Identyfikator podmiotu: SCP-PL-2000-J
Klasa podmiotu:
Specjalne Czynności Przechowawcze: Nazywam się Clyde V Fostergrant, jestem androidem typu Fostergrant piątej generacji stworzonym przez Fundację SCP. Zostałem wysłany do miasta Esterberg, by zneutralizować niebezpiecznego, anomalnego zbrodniarza Daniela Ashewortha, po tym jak doprowadził do ludobójstwa narodu polskiego i przejęcia władzy nad Esterbergiem i zamieszkującymi go fae. Pokonałem go, lecz w wyniku międzywymiarowej anomalii jaka nastąpiła w efekcie naszej potyczki, miasto zostało całkowicie odizolowane. Od dawna nie miałem kontaktu ze światem zewnętrznym. Zapisuję to na szablonie raportu znalezionym w opuszczonym posterunku Fundacji. Dla kogokolwiek kto będzie to czytać, oto moja historia.
Opis: Po zesłaniu Ashewortha do wymiaru piekielnego straciłem przytomność. Nie wiem po jak długim czasie się przebudziłem. Gdy opuściłem salę tronową, miasto znajdowało się w jeszcze gorszym stanie niż przed konfrontacją. Budynki wyglądały fatalnie i były opuszczone. Ruszyłem w drogę powrotną w nadziei, że uda mi się dotrzeć do punktu ekstrakcji i opuszczę tę porzuconą przez Boga ruinę, lecz jakże się myliłem. Punktu ekstrakcji nie było, co musi oznaczać, że Esterberg został odcięty jeszcze w trakcie mojej walki z Asheworthem lub tuż po niej.
Choć bardzo bym tego chciał, niestety miasto nie było całkowicie opustoszałe. Włócząc się ulicami w poszukiwaniu drogi ucieczki, natknąłem się na szalejące po tym miejscu bestie. Niegdysiejsze fae, dziś już jedynie zdziczałe potworności o mnogich, poskręcanych kształtach, zwierzęcych fizjonomiach i nieposkromionym pragnieniu estrogenu. Bezmyślne produkty Asheworthowskiej magii oraz anomalii wymiarowej, którą musiałem wywołać by zesłać ich mistrza w otchłań.
Stwory musiał przyciągnąć zapach płynącego w moich syntetycznych żyłach, jak u wszystkich androidów, estradiolu. Lepki roztwór zawierający duże stężenie tego hormonu spływał z moich ran, plamiąc ubranie i znacząc mój szlak wonnymi kroplami.
Trzy zdeformowane wróżki osaczyły mnie. Nie miałem już amunicji do pistoletu, więc musiałem polegać wyłącznie na składanej teleskopowo kosie bojowej jaką wiele lat temu otrzymałem w prezencie od Antoniego Grzmichuja. Przydatne żelastwo, ponoć należało kiedyś do potężnej istoty. Nawet to jednak nie pomogło mi w walce z tymi monstrami i już wkrótce zostałem wytrącony z równowagi, a bestie szykowały się, żeby mnie zabić i wychłeptać mój życiodajny estrogen, nurzając się w narkotycznym otumanieniu.
Wtem błysk. Oślepiony nagłym blaskiem zmrużyłem oczy. Gdy światło osłabło ujrzałem jak w miejscu, w którym stał jeden z potworów pozostały jedynie dwie osmalone nogi, sterczące jedna obok drugiej, wciąż dymiące po tym jak reszta ciała powyżej kolan została odparowana podmuchem o niesłychanej mocy. Nim zdążyłem pojąć co się stało, z pobliskiego dachu na ulicę zeskoczył masywny robot, z grubsza humanoidalny, choć bez głowy i o zwalistym korpusie. Na nogach i plecach miał jarzące się, żółtawe lampy. Pokryty był odrapaną, brunatną farbą i rysami znaczącymi zapewne wcześniejsze trudy, których doznał. Na lewej piersi niewyraźne litery: D3VS 3X M/-\[IN/-\
Pozostałe zdziczałe fae rzuciły się wściekle na mechanicznego wybawcę. Ten zaś kilkoma błyskawicznymi cięciami ostrza przymocowanego do ramienia poszatkował napastników. Następnie obrócił się w moim kierunku. Nie wiedząc jakie mogą być jego zamiary, skoczyłem na równe nogi z kosą w dłoni, oczekując następnego posunięcia maszyny. Robot jednak zamiast tego zaświstał, zasyczał i pochylił lekko tułów. Na samym środku otworzyła się klapka, nie większa niż dłoń, tworząc rodzaj miniaturowego balkoniku, na który wystąpił malutki, blady człowieczek, ubrany w malutki skafander, malutką pilotkę i jeszcze mniejsze gogle. Ów człowieczek zdjął gogle ukazując duże, jak na jego głowę, piwne oczy, którymi spoglądał teraz na mnie z pewnością siebie, podpierając małe rączki na biodrach.
— Witaj — odezwał się do mnie żabim głosikiem — Nazywam się Anatoliasz Żyraf Jędrzej Horacy Trzeszczobój, choć Wy w Fundacji możecie znać mnie jako Mały Inżynier.
Rzeczywiście, znane mi było to imię. Słynny wynalazca ze świata anomalnego, biegły przede wszystkim w wykorzystaniu prądu dziwnego w swoich jeszcze dziwniejszych maszyneriach.
