Wigilia. 24 grudnia.
"Wspaniały czas pojednania z rodziną i przyjaciółmi."
Ośrodek PL-13 pustoszeje już o piętnastej trzydzieści. Rozluźnieni nadzorcy, żartujący agenci i rozpromienieni badacze przedzierają się przez grube zaspy śniegu do domu. Niektórzy przełamią się opłatkiem w rodzinnym gronie i otworzą prezenty pod zielonym drzewkiem. Inni będą spokojnie cieszyć się dodatkowym urlopem.
Wszyscy są jednak w głębi duszy gotowi na alarm. W każdej chwili mogą zerwać się z krzeseł i foteli, zostawić rodziny bez pożegnania i wracać do środka. Mogą zginąć. Przez ten jeden dzień w roku mają jednak nadzieję że choć raz wszystko pójdzie zgodnie z planem. Niech się nie martwią.
Dziś mogą spać spokojnie.
Nie oznacza to jednak, że wieżowiec pozostanie pusty. W miejscu takim jak Fundacja ktoś zawsze musi siedzieć na warcie. Niektórzy wolą spędzić Boże Narodzenie w pracy. Nikt nie pyta ich o powody, nie są one istotne. Pozostali na służbie technicy i ochroniarze nie zamierzają jednak tkwić na posterunkach. W pokoju wypoczynkowym stoi drobna choinka, stoły zastawione są dwunastoma rozmaitymi pokarmami. Ogień wesoło trzaska w kominku.
Fundacja nie zapomina o żadnych pracownikach.
Agent Brodzik częstuje się solidną dawką barszczu. Nie ma co, w tym roku się przyłożyli. Zaproszenie bez jakichkolwiek błędów czy luk, broń pozamykana w szafkach, pod choinką coś o niezwykle obiecujących kształtach. Ktoś nawet zadbał o lizaki o smaku rdzy. Agent terenowy Brodzik co prawda doceniał gest, na własnej skórze (czy tez języku) przekonał się że w życiu lepiej jednak nie posysać.
No nic. Bożonarodzeniowe anomalie będą musiały zaczekać. Biorąc kolejnego łyka świątecznej zupy skierował się w stronę kilku znajomych po fachu. W końcu po roku współpracy wypadałoby dowiedzieć się, jak tamten wysoki koleś ma na imię. Po namyśle zmienił jednak zdanie. To znów ona. Tętno agenta, mimo tylu życiowych doświadczeń, przyspieszyło. Skręca lekko balansując barszczykiem na granicach równowagi. Uśmiechnęła się.
W tym roku agent Brodzik nie spędzi Świąt samotnie.
Dr Inż. Tamara Jagiełło na codzień trudniąca się fachem projektowania placówek znajdowała się w grupie opuszczającej cztery ściany kolosa. Jak by nie lubiła tamtych ludzi, tak Wigilię lepiej było przeznaczyć na rodzinę. Czekają na nią w ciepłym domu z świerkiem w jak zawsze przymałej doniczce. Ot, fragment ich tradycji. Tak samo, jak suto zastawiony dębowy stół z szopką i kruchym opłatkiem.
W kieszeni kurtki Fundacyjna koperta czeka cierpliwie na swoją kolej. W tym roku pan Tadeusz przycisnął nieco odpowiednich ludzi. Jego niezgrabne "Wesołych Świąt" wraz z zawartością na pewno nieco się przyda.
Za oknem śnieg rozbija się po okolicy wraz z kolejnymi abominacjami tego podłego świata. Lecz tutaj, w środku, nie jest to istotne. W środku, pośród gwaru rozmów, śmiechu i życzeń czas się zatrzymał. Istnieje tylko ta chwila. Pani Tamara nie ma nic przeciwko tej niegroźnej anomalii. Niechaj trwa wiecznie.
Doktor Blackpeace tłukł się w autobusie linii 173 w drodze do domu. Cholera, gdyby nie oblodzone drogi i kierowcy jeżdżący jakby prawo jazdy kupili na targu, już dawno siedziałby w domu. Bądź co bądź nieźle się Fundacji w tym roku przysłużył wyrabiając 300% normy.
Podobnie jak wielu innych, mógłby opisać swoje Święta w trzech słowach. Rodzina. Kolacja. Prezenty. To oczywiście nie tak, że w jakiś sposób ich nie kochał. Hell, doktor Blackpeace bez wahania stwierdziłby że jest dla niego najważniejsza. To dla nich codziennie wysyłał na śmierć terminację masę personelu D. To dla nich dostawał tę krwawą forsę i to dla nich gotów jest pójść do piekła.
Istnieją rzeczy i ludzie, za których warto umierać.
