, ty to weź.
FREJA: Nie bądź uparta. Jestem syta — weź napój.
TARCZOWNICZKA: Zachowaj go na później dla siebie.
FREJA: Dlaczego musisz tak nalegać?
TARCZOWNICZKA: [Stękając z bólu] Jesteś moją boginią. Moim obowiązkiem jest cię chronić.
[FREJA podnosi głos.]
FREJA: Nie — uch!
TARCZOWNICZKA: Co!
FREJA: W swoim umyśle przyrównałaś się do mojej obrończyni. Nie jesteś moją obrończynią. Czy choć raz podczas tej podróży napotkałaś coś, co wymagało twojego miecza?
TARCZOWNICZKA: Nie, ale—
FREJA: Nie jesteś moim strażnikiem! Jesteś moją kompanką, moją towarzyszką — nie potrzebuję, byś poświęcała się dla mojego dobra. Nalegasz, aby cierpieć w ciszy, gdy jestem tu, by dzielić z tobą ten ciężar. Dlaczego?
TARCZOWNICZKA: Uznałabyś mnie za słabą.
[Cisza.]
FREJA: [Głos mięknie.] Moja tarczowniczko, moja ukochana. Nigdy nie pomyślałabym, że jesteś słaba.
TARCZOWNICZKA: Mówisz tak, bo nigdy nie widziałeś mnie w najgorszym stanie.
FREJA: Uważasz, że nasza więź jest tak krucha, że może zostać zerwana przez ujrzenie cię taką, jaką jesteś?
TARCZOWNICZKA: Przez coś więcej.
FREJA: Co więcej?
TARCZOWNICZKA: Załóżmy, że zrzucę zbroję. Skąd mam wiedzieć, że nadal będziesz cenić to, co znajdziesz pod spodem?
[Wyje wiatr. FREYJA przeczesuje palcami włosy tarczowniczki]
FREJA: Będę. Będę.
A gdy bramy stolicy stanęły otworem, serce Błędnego Rycerza waliło jak bęben, gdy pognał swojego konia przez brukowane ulice, a pospólstwo rozstępowało się wokół trójki jeźdźców. Pani w Satynie popędziła swego białego wierzchowca naprzód, nie zważając na przeszkody ani na płaty satyny opadające wokół niej, ale w ciągu tygodnia podróży Błędny Rycerz zdążył poznać perfekcyjne pociągnięcia pędzla na jej twarzy, by teraz dostrzec, że zostały one zakłócone przez poczucie zmartwienia.
Popędził konia, ustawiając się obok niej, podczas gdy Czarny Rycerz w milczeniu zamykał szyk z tyłu. Rycerz nachylił się lekko, z dłonią opartą na rękojeści miecza w pochwie.
– Moja pani, wszystko w porządku?
Odwróciła się do swojego towarzysza.
– Ze mną? Nic mi nie jest. Los przejął wodze tego konia i prowadzi mnie do celu. Teraz nie pozostaje nic innego, jak czekać i patrzeć.
– Na co czekasz, moja pani?
Delikatny uśmiech zatańczył na jej rubinowych ustach.
– Na to, czy mój wojownik czegoś się nauczył.

Błędny Rycerz i Pani w Satynie
[BŁĘDNY RYCERZ, DAMA i CZARNY RYCERZ wchodzą do sali tronowej. Dwór jest pusty, nie ma publiczności, która mogłaby ich powitać, nie ma dam dworu ani uzbrojonego orszaku. Świece na ścianach rzucają migotliwy cień na twarz KRÓLA, siedzącego niewzruszenie na swoim wysokim tronie.]
[CZARNY RYCERZ pada na kolana, po czym wstaje i zajmuje miejsce za tronem. DAMA krzywi się, utrzymując pozycję przed tronem. BŁĘDNY RYCERZ kłania się. Wszyscy milczą.]
RYCERZ: Mój panie. To zaszczyt.
[KRÓL milczy.]
RYCERZ: Przyprowadziłem ci… twoją panią. Wkrótce się pobierzecie, jak mniemam.
[KRÓL milczy.]