— Przybyłem z odsieczą. Wiem, że tak jak ja usiłujesz wydostać się z Esterbergu. Tak się składa, że wiem jak możemy tego dokonać, ale musimy sobie w tym pomóc — oznajmił Mały Inżynier.
— W jaki sposób? — zapytałem.
— Istnieje w tym mieście urządzenie, które pozwoli nam obejść międzywymiarowe Limbo otaczające teraz cały kompleks miejski. Nazywa się antylimbator. Aby jednak je otworzyć musimy zdobyć klucz. Klucz ten znajduje się w rękach brata Gawła, mnicha którego z racji obecnego stanu wszystkich esterberskich fae, musimy pokonać. Zrobiłbym to sam, ale niestety fanatycznie dewocyjna aura jaka go otacza osłabia moc mojej machiny. Nie mogę go tak po prostu odparować. Istota półorganiczna, taka jak ty, bardzo mi się przyda w walce z bratem Gawłem.
Nie mając innego wyboru, zgodziłem się. Wyruszyliśmy prosto do miejsca, w którym zdaniem Małego Inżyniera, znajdować miał się brat Gaweł. Po drodze mogliśmy oglądać skalę zniszczeń jakie dotknęły miasto. Budynki były zrujnowane, dachy zapadnięte, a ulice podziurawione. Niegdyś urocze uliczki, dziś były już jedynie mrocznymi zaułkami, pełnymi zdeformowanych fae.
Dotarliśmy na zmurszały cmentarz. To właśnie tu rezydował nasz cel. Znajdował się na samym środku placu, otoczony zamszonymi nagrobkami, łupiący fragment marmurowego pomnika trzymanym w dłoni kamieniem.
— Bestie w całym wolnym porcie… staniesz się ich posiłkiem, prędzej czy później… — powiedział zerkając na mnie. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się inny od normalnych fae, ale to tylko pozory. W jego umyśle już dawno krążyła trucizna szaleństwa.
— Przyszliśmy po klucz do antylimbatora. Oddasz go nam? — powiedziałem.
— Ha! Jedyna przysługa jaką mogę ci wyświadczyć to szybka śmierć.
— W takim razie stawaj do walki.
— Noż kurwa, nie musisz mnie namawiać! — zawołał, z ekscytacją wyrywając sztachetę z pobliskiego płotu.
Wraz z mym towarzyszem rzuciliśmy się do ataku. Próbowaliśmy ciąć Gawła naszymi ostrzami, lecz był bardziej wytrzymały niż sądziliśmy. Zdawał się zupełnie ignorować zadawane mu rany. Przeskakiwał ponad grobami i miotał na lewo i prawo trzymaną w dłoni sztachetą. Mały Inżynier wymierzył potężny cios lecz chybił i masywne ramię robota zamiast trafić brata Gawła, rozbiło nagrobek pod jego stopami, wytrącając go z równowagi. Gaweł upadł plecami na ziemię. To była moja szansa. Zamachnąłem się i przebiłem jego brzuch moją kosą bojową. Przeciwnik wydał z siebie przeraźliwie zwierzęcy ryk.
To było jednak za mało. Nagle staliśmy się świadkami okropnej transformacji, o której ciężko mi nawet myśleć nie popadając w niekontrolowane dreszcze grozy. Ręce i nogi Gawła poczęły się wydłużać. Jego twarz nabrała nieludzkich kształtów. Skóra pokryła się sierścią. Z tyłu wyrósł mu puszysty ogon. Teraz dopiero rozpoznałem formę w jaką obróciła się jego twarz — wilczy pysk.
Gaweł przemienił się w antropomorficznego futrzaka.
— Jestem ułoczym wiłczkiem UwU — zawył wściekle.
Bestia podniosła się z ziemi, odrzucając moją kosę i zaczęła z niesamowitą furią demolować cmentarz, przewracając nagrobki i miotając pomnikami w naszym kierunku. Jej szerokie łapska z długimi pazurami były niesamowicie szybkie. Nie byłem w stanie uniknąć każdego ciosu. Ciągła utrata estrogenu z gorejących ran pozbawiła mnie większości sił. W pewnym momencie potwór przyparł Małego Inżyniera do muru i przebił pazurami pancerny kadłub maszyny.
— NIE!!! — zawołałem. Ostatkiem sił chwyciłem moją kosę i błyskawicznym cięciem pozbawiłem głowy rozproszonego stwora. Jego martwe ciało osunęło się na glebę. Przypadłem do uszkodzonej maszyny i otworzyłem małą klapkę, rozerwaną pazurami bestii. Z malutkiego fotelika wyciągnąłem mojego towarzysza, jego ciało przebite na wylot i silnie krwawiące.
— Anatoliaszu — wyszeptałem załamującym się głosem.
— T… To nic. Weź klucz. Weź klucz i uciekaj stąd, póki jeszcze masz… nadzieję — tymi słowami Mały Inżynier wyzionął ducha. Pochowałem go w niewielkim dołku, roniąc pojedynczą łzę. Po oddaniu mu chwili ciszy, zabrałem klucz, który miał przy sobie brat Gaweł i utykając ruszyłem w drogę.
Dodatek: Nie wiem czy uda mi się dotrzeć do antylimbatora. Gdy dotarłem do posterunku Fundacji odnalazłem apteczkę. Udało mi się zatamować estrogenienie, ale obawiam się, że w tym stanie mogę nie dać rady. Możliwe, że to są moje ostatnie chwile. Jeśli ktoś to znajdzie, nie zapomnijcie o mnie. Nie zapomnijcie o tym co tu się zdarzyło. Pokój.