Taran
18%2Blogo.png

Ze względu na znajdujące tutaj treści, poniższa strona przeznaczona jest dla dorosłych czytelników. Jeżeli nie jesteś osobą pełnoletnią, prosimy o opuszczenie tej strony.


Tagi kontentu: Brutalność

ocena: +6+x

<< Poprzednia opowieść


Pole walki to był istny chaos. Nieważne jak się starał, formacja była łamana przez skoncentrowane ataki tych wszystkich stworzeń, z którymi jego oddział musiał się zmierzyć.

Im dalej udawało im się przebić w głąb zajętego terytorium, tym ciężej i wolniej pokonywali kolejne metry. Ciągłe nękanie od strony adwersarzy, a także coraz to bardziej skomplikowana droga ku ulowi. Wielkie masy plechy falowały i skręcały, tworząc łuki, słupy, wzniesienia, doły, trójkąty. Na każdym kroku musieli uważać na ostre jak brzytwa krawędzie i spękania, które z łatwością przebijały ciężkie obuwie wojskowe, jak i skórę.

Im dalej szli w głąb ula, tym ciężej udawało im się zaciągać kolejny wdech. Kapitan Świmożic, dowódca swojego oddziału, czuł jak jego nozdrza, krtań, tchawica i dalsze odcinki układu oddechowego coraz bardziej stają się podrażnione i doskwierające. Zmuszając go do co chwilowego, nieprzerwanego kaszlu, w tym samym czasie śluz w coraz większej ilości wypływał mu z nosa z każdą mijającą minutą. Oczy wręcz paliły mu się w oczodołach, a łzy ciekły po policzkach ciągłym strumieniem.

— Pięć instancji na pierwszej! — rozbrzmiał głos w radiu Świmożica — Marudery dwadzieścia metrów od nas!

— Psy! Psy! Ognia, ognia!

— Mamy czterech martwych!

— Uwaga, granat!

Kapitan oddał trzy celne serie w szyje humanoidalnych stworów, szybko kończąc ich natarcie. Jednakże z każdym zabitym napastnikiem, sześciu kolejnych zastępowało ich miejsce. Ogłuszające odgłosy walki, biły się echem po jego uszach, oczy atakowane cały czas były przez odblaski ognia z luf broni, a w nozdrzach nie było już prawie powietrza, tylko smród ołowiu, metalu i krwi.

Marudery, jak to zaczęli nazywać te dwunogi, skakały po okolicy, wykorzystując łuki, słupy i inne podobne struktury, wskakując na żołnierzy z często niespodziewanych stron, szlachtując ich długimi ostrzami lub rozrywając pazurami. Część udawało się zabić zwykłym trafieniem w ich ciało, jednakże coraz częściej napotykali warianty ze zdeformowanymi skórami przypominającymi skalne pancerze, które mogły zeżreć nawet kilkanaście kul kałasznikowa, zanim poddały się ranom.

Mackowate czworonogi bez oporów nacierały czołowo na ludzi, przecinając ich całych zaledwie jednym ruchem jednego z ich wielu wyrastających z pleców ramion, jak u ośmiornicy. Jednakże te były o wiele mniej opancerzone, i wystarczył nawet jeden celny strzał, gdziekolwiek tylko nie w opancerzony łeb, by powalić te bestie. Jeśli się je oczywiście trafiło.

Świmożic szybko przeleciał wzrokiem dookoła siebie, przy sobie miał dziesięciu ludzi, a niedaleko nich pewnie reszta, co pozostała przy życiu. Przeciwnicy zaczynali ich flankować z każdej strony, przeważając nad nimi liczebnością, a także zdolnościami kombatywnymi.

Nagle z jego lewej nadszedł najgłośniejszy krzyk, jaki kiedykolwiek usłyszał.

— Szlag, medyk! — wykrzyczał jeden z żołnierzy, podbiegając do szeregowego, który wszedł w jedną z sideł stworzonych z czarnej masy.

Prosty, ale skuteczny mechanizm, stworzony z czterech promieniście rozłożonych ramion, zakończonych ostrymi, zakrzywionymi krawędziami, zdolnymi do przebicia grubego ubioru i skóry bez większych problemów. Jednakże nie była to jego główna funkcja.