DAMA: Mój panie. Z radością znów patrzę na twoją twarz — tak piękną, jak śniłam, każdego dnia naszej rozłąki.
[KRÓL milczy.]
DAMA: Waham się zapytać — ale czy nadal mnie kochasz, mój panie? Kochaj mnie tak, jak ja kochałam ciebie przez tyle lat.
[KRÓL milczy.]
RYCERZ: Czy zamierzasz jej odpowiedzieć, mój panie?
[KRÓL milczy.]
RYCERZ: [Głos stopniowo się podnosi] Ta kobieta — szlachetna duchem — podróżowała przez tydzień, by ujrzeć twą twarz. Kocha cię bardziej niż samo życie, a ty nie raczysz jej odpowiedzieć, mój panie?
[KRÓL milczy.]
RYCERZ: Jesteś tchórzem, panie. Tchórzem na wskroś.
[CZARNY RYCERZ robi lekki krok naprzód, kładąc dłoń na rękojeści swego miecza.]
RYCERZ: [Krzyczy] Wiem, że ją kochasz. Dlaczego nie możesz się zmusić, by to powiedzieć?
[KRÓL milczy. Z wściekłością, RYCERZ szybkim krokiem zbliża się do tronu, tupiąc nogami. KRÓL nie reaguje, dopóki RYCERZ nie chwyta go mocno za ramię, wystawiając jego twarz na światło — aby odsłonić oblicze RYCERZA, wpatrującego się w nich beznamiętnie. Wszyscy zamierają w bezruchu.]
RYCERZ: … Co?
[RYCERZ cofa się. CZARNY RYCERZ robi krok do przodu, podnosząc swoją przyłbicę — również odsłaniając twarz RYCERZA, wpatrującego się w nich. RYCERZ cofa się o krok, zdezorientowany, z ręką na rękojeści miecza. Spogląda oskarżycielsko na KRÓLA i CZARNEGO RYCERZA.]
RYCERZ: Ty… nie. Nie jesteś mną. Jesteś zimny, zdystansowany. Odrzucasz bliskość tych, którzy chcieliby cię poznać. Uciekasz przed kontaktami.
[RYCERZ ciężko oddycha.]
RYCERZ : Ja. Ja to robię. Ty… jesteś nędzną częścią mnie. Przemawiającą do mnie w środku nocy, szepczącą, bym odciągnął się od tych, których kocham. Nie potrzebuję cię. Nie chcę cię.
[RYCERZ dobywa miecza, odrzucając pochwę na bok]..
DAMA: Czekałam, aż to zrozumiesz, kochanie.
RYCERZ: Zasługujesz na kogoś lepszego. Lepszego niż ja, moja pani. Jesteś złotą duszą i zasługujesz na to. Zostaw mnie. Znajdź kogoś, kto da ci to, czego oczekujesz.
DAMA: Nie ośmielaj się mówić mi, na co zasługuję, mój pupilu. Nie dbam o to. Dbam o to, czego chcę. A chcę ciebie.
[Potrząsa głową.]
DAMA: Prostackiego, takiego jakim jesteś.
RYCERZ: Z przyjemnością, moja pani. Niczego nie pragnę bardziej, niż być z tobą. Dzierżyć swój miecz w twoim imieniu. Odpoczywać z tobą w nocy. Ale nie mogę oddać ci się w całości. Nie, kiedy mnie atakują. Nie pozwalają mi kochać cię tak, jak być powinnaś.
DAMA: Cóż, zrób coś z tym. Pewien rycerski rycerz powiedział mi kiedyś, że każdy może się zmienić.
[RYCERZ mruga, po czym się odwraca. Rzuca się w stronę tronu, przeciągając mieczem klatkę piersiową KRÓLA. Krew tryska, rozbryzgując się po jego zbroi i kamiennej posadzce. CZARNY RYCERZ wyciąga własny miecz, ale RYCERZ jest szybszy i wbija czubek swojego ostrza w miękką szczelinę między szyją a hełmem. Tryska więcej krwi. Obaj upadają na podłogę, tonąc we własnej krwi, bulgocząc i piszcząc.]
