Tam i gdzieś poza przestrzenią

ocena: +7+x





Rozdział II

Tam i gdzieś poza przestrzenią






Oblał mnie zimny pot. Po mojej twarzy musiała przebiec kaskada wszystkich, najsubtelniejszych odcieni bieli, moje oczy osiągnąć musiały wszystkie możliwe rozmiary, tylko źrenice wyłamały się z tego przedziwnego trendu osiągania wszystkiego i skupiły się na zwężeniu do średnicy igiełki pod wpływem światła korytarza, którym mnie ciągnięto. Czułem w sobie strach, rosnące napięcie, szok, panikę, przerażenie, złość, niedowierzanie i melodię ciągle grającej w mojej głowie “Makareny”. Jak to wyłączyć? Jak ja to w ogóle włączyłem?

Jak się tu znalazłem? Dlaczego ja tu jestem? Kiedy to wszystko się stało? Jakie miałem na sobie buty, gdy nawiązywałem najtrwalszy i najszczerszy kontakt wzrokowy w historii mojej ziemskiej egzystencji? Dlaczego to wspomnienie po prostu się rozmyło? Czemu zadaję tyle pytań, na które doskonale wiem, że nie potrafię odpowiedzieć? Czy ta sytuacja zmieniła mnie w retorycznego potwora? Czy coś uszkodziło mi mózg, który, najpierw wkręcony w kręcenie, potem wwiercony w wiercenie, a na końcu zagoniony w gonienie wytrzepał się do stopnia, w którym kręci się wewnętrznie bez przerwy, powodując, że jedyną znaną mi rzeczą na tym świecie są pytania? Hm. Ah, hm! Czyli na szczęście nie. Potrafiłem wciąż twierdzić, jednak odpowiedzi na wystrzelone wcześniej jak z karabinu pytania dalej nie znałem, opierając się pokusie syntetycznego szatana wewnątrz mojej głowy, który podpowiadał, że brzmi ona “Dale a tu cuerpo alegría Macarena”.

Kręciło mi się w głowie. Mój mózg, nadal biegnący, mam nadzieję, w kółko teraz zaganiał do zabawy resztę łepetyny, próbując dodatkowo do gry w ordnungberka przekonać moją świadomość ze skutkiem bardziej pozytywnym niż bym sobie tego życzył. Tak więc w obliczu natłoku emocji, tańczącej bieli na mojej twarzy i ciągnięcia mnie gdzieś przez dwóch rosłych mężczyzn, moją głowę opanowała prawdziwa gonitwa myśli, przemyśleń, rozmyślań i wszystkich organów nie tylko w mózgoczaszce, ale w czaszce ogólnie, o krok tylko byłem od tego, by oczy wywracać się zaczęły na drugą stronę w pokracznych fikołkach, a uszy kręcić się w tej grobowej zabawie wokół własnej osi. A wszystko to do tej przeklętej, zaciętej piosenki puszczanej mi nieprzerwanie od nie wiem ilu minut przez moją augmentację.

Ale, ale, ale, ale! Musiałem wrócić myślami do rzeczywistości. W końcu ktoś ciągnął mnie, biednego, obolałego studenta, przez jakiś dziwny korytarz, porwano mnie! Musiałem jakoś dowiedzieć się co się dzieje, więc w końcu zebrałem się w sobie i powiedziałem:

— Eeeee makarena.

Chwila. Nie tak to miało wyglądać.

— Co on właśnie powiedział? — spytał rzezimieszek zmieszany.

— Może mu jeszcze nie odpuściło — odparł jego kolega.

A ja tymczasem cicho przeklinałem zaciętą augmentację. Przy okazji dźwięk z moich ust speszył i zniechęcił mnie tak bardzo, że odechciało mi się zarówno powrotu myślami do rzeczywistości, jak i dowiedzenia się, co się dzieje, słowem — poddałem się i oddałem się tańcowaniu razem z resztą mojej łepetyny.