Jednak doktorowi nieśpieszno jeszcze do umierania. Gdzieś w głębi duszy wierzy, że robi to w słusznej sprawie. Może jedynie mieć nadzieję, że na samym końcu coś odpowiedzialnego za osądzanie weźmie to pod uwagę.
Nie, żeby Blackpeace był pesymistą. Życie brutalnie pokazało mu jednak, że nie ma szczęśliwych zakończeń.
Doktor Krzysztof Rasiewicz nie miał czasu na Święta. Otrzymał w tym roku wyjątkowy prezent i nie zamierzał go zmarnować. Siedział teraz z kilkoma książkami i tabletem dokształcając się. Zależy mu na tym, by poznać różnice między tymi światami. Na pewno jednak nie zapomni o tamtym. No dobrze, mała powtórka: Pojawiło się Liberum Veto, Rosja wtrąca się w nasze sprawy, kryzys w Niemczech po wojnie…
Do biblioteki, mimo cichych protestów dyżurującego RMT z hukiem wpada panna Amalia Rachel Levison z Wydziału Logistyki i tamten młody doktor, niejaki Patrick Sherman. Za nimi z uśmiechem wchodzi też psycholog z kandydaturą do Rady Nadzorczej. Przyniósł coś smacznego, mrugnął do podróżnika wymiarowego. Wraca do pokoju wypoczynkowego, ma jeszcze parę spraw do załatwienia na tej przepustce wraz z pewnym eks-administratorem, o którego losach wiadomo niewiele a i to jedynie wtajemniczonym.
Dwójka "młodych gniewnych" nucących jakąś kolędową melodyjkę, wcinających pierogi i dyskutująca o anomalnych mapach zostaje. Wciągnięci w temat na rozmaite sposoby streszczają historię ludzkości doktorowi.
W takich chwilach jak ta, Rasiewicz wyobraża sobie, że są oni jego rodziną.
Na 47 piętrze, w 313 pokoju pali się światło. System fotokomórek nie dopuściłby do tego i lampa zgasłaby przy pierwszej możliwej okazji. Coś jej jednak to uniemożliwiało, a jedynym czymś o takiej mocy był rezydent pomieszczenia.
Naukowiec nadzorujący, doktor Clyde Fostergrant siedział za biurkiem oglądając lipną kartkę bożonarodzeniową z wesołym bałwankiem. W środku jakaś kobieca ręka zapisała pochyłe litery zapraszające go do odwiedzenia rodziny. Siostrzeniec nie może się doczekać. Rodzeństwo chciałoby wreszcie na spokojnie porozmawiać. Tęsknią.
Akurat! To nawet nie jego rodzina!
Płonące szczątki kartki lądują w śmietniku. Ostatnie pliki papierów zostają zamknięte w segregatorze. Czujnik dymu nie oponuje, jego plastikowe szczątki topią się teraz w dogorywającym płomieniu.
Ktoś puka do drzwi.
Dziwne. Pokój wypoczynkowy jest siedemnaście pięter niżej.
Do pokoju 313 wchodzi Operator. Zdzierając gardło Clyde nieszczególnie grzecznie prosi go o wyjście. Spokojnie odmawia, kładzie na biurku niewielką tacę. Jej dymiąca zawartość cudem unika rozrzucenia. Nie planuje odpuścić.
Pierogi z farszem grzybowym powoli znikają w ustach doktora. Podobny los spotyka także barszcz w gorącym papierowym kubku. Fostergrant nie planował winić za to Operatora. Wniesienie pełnego talerza tak wysoko graniczyłoby z cudem. Nareszcie skończył. Mruknął pod nosem coś, co od biedy można by pomylić z jakąkolwiek formą podziękowania. Operator nie zamierzał jednak poprzestać na prostej wigilijnej kolacji.
Coś w nim pękło. Kiedy zjechał już na 30 piętro, kiedy wysiadł z windy i rozejrzał się po kantynie. Kiedy zobaczył, a raczej usłyszał agenta Brodzika dyskutującego zawzięcie o kantynowym incydencie z cukierniczką, dyrektorem Matthewem Nine'em i "Sharhą". Kiedy wraz z Rasiewiczem, Levison i Shermanem grzał się przy trzaskających drwach i słuchał rozważań nad alternatywną historią. Kiedy niezręcznie rozmawiał z tamtym skromnym, cichym badaczem, Samuelem Bladźińskim oraz Blackpeace'm na komunikatorze o przeszłości i przyszłości Fundacji. I kiedy otworzył swoją paczuszkę od nieobecnej już Tamary J.
Uśmiechał się. Szczerze.
Po raz pierwszy od wielu, wielu lat.
Clyde Fostergrant był szczęśliwy.