RYCERZ: Z wyjątkiem zmarłych. A ty jesteś warta śmierci, moja Pani.
[Upuszcza miecz na kamienną posadzkę i potyka się. Podnosi rękę — na jego piersi i szyi widnieje rana. Zdejmuje kolczugę, odrzucają ją na bok, obnażając paskudne rany, z których tryska krew. Obnaża się całkowicie, klękając przed swoją Panią. Ona z uśmiechem opuszcza dłoń, zaczesując mu włosy do tyłu.]
RYCERZ: Moja Pani.
DAMA: Mój wojowniku.

POCZĄTEK TRANSKRYPTU
MFO-EPSILON-11-Z6: Doktorzy. Pobudka..
[RIGHTS i GEAR poruszają się. Leżą na podłodze Laboratorium Badawczego 27. Ośrodek jest na zasilaniu awaryjm; na korytarzach rozlegają się alarmy. Uzbrojony operator MFO klęczy przed nimi, potrząsając nimi.]
RIGHTS: Uch. Co jest?
GEARS: Kim jesteś? Co się dzieje?
MFO-EPSILON-11-Z6: Cztery godziny temu doszło do przełamania zabezpieczeń na podpoziomie 15. Ośrodek 19 ma ograniczoną funkcjonalność, a MFO Epsilon-11 przejęło kontrolę nad obiektem. Jesteście personelem wysokiej rangi, więc przygotowaliśmy dla was korytarz ewakuacyjny. Podążajcie korytarzem do punktu kontroli bezpieczeństwa, skręcie w lewo i idźcie dalej, aż dotrzecie do wyjścia. Czujecie się na siłach?
RIGHTS: Tak. Cholera, tak. Głowa mnie napierdala.
[Operator pospiesznie sprawdza tył jej głowy.]
MFO-EPSILON-11-Z6: Brak krwawienia, ale może być lekki wstrząs mózgu. Wygląda na to, że oboje zaliczyliście niezły upadek, kiedy wszystko się posrało. Przy wyjściu jest zespół medyczny, który wam pomoże. Zbierajcie się. To piętro nie jest bezpieczne.
[Operator szybko wstaje i wychodzi z laboratorium.]
RIGHTS: Kurwa. Słyszałeś go. Musimy iść, Charlie.
[GEARS się nie rusza.]
RIGHTS: Charlie?
GEARS: Kocham cię, Aggie. Kocham cię tak bardzo, że aż mnie to dobija. Jesteś ostatnią rzeczą, o której myślę przed zaśnięciem i pierwszą, o której myślę po przebudzeniu. Budzę się i nie czuję, że mój dzień się zaczął, dopóki nie spotkam się z tobą przy kawie w stołówce i nie opowiesz mi o tym, co ten dupek z twojego departamentu tym razem zrobił, żeby cię wkurzyć. Zacząłem kazać pracownikom zaopatrywać automaty w ciastka migdałowe, bo wiem, że uśmiechasz się za każdym razem, gdy je jesz. Dałaś mi ten model Saturna V na urodziny w zeszłym roku i nadal mam pudełko w szafie, ponieważ jest na nim twoje odręczne pismo z napisem, że mnie kochasz. Pewnego razu zapomniałaś szalika w moim pokoju i nigdy go nie oddałem, ponieważ za każdym razem, gdy przechodzę obok niego, pachnie twoimi perfumami. Pewnego razu zapytałaś mnie, czy myślałem, że mogliśmy spotkać się w poprzednim życiu, a ja odpowiedziałem, że nie wiem, ale nie powiedziałem, co myślę: że na pewno spotkam cię w następnym. Goniłbym cię przez światy, spaliłbym całe to miejsce, gdybyś chciała odejść ze mną. Kocham cię i jestem tak cholernie głupi i boję się, że mnie nie pokochasz, że mogłem cię stracić. Tak mi przykro.
RIGHTS: Charlie…
[RIGHTS uśmiecha się do niego.]
RIGHTS: "Kocham cię" to wszystko, co chciałam usłyszeć. Ja też cię kocham, ty duży idioto.