Jeden z żołnierzy z trudem rozwarł ramiona pułapki, będąc osłanianym przez towarzyszy, przed kolejnymi adwersarzami. Z przypominających pazury, zakończeń wypływała przeźroczysta, bezwonna ciecz, płynąc niewielkimi strumykami po powierzchni obiektu, jak krople deszczu po szybie.

— Dajcie mu morfiny! — wykrzyczał żołnierz, starając się utrzymać, coraz to bardziej szarpiącego się z nim rannego szeregowego.

— Po tym to tylko kulka w łeb! — krzyknął drugi żołnierz — Nie mam-

Zanim mężczyzna dokończył zdanie, Maruder przebił się pomiędzy dwójkę innych żołnierzy, szlachtując ich po udach, przecinając tętnice, po czym wbijając ostrze w aortę trzeciego, kończąc życie mężczyzn w jednej chwili.

— Psia kość! — krzyknął Świmożic, oddając całą serię w kierunku napastnika. Kilka kul utknęło w pancerzu stwora, a inne zrykoszetowały od skało podobnej zniekształconej powłoki skórnej. Jednakże zmusiło to istotę do szybkiego odwrotu za masę plechy.

Przeciwnicy coraz śmielej atakowali żołnierzy, zbierając coraz większe żniwo wśród nich. Kapitan musiał myśleć szybko, by ocalić to, co zostało z jego oddziału.

— Dokonać odwrotu! Odwrót mówię! — wykrzyczał dookoła siebie i do słuchawki jednocześnie — Do wszystkich jednostek, mamy straty w ludziach, musimy dokonać odwrotu, co z wami, odbiór?!

— Tu- nasz dowódca nie żyje- wiele- dokonujemy odwro… — szum co chwila zagłuszał mu głos w słuchawce, prowadząc do tego, że niewiele rozumiał z tego, co mówiły mu głosy. Jednakże z kilku fragmentów mógł się domyślić, że nie tylko oni zaczęli uciekać z tego piekła.

— Dym! — krzyknął dowódca. Jak pies na zawołanie, podbiegł do niego średniej budowy mężczyzna, o wzroście sięgającym barków Świmożica — Inne oddziały też się wycofują! Postaraj się z chłopakami wycofać stąd w jednym kawałku!

— Tak jest, sir! — odpowiedział stary przyjaciel — W niezłe gówno się wpakowaliśmy nie, Tank?

— Ta — warknął kapitan, oddając kolejne serie w nacierających przeciwników — Poinformuję dowództwo i osłonię wam tyłki! Już, już!

Jasnooki mężczyzna kiwnął głową i biegiem ruszył w stronę reszty oddziału, powalając przy tym dwa Marudery celnymi seriami w ich nie opancerzony, mięsny bok. Świmożic powoli się wycofując, zabił dwa psy i jednego Marudera, który najwyraźniej źle obliczył dystans między nim a człowiekiem, przez co jego doskok okazał się wyrokiem śmierci. Kapitan, obracając się za siebie, starał się dostrzec swoich ludzi, jednakże plecha ograniczała widoczność pola walki, pozostawiając mu jedynie ogłuszające głosy walki, jako znak, że jeszcze żyli.

Jednakże dźwięki powoli cichły.

— Dowództwo, tu kapitan Świmożic. Informuję, że próba przejęcia ula zakończyła się niepowodzeniem. Powtarzam, przejęcie ula zakończyło się niepowodzeniem. Dokonujemy odwrotu, odbiór.

— Wiadomość przyjęta — rozbrzmiał głos w radiu — Za około dwie minuty dokonamy bombardowania moździerzowego na waszej pozycji. Wycofajcie się na bezpieczny obszar i oczekujcie na rozkazy, odbiór — oznajmił rozmówca.

— Przyjąłem, odbiór — odpowiedział Świmożic, wycofując się na coraz to mniej przekształcony przez plechę obszar. Odgłosy walk już ucichły, zostawiając jedynie krzyki i jęki rannych ludzi, a także mrożące krew w żyłach wydawane przez te istoty dźwięki, roznoszące się po okolicy.