Lewe ramię w górę przez lewego chłopa, prawe ramię w górę przez prawego chłopa, głowa w górę, prawie rzyg, głowa w dół, makarena! Lewa dłoń wyprost bez lewego chłopa, prawa dłoń wyprost bez prawego chłopa, głowa w górą, prawie… chwila, jeden złapał mnie i patrzy dziwnie dwoma łockami wyłaniającymi się spośród zatopionej w czarnej szmacie twarzy. Twarzycki nie widzę, ale łocka wyrażają całą konfuzyjeczkę, jaką twarzycka mogłaby mi przekazać, więc i ja na chwilę przestałem tańcować, jakby mnie wcale przed chwilą do tego mój prawy oprawca nie zmusił.

— Co? — pytam, zastanawiając się, czy on nigdy nie widział zdrowego na umyśle człowieka.

— Co? — pyta, zastanawiając się, czy na pewno widzi zdrowego na umyśle człowieka.

— Antoś, może dalej jest naćpany — wtrąca się lewy.

— No przecież nie jest. — Łocka prawego przewracają się słodko. Chwila, czemu słodko? Trochę słodyczy w gorzkiej sytuacji porwania zawsze smakuje dosyć dobrze, jest miłe, przyjemne, słodycz w goryczy jest lepsza przecież niż gorycz w słodyczy.

— Może coś mu jest? — mówi lewy.

— Na pewno jest zbyt duży — odpowiada szybko prawy.

— Eee tam. Po prostu dawno żeś go nie widział. To nie to. No patrz na niego.

— Makaronoza. — Że co ja właśnie powiedziałem? Ile niby w Makarenie jest makaronu?

— Ah, to ma sens. — przytakuje mi lewy.

— Rzeczywiście, rzeczywiście. — prawy też aprobuje.

A ja wreszcie się zamykam po uzewnętrznianiu się w makarenowym opętaniu przez ostatnie kilka minut. Dziwnym trafem nie zyskałem ani jednej odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Co znamienne, syntetyczny demon, po zmuszeniu mnie do tego teatrzyku, też w końcu opuścił moją głowę. Zastanawia mnie tylko, czy to z wrażenia, zażenowania, strachu, znudzenia, czy może jakiejś emocjonalnej zupki ze wszystkich powyższych. W każdym razie, mój implant nareszcie się zamknął. Piosenka się skończyła, ja, jako główny aktor spektaklu, ukłoniłem się lekko, a kurtyna z powrotem została opuszczona. I kiedy tak wszystko opadało i uspokajało się, kiedy mój mózg zwalniał w swoim biegu, kiedy wszystkie organy w obrębie głowy przestawały się wesolutko kręcić, łocka oprawcy z powrotem stały się oczami, twarzycka twarzą, a makaronoza makarenowo-bezmakaronowa, w nagłym przypływie szczerości do samego siebie, jawną, nagą, bezładną paniką.


Jednak jakiś czas wcześniej, moje myśli krążą, kiedy buty miałem na sobie czerwono-fioletowe i pamiętam to doskonale, namówiony przez grupkę przyjaciół, poszedłem do Wróżki. Wróżki, a nie wróżki, bo oprócz zawodu był to, a jakże, pseudonim artystyczny, a ja, jako miłośnik, stwierdziłem, że dla samego performensu chcę spróbować. Usiadłem więc naprzeciw, nogi krzyżując, lecz po krótkim jej krzyku rozkrzyżowując, i skupiłem się na patrzeniu jej na ręce.

Widziałem więc jak z uśmiechem rusza jednym uchem, patrzy na mnie, potem na karty, które niezauważenie pojawiły się na stole, jedna po drugiej, każda postać, każdy obiekt tańczący i ruszający się, niczym żywy. Jakoś tak stało się to oczywiste dla podziemia, które upowszechniło się, wybijając na powierzchnię po… pewnych zdarzeniach, o których opowiem pewnie kiedy indziej. Jednak mimo wybicia nie przestało ono przecież być podziemiem, było jak taka kopuła, która teraz, widoczna z lądu, wciąż skrywa w sobie tę całą ciemność. Czyli mimo powszechności i ruchomości każdej ulicznej sztuki, wszyscy wciąż oszukiwaliśmy się, że robimy coś wyjątkowego i wyrażamy siebie, zamiast uderzać o sufit z tak płonącą pasją, że nasza biedna kopuła wysuwa się i niszczeje powszechnością coraz bardziej.