Wrogowie najwyraźniej stracili w nim zainteresowanie, dając mu bezpiecznie oddalić się od ula, na czas, kiedy zaczęło się bombardowanie. Żołnierz przykucnął pod jednym z konarów powalonego drzewa, starając się złapać oddech. Jego ciało co chwilę wpadało w konwulsje, starając się wykaszleć, bądź wykrztusić coś co drażniło jego całe wnętrze. Po wardze spłynęło trochę odkrztuszonej krwi. Czuł, jakby miał rozpaloną twarz, ręce i kark, z każdym, nawet najdelikatniejszym dotykiem, będącym bólem.

Świmożic przerzucił na ramię swojego zabrudzonego i lekko już zjechanego kałacha. Wziął do ręki swoje radio, zmieniając jego zasięg, starając się złapać jak największy obszar.

— Tu kapitan Świmożic do wszystkich oddziałów, odbiór. — z radia nie wydobywało się nic poza szumem — Tu kapitan Świmożic, czy ktoś mnie słyszy? Jeśli ktokolwiek żyje, niech się odezwie, odbiór!

— Słyszę Cię wyraźnie, Tank — odparł Dym przez radio.

— Tu Seba z oddziału Marlińskiego. Tylko ja się ostałem, odbiór.

— Tu Marian, żyję.

— Tu Beethoven, odbiór.

— Rak z tej strony, odbiór.

— Tutaj Smalec, nieźle ich tam bombardują, nie?

— Wszyscy jesteście z oddziału Topola? Odbiór — zapytał Świmożic, spoglądając czy coś nie czyha na jego życie.

— Tak jest, sir — odpowiedział, chyba, Beethoven — Niestety straciliśmy resztę ludzi i nas rozdzielono, odbiór.

— Szlag… — warknął Dym — Do diabła z tą operacją!

— Jaki jest wasz stan? Chcę szybki raport operacyjny, odbiór — rzekł kapitan.

— Uhh… poza podrażnioną skórą, tym jebanym kaszlem, to raczej nic — oznajmił bodajże Marian.

— Język — warknął kapitan — I kończ poprzez odbiór. Jasne? Odbiór.

— Tak jest, sir. Odbiór — jęknął Marian.

— A reszta?

— Praktycznie to samo…odbiór — ktoś oznajmił.

— Kaszel palacza to nic przy tym, odbiór — odpowiedział mu chrapiący głos Dyma.

— Ja mam jedynie płytką ranę ciętą po ramieniu, odbiór.

— Cholera, potrzebujesz medyka, Seba? Maruder, czy Pies Cię dorwał?

— Język…

— Nie, poślizgnąłem się i otarłem o tą jebaną skałę, co pokrywa ten las.

— Jeszcze raz ktoś klnie, to osobiście wyrwę język! — krzyknął Świmożic — Teraz skończcie te babskie pogaduszki, zostańcie na swoich pozycjach, jeśli nie jesteście w niebezpieczeństwie i czekajcie na informacje ode mnie, jasne? Odbiór.

— Tak jest, sir — jednocześnie wykrzyknęli wszyscy przez radio.

— A i taka sugestia, nie drapcie czułej skóry, nawet jeżeli świerzbienie będzie nie do zniesienia. Dosłownie zetrzecie swoją skórę, odbiór — dodał Beethoven.

— Przyjąłem, odbiór — oznajmił Świmożic.

Tank siedział w ciszy, nasłuchując dźwięków otoczenia, upewniając się, że nic nie krąży blisko niego, szukając ocalałych tej feralnej operacji. Dokładnie przyglądał się skało podobnej materii, która powoli rozrastała się, przejmując coraz to więcej terenu przez tą grzybo podobną plechę, twardniejącą po krótkiej chwili. Masa wzrastała, układała się i wykręcała, tworząc dziwne formacje, jakie prawdopodobnie natura mogła stworzyć, lub proste, wręcz sztucznie wyglądające, jakby były wyrzeźbione przez coś inteligentnego.