Karty, z tańczącymi ludzikami, wieżami, słońcami, wisielcami i innymi, też się do mnie uśmiechały, a ja wtedy znowu usłyszałem krzyk skierowany w moim kierunku. Odruchowo, oczywiście, odkrzyżowałem odkrzyżowane nogi, co kolejny krzyk Wróżki na mnie ściągnęło, bo przecież dwa minusy dają plus, więc odkrzyżowanie odkrzyżowania dało skrzyżowanie, które musiałem odkrzyżować tak szybko, jak to możliwe. Słowem: głuchym ja jestem, bo ona wyciąga ręce, a ja ich nie widzę, mam ją chwycić, a jej nie chwytam, mam jej spojrzeć w oczy, a patrzę w oczy kartom. Jednak teraz, przywrócony do porządku, słucham tego, co ma mi do powiedzenia na temat mojej przyszłości.

— Jak widzisz… — światło przygasło. Czy to część show? — Gdy tylko wszystko przestanie mieć dla ciebie sens, chaos wskaże ci drogę. Przyzwyczajony do życia w nieporządku, nie poznasz go, lecz to twoje wnętrze ci go uwidoczni. Wyprzesz się go trzy razy, zanim doznasz oświecenia.

Dalsza część była, lecz taniec kart tak zwrócił uwagę moich aktualnych myśli, że znowu wyleciała mi z głowy i pewnie ponownie pojawi się, kiedy najmniej się jej spodziewam. I chciałbym, oj chciałbym wiedzieć to wszystko i chciałbym, naprawdę, czuć, po co mi to było. Pragnąłbym całym sercem po prostu zrozumieć, co się dzieje i dlaczego teraz, zrozumieć też czemu akurat w tym momencie to wspomnienie przyszło mi na myśl. Jednak chyba musiałem skupić się na czym innym. Słyszę echa, ktoś mówi do mnie i nie jest to ona. Zajmuję głowę bzdurami, prawie jak ojciec, ten wariat, a przecież to ja w tej rodzinie jestem tym normalnym. Myśl, Janek, myśl, proszę, myśl teraz jasno. Jasno!

Wróżka uśmiechnęła się do mnie, podniosła rękę i jeden palec, mrugając porozumiewawczo. Karty zaśmiały się ze mnie, a ja poczułem, jak wracam z tego przeszłościo-przyszłościowo-teraźniejszego mezaliansu prosto do rzeczywistości.


— Słyszysz ty nas? — lewy warknął z wyraźną irytacją, kiedy to ja umysłem wróciłem z wycieczki.

— S… słyszę. Chyba.

— To o czym mówiłem, co? — Tym razem to prawy!

— Bełkot jakiś.

W tym momencie piąstki prawego dopadły do mojej szyi, a łocka jego zapłonęły gniewkiem, podkreślonym resztą jego twarzycki. Trzeba przyznać, przeraziło mnie to nieco, lecz i rozczuliło jednocześnie, w końcu takie z niego jedno wielkie zdrobnienie (trzeba wam bowiem wiedzieć, że po wyciszeniu paniki znów zacząłem to zauważać), iż, jak mówiłem, to nie gniew, lecz gniewek, a gniewek, oprócz pierwiastka grozy, ma też przecież pierwiastek uroku.

Lewy jednak położył prawemu łapę na plecach w uspokajającym geście.

— Antoś, przecież ty seplenisz.

— Serio? — spytał ze smuteczkiem w głosie.

— Serio. Może ja wytłumaczę — lewy westchnął przeciągle. W sumie imienia jego pewnie nie będzie mi dane poznać, więc niech będzie Lewym do końca tej historii. — Pamiętasz, jak na zebraniu mówiliśmy o Cyberkorwinie i tym, że znowu startuje na prezydenta?

Zebraniu? Już wcześniej miałem wrażenie, że uciekł mi lwi kawałek tej rozmowy, ale teraz? Teraz czuję, jakby z hipokampa wymknął mi się niezły kawałek całego mojego życia.

— Ze… — zacząłem pytająco.

— Wiedziałem, że kojarzysz. — Bynajmniej nie jest to prawda. — Bo widzisz, jak byłeś chory, opracowaliśmy plan. Pójdziemy na konwencję, my, jako nasza socjalistyczna milicja, jakoś się zakamuflujemy, po prostu będziemy się zachowywać jak pepeesowcy i nas nie rozróżnią od siebie nawzajem. Wkradniemy się, pójdziemy wyściskać się z Cyberdziadziem i bam!

Wtem zobaczyłem, jak Lewy wyjmuje coś małego i metalowego, machając mi tym przed oczami. Kompletnie nie wiedziałem co to, bo nie dość, że ręce trzęsły mu się niemal tak samo, jak intensywnie prawy seplenił, to jeszcze dał mi to tak blisko oczu, że nie domagały one w kwestii złapania skupienia. Ta dziwaczna cisza, rodząca we mnie, zamiast ciekawości, coraz większe skonfundowanie, trwała zdecydowanie zbyt długo jak na spójną i sensowną rozmowę. Powoli i mój zmysł socjalny przestawał rozumieć, co się dzieje, więc stwierdziłem, że pora mówić.

— Bam… bam? — powiedziałem niepewnie, ustami potem symulując dźwięk wybuchów. Lewy opuścił ręce. To… to chyba nie to.

— Nie! Wciśniemy mu to w porcik i zgramy mu do bebechów Watykańczyka!

Przyznać trzeba, było trochę sensu w tym bezsensie. Zacząłem się w to nawet wkręcać, więc słuchałem z prawdziwym zaangażowaniem, jak opowiada o zdziadziałym kretynie na baterie i o tym, jak to trzeba wcisnąć mu podłużne urządzenie w dziurkę, z dziwaczną dozą ekscytacji, która, na szczęście, brała się z ideologicznego zaangażowania, a nie co po bardziej niekonwencjonalnych zakamarków umysłu. I ten czar trwał i trwał, ja nawet zacząłem kibicować Lewemu w jego opowieści, on, rozochocony, wymyślał coraz to kolejne szczegóły i malował coraz bardziej świetlaną przyszłość naszego kraju, nie, naszego kontynentu, nie, naszego świata, a może i nawet układu słonecznego, galaktyki, gromady, supergromady i całego Wszechświata!

I ja, wkręcony w tę demagogię, wkręcony w utopijne wizje tego, jakie cuda da światu spapieżowanie wyborczej jednoprocentówki startującej z ramienia swojej jubileuszowej trzydziestej partii politycznej, w końcu zostałem wydarty gwałtownie z tego snu na jawie, słysząc coś, co niczym rozpędzona, mokra szmata (nie mylić ze Szmatą, choć o jego istnieniu od mniej więcej 40 lat się średnio pamięta) uderzyło moje ego prosto w twarz.

— No i widzisz — rzekł Lewy do prawego. — Wiedziałem, że Marek w końcu załapie. Musieliśmy go poturbować nieco, bo wysłanie ulotki o mini-zebraniu nigdy nie działa i nas tylko naraża, a tak to, widzisz, jest tu, z nami, gada, też z nami, może czasem trochę do siebie, ale gada, angażuje się i chyba jest gotowy, by ten porcik w augmentdziurkę Cyberkorwinowi wcisnąć.

Jedno wiedziałem na pewno. Ja jestem…

— Janek. Nazywam się… Janek.

Zapanowała cisza. Atmosfera tak zgęstniała, że nożem można ją było kroić, co szczur w rogu chyba wykrył i wgryzł się w nią z braku jedzenia (przecież jakby tylko znalazł sobie pracę, to by mógł je sobie kupić, tak mnie, w każdym razie, uczono). Zdecydowanie dla niektórych jednak zbyt gęsta była, by oddychać, co zobaczyłem na twarzy zarówno prawego, jak i Lewego, którzy, w szoku, stali, bledli i oddechu złapać nie umieli. Smutny był to widok, nie zapomnę go nigdy, powiedzieć trzeba, że tak, ja też byłem zawiedziony.

— Mówiłem, że zbyt du-

— ZAMKNIJ MORDĘ, ANTOŚ! — wrzasnął na prawego Lewy.