Wtem, po swojej prawej usłyszał trzask łamanych gałęzi. Skulił się bliżej konara, starając się jak najlepiej ukryć swoją sylwetkę w cieniu. Po kilku sekundach to coś stało nad nim, przynajmniej tak przypuszczał po słyszanych nad nim odgłosach warków, kliknięć i innych, których nie mógł przypisać do żadnego znanego mu zwierzęcia, ani czegoś żywego. Wtedy słońce wyszło zza chmur, rzucając światło na okolicę, w tym na tego stwora. Świmożic nie wiedział, czy olbrzymi cień rozpościerający się przed nim był zwykłą iluzją wynikającą z pozycji słońca w stosunku do obiektu, zasłaniającego światło, czy to coś było naprawdę tak olbrzymie. Wiedział jedno, jeśli naprawdę to coś było tak duże, to nie miał żadnych szans w starciu z tym behemotem.

Pot spływał mu po zbyt czułej skórze, serce kołatało jak nigdy wcześniej, a ciężki oddech o mało nie przyprawiał go o kaszel i jęki bólu. Na wszelki wypadek swoje usta dokładnie zasłonił trzęsącymi się, spoconymi i poranionymi dłońmi. Wciąż starał się przypomnieć szkolenie, uspokoić się i dać się kontrolować wyszkolonemu żołnierskiemu stoicyzmowi, ale sam widok masywnego cienia, wyzwalał irracjonalny strach. Przecież nie miał pewności, jak duże to jest. Może jest to coś wielkości zbliżonej do niego, po prostu pozycja słońca robi mu psikusa.

Gdy chęć wydobycia z siebie serii kaszlu prawie nad nim zwyciężyła, usłyszał kolejny trzask, cień się ruszył i olbrzymi stwór jak duch, zaczął kierować się na lewo od niego, z nielicznymi dźwiękami świadczącymi, że w ogóle tam jest.

Przez zęby, dłonie i łzy, wydobył z siebie kaszel najciszej jak mógł. Wypluł przy tym trochę krwi, pozostawiając w swoich ustach posmak żelaza.

— Tu dowództwo, odbiór. — rozbrzmiał dźwięk w radiu żołnierza. Ten po upewnieniu się, że nic w okolicy nie ma, odpowiedział na wezwanie.

— Tu kapitan Świmożic, odbiór.

— Niech kapitan zbierze wszystkich ocalałych i ruszy w kierunku linii szóstej. Punk we wsi Psikorzy potrzebuje wsparcia. Przeciwnik napiera coraz częściej, w większych ilościach i z coraz większą zaciekłością. Wszystko zrozumiane? Odbiór.

— Wszystko jasne, odbiór — odpowiedział żołnierz. Szybko z plecaka wyjął daną mu wcześniej mapę obszaru, i palcem najechał na wspomnianą mu miejscowość, która okazała się być wsią kilka kilometrów od niego — Dobra chłopaki, nowe rozkazy się pojawiły. Spotykamy się na drodze pożarowej numer pięć, przy rozwidleniu. Stamtąd wyruszymy w kierunku Psikorzy, w celu wspomożenia tamtejszych oddziałów obronnych. Wszystko jasne?

— Tak jest, sir — odpowiedzieli wszyscy jednogłośnie.

— Jeśli spotkacie kogokolwiek po drodze, poinformujcie przez radio. Odbiór.

— Taran, jesteś niedaleko? — rozbrzmiał głos Dyma w radiu.

— Czekaj, przełączę na krótszy zasięg. Teraz mów.

— Jak daleko jesteś ode mnie?

— Nie wiem, może nie więcej niż kilkadziesiąt metrów od ciebie? Jak chcesz, to poczekaj na mnie, to na pewno cię spotkam na mojej drodze.

Świmożic powoli ruszył w kierunku miejsca zbiórki, starając się mieć oczy dookoła głowy i uszy czułe jak pies. Miał nadzieję, że z każdym krokiem będzie się oddalał od żarłocznej czarnej masy, jednakże ta doganiała go, wręcz nawet prześcigała w niektórych miejscach, zajmując sobą coraz więcej terenu i modyfikując krajobraz do swoich potrzeb.

— Oczywiście. Tylko uważaj, coś dużego wyłaziło z ula po tym bombardowaniu.

— Ta… chyba prawie spotkałem się z tym w cztery oczy.

— To one mają oczy? Te stwory w sensie.

— Psia kość, nie wiem. Takie powiedzenie jest!

— Aż chce mi się zapalić, ale one mogłyby to wyczuć i to dziwne drapanie w gardle pewnie byłoby bardziej dokuczliwe…

— No to masz problem. Bez odbioru.

— Bez odbioru, szefie!

Kapitan zauważył w trakcie rozmowy wiele drzew kompletnie powalonych lub przełamanych na różnych wysokościach. One już takie były wcześniej? Nie zauważył ich, czy może to wszystko się działo w trakcie ich próby przebicia się siłom do serca ula? Wiele pni nie nosiło nawet śladu plechy, zatem to nie ona była sprawką tego.

Jednakże wyraźnie na niektórych pniach mógł zauważyć ślady czegoś, co się po nich wspinało, lub przechodziło po nich. Wiele niewielkich punkcików ozdabiało pnie. Udało mu się również znaleźć kilka podobnych śladów w błocie. Po bliższym przyjrzeniu się niektórym słojom zdał sobie sprawę, że pnie nie były przełamane, a raczej przecięte, przez coś na tyle ostrego, że zostawiało niewiele śladów po sobie. Tylko co takiego to mogło być?

— Pst. — z rozmyślań wyrzucił go głos przykucniętego przy jednym z drzew Dyma. Ten pokaszlując, szybkim krokiem podszedł do Świmożica — Cała ta operacja może pójść do diabła…

— Ta — syknął szeptem Świmożic — Wszystko to jedno wielkie nieporozumienie. Ale nie czas na pogaduszki, punkt zbiórki jest kilometr stąd. Kilka pagórków i tam będziemy.

— Może uda nam się kogoś jeszcze spotkać.

— Może — rzucił kapitan, wznawiając marsz. Dym ruszył za nim, ze wciąż dręczącym go kaszlem — Nie za dobrze wyglądasz.

— To nic, Tank. Znoszę kaszel palacza! — oznajmił Dym, wykaszlując trochę krwi w swój rękaw — Tylko strasznie to drażni.

— Mhm… To nie wygląda mi na kaszel palacza… — mruknął Tank, spoglądając na swojego przyjaciela.

— Może i nie jest tym, ale jaka różnica? Ci na górze coś sypnęli w ogóle?

— Nie — zaprzeczył Świmożic.

— Ukrywają coś?

— Nie mam bladego pojęcia. Myślisz, że coś by mi powiedzieli? Jestem zwykłym kapitanem psia kość! Tak z innej beczki, co się stało z resztą? Skorpion, Pies, Dziwkarz i Cygan?

— A jak myślisz? Marudery ich zaszlachtowali. Wybacz mi przekleństwo, ale jebane stają się coraz lepsze w zabijaniu nas — odpowiedział Dym, wyjmując z kieszeni nieśmiertelniki ich poległych przyjaciół — Ja bym to bombardował z powietrza w pizdu!

— Ta, ale rozkazy to rozkazy.

— Jebać te rozkazy! Przez nie straciliśmy około pięćdziesięciu ludzi!

— Język i nie wrzeszcz tak! — warknął zdenerwowany Świmożic, odwracając się do Dyma.

— Wybacz… — Świmożic westchnął na słowa Dyma, spoglądając chwilę na ziemię pokrytą szatą leśną.

— Myślisz, że ja też tego nie przeżywam? Wszyscy byliśmy dla siebie jak bracia. Obiecuję, że te gówna co się tam budują, rozmnażają i mordują nas, zapłacą nam za to. Jednakże teraz musimy robić to, co każą nam robić. Taka nasza rola w tym wszystkim.

Dym kiwnął głową, spoglądając na swojego dowódcę, którego traktował jak starszego brata ich już zrujnowanej wojskowej rodziny. Żołnierz przerzucił ze swojego ramienia do rąk, geniusz radzieckiej inżynierii, kałasznikowa, by po wymianie kiwnięć głową ze Świmożicem, wznowić marsz.