Znów cisza i znów dyskomfort, tak narastający, że aż znowu zachciałem sprawdzać, jakiego mam na sobie buta, i znowu zachciałem szukać, jakiego nosiłem w różnych wspomnieniach, znowu chciałem myśleć o sklepie, o hologramie, obrazach, ojcu, Wróżce, o wszystkim, zamarzyłem znów o ucieczce w fascynujący świat myśli. Bo co mi zostało? Dołączyć do konkursu na najbardziej skonfundowane spojrzenie? Jeśli były sytuacje, w których ucieczka jest jedyną opcją, to była to jedna z nich, lecz jako że byłem przywiązany do krzesła, pozostała mi tylko ucieczka mentalna.

A nie, no przecież, to szklane krzesło n i e‎ ‎ m a‎ ‎ n o g i, bo i po co miałoby mieć, skoro się stłukła? Jak się stłukła, to przecież nie była potrzebna, tak działa to mityczne przeznaczenie, prawda? Więc ucieczka do innej rzeczywistości nie była możliwa, byłem uwięziony w tej, trzymany kurczowo przez myśl o siedzeniu na już-nie-czworonogim krześle, przez co, uzyskując tę świadomość w mgnieniu oka i rozszerzając ją niechcący na całe ciało, całym sobą musiałem skupiać się na trzymaniu siebie w odpowiedniej pozycji. Inaczej przecież, cytując mnie, “bam… bam?” i, poza cytatem, trzask. A potem, za przeproszeniem, kurwy i pierdolenia z bólu, akompaniowane kurwami i pierdoleniami gdzieś tam z góry, wynikającymi z niewiedzy, co w takiej sytuacji należy zrobić i, potencjalnie, jak pozbyć się ciała.

Właśnie, bo skoro już ustaliliśmy, że ja to jednak nie ten ja, którego szukają, to może warto byłoby zastanowić się nad tym, co z tym właściwym mną, siedzącym tutaj, na szklanym krześle, niesłusznie porwanym, należy zrobić? A raczej, co oni ze mną zrobią? Zabiją? Będą mnie szukać. Wypuszczą? Ryzykują, że wypaplam. Wciągną do bojówki? Myślę, że ten Marek, którego “za dużą” wersją jestem, nie będzie miło zaskoczony. Co więc takiego ze mną zrobić, by mnie unieszkodliwić?

Wygląda na to, że tylko ja zastanawiałem się nad naszym wspólnym już problemem nazywającym się Janek Maranek. Zarówno Lewy, jak i prawy, zajęli się, oczywiście, kłótnią.

— Jak ty im to przekazałeś?! — rzucił Lewy, przerywając przedłużającą się ciszę.

— Że mają uważać, by nie wziąć nie tego. Przecież… — Gniewek znów coraz bardziej malował się na twarzycce, podpalając na przemian to mnie, to Lewego rzutami łocek.

— Nie tego co? Po prostu nie tego? Czy nie wziąć Darka? Mieli wziąć Marka, a nie “nie wziąć Darka”, nie słyszysz różnicy?

— Ale tak im powiedziałem! — wydarł się całą siłeczką głosiku prawy.

— Toś imbecyl, serio. — W ruch poszedł zabójczy atak: wielkie westchnienie.

— Chwila… nie, nie tak! Powiedziałem tak, jak mieliśmy powiedzieć, czyli tak, jak mówisz, że miałem powiedzieć, czyli tak, “tak im powiedziałem”, ale nie tak, jak myślisz, kretynie.

— Czyli jak?! Wysłów się w końcu!

— By nie wzięli złego brata bliźniaka!

Chwila, bliźniaka? Marek, Darek, zły bliźniak i ja, Janek, który jest za duży? Chwila, chwila, chwila, coś tu, no nie, czy coś tu nabiera namiastkę sensu? Czy im chodzi o mojego brata? Wiedziałem, że Marek jest bojowy, ale nie wiedziałem, że…

— To wzięli złego brata, bez tego bliźniaka, bo… bo nie wiem — powiedział ze zrezygnowaniem w głowie Lewy. — Nie wiem, naprawdę, nie mam zielonego pojęcia.

— I cała akcja w dupę, ta? — Rzucił prawy ze smuteczkiem w głosiku.