Nastała między żołnierzami cisza. Gdyby nie odgłosy walk dziejących się kilka kilometrów od nich, to las byłby kompletnie cichy. Powoli umierając, będąc zjadanym przez tą czarną organiczną materię, niepatrzącą na to, co pożera. Zajmując coraz więcej i tworząc coraz to bardziej wyrafinowane struktury i formy. Potajemna inwazja, znana jedynie kilkoro ludziom spoza strefy kwarantanny, zapomniana nawet przez samego Boga.

Oboje z łatwością wdrapali się po średniej wielkości, aczkolwiek stromej górce. Poza ich wyszkoleniem pomogła im także skamieniała biomasa rozrastająca się po zboczu. Niektóre formy tworzone przez nią, pozwalały na stabilne postawienie stopy w poziomie, wręcz sprawiając, że wchodzili jak po stopniach, idąc wyznaczonym przez plechę szlakiem.

Kiedy już udało im się pokonać wzgórze i zejść do kolejnej doliny, coś zatrzymało ich marsz. Szelest krzewów z ich lewej sprawił, że oboje schowali się za najbliższymi tworami ciemnej biomasy, które mogły całkowicie zasłonić ich sylwetki.

Dym lekko wyjrzał zza swojej osłony, w celu zorientowania się, czy nie był to przypadkiem ktoś od Topola.

Jednakże zamiast tego ukazała się mu istota, która swym wyglądem przypominała mu olbrzymiego wija. Całe ciemne ciało posegmentowane było przypominającymi skałę płytami. Spod nich wyłaziły odnóża, na tyle silne, by utrzymać to długie cielsko około pół metra nad ziemią, po dwie na każdy segment. Wyglądało to, jakby łącznie to coś miało ich z kilkaset lub nawet tysiąc. Najbardziej charakterystyczną cechą tego wija, była jego głowa. Niewielka, trójkątna głowa, o płaskim czole nie posiadała oczu, ani czułków. Natomiast posiadała ona parę długich żuwaczek. Sierpowate, długie ostrza rozwarte były na tyle, że pokrywały całą długość czaszki i pewnie, gdyby nie liczne stawy, to mogłyby one kończyć się przy drugim, lub trzecim segmencie jego ciała.

Wij podszedł do jednego z większych drzew w dolinie. Sierpowate ostrza objęły cały pień, za pomocą stawów. Jeden szybki ruch i oba ostrza zetknęły się ze sobą, wymuszając prawe ostrze zejścia pod lewe. Stawonóg wspiął początek swego długiego jak półtora autobusu ciało na pień i przy niewielkim wysiłku, powalił go ku ziemi. Pień przy o dziwo niewielkim hałasie wylądował, a stwór ruszył ku kolejnemu dużemu drzewu, kilka metrów dalej.

Tym razem istota wdrapała się swym ciałem po pniu, wbijając swoje ostro zakończone odnóża głęboko w korę. Wij zatrzymał się na wysokości około dziesięciu lub dwunastu metrów, po czym wykręcając i odchylając od pnia sosny swoje ciało, objęło je swym sierpowatymi żuwaczkami i dokonało tego samego, co zrobiło przy poprzednim. Górna część drzewa zaczęła upadać, jednakże tym razem stwór złapał odcięty fragment drzewa i związał go z dolnym fragmentem przy pomocy jakiś ciemnych włókien, wydobywanych z pomniejszych szczęk, znajdujących się pod parą olbrzymich żuwaczek.

Po upewnieniu się, że więzy utrzymają dwa obiekty ze sobą w chcianej przez istotę pozycji, ta zeszła na ziemię, kontynuując swą robotę, selektywnie wybierając, które drzewo gdzie i na jakiej wysokości uciąć. Każda z roślin, po dokonaniu swojego czynu przez wija, zaczęła być pochłaniana przez rosnącą na ich powierzchni plechę.

Obaj żołnierze spojrzeli po sobie. Dym kiwnął głową ku wijowi i drzewom spoglądając na Tanka odpowiadającego mu gestem wzruszenia ramion, w tej bezsłownej dyskusji. Oboje poczekali, aż stwór skończy swoją robotę w tym miejscu i