— Nie, Antoś, jeszcze się wyrobimy. Tylko… Bogowie, weź im przekaż jasną instrukcję, co?

— A… a co ze mną? — ja, idiota, pomyślałem nieco zbyt głośno.

Łeb i łepetynka synchronicznie obróciły się w moją stronę wbijając we mnie spojrzenie i spojrzonko. Prawdą było, że przerwałem im chyba dosyć ważną dysputę na temat mojego rodzeństwa, lecz chyba zastąpiłem ją nie mniej ważnym tematem, czyli w miarę się wyzerowało i wciąż moją jedyną zbrodnią było siedzenie…

Jako że się rozproszyłem, w mig widziałem, jak obaj bojownicy o lepsze jutro odjeżdżają mi gwałtownie w górę i przybierają znacząco na rozmiarach, a ja, swoim poziomem, zarówno fizycznym, jak i, najwidoczniej w ich przekonaniu, intelektualnym, równam się ze szczurem-powietrzożercą. Uczyniłem to oczywiście z głośnym hukiem prawdziwie poetyckiej transformacji już-nie-czworonogiego szklanego krzesła w już-nie-trójnogie już-nie-czworonogie szklane krzesło, o dziwo unikając przy tym wystąpienia stanu bezpośredniego zagrożenia życia.

I tak patrzyłem na nich, mrugając co pewien czas, a oni na mnie, też mrugając, i mrugaliśmy sobie razem, łącząc się mentalnie w tym jakże znaczącym akcie czynnego sprawiania, że powieki łączą się w chwilowym pocałunku. Ja coś sobie myślałem, oni coś sobie myśleli, a chwila trwała i trwała, aż w końcu Lewy powiedział:

— Wiesz co, Antoś, chyba mam pomysł.

Zniknął tuż po tym na moment, zostawiając prawego z widokiem, którego ten nie do końca umiał pojąć.

Bardzo chciałbym stwierdzić, że chwila ta upłynęła nam na najszczerszej rozmowie, mi — na pogłębieniu mojego rozumienia ich idei, jemu — na pogłębieniu zrozumienia mojej sytuacji, a znów nam — na pogłębieniu zrozumienia samych siebie, naszych wnętrz i naszych pokręconych losów w pokręconym świecie, ale nie mogę. Siedzieliśmy tylko w niekomfortowej ciszy, atmosfera znów zgęstniała, a odgłosy żucia szczurzej biedoty tak nam zaczęły doskwierać, że ku naszej zgrozie odkryliśmy tysięczne pikograma empatii dla wywalającej takich ludzi na martwe przedmieścia elity.

Na szczęście Lewy wrócił z jakimś psikadłem-inhalatorem, podszedł z nim do mnie, podniósł i w ten sposób przerwał odkrywanie w sobie niechcianego pierwiastka wyuczonego przez system bezdusznika.

— Nakradliśmy tajniakom tego dziadostwa, to w końcu je przetestujemy. Otwieraj gębę.

Jako że jestem człowiekiem zarówno myślącym, jak i działającym, myślę, racjonalnie i w miarę mądrze, posłusznie otworzyłem gębę i dałem sobie włożyć tam ustnik niczym dziecko smoczek. Usłyszałem kilknięcie, wziąłem głęboki wdech (kto w dzisiejszych czasach nie ma astmy, by nie wiedzieć, jak to się robi?) i zacząłem doznawać prawdziwej transcendencji.

Świat stawał się kolorowy i piękny, ja — przenosiłem się powoli na inną warstwę, a Lewy i prawy nieśli mnie przez morze kolorów do starych, zardzewiałych, obskurnych metalowych drzwi. Prawy wnikliwie oglądał inhalator z niemałym przejęciem, patrząc to na mnie, to na Lewego, a kiedy wywalili mnie już za drzwi, usłyszałem:

— Te, a ty nie pomyliłeś fiolek?

— Zielone szklanki brzdąkają harmonijną melodię zbliżającej się czerwono-różowej nocy na świecie-tęczy — odparł z pewnością Lewy, a ja przytaknąłem w zamyśleniu i drzwi zamknęły się za mną, zostawiając mnie samego w cukierkowym lesie.


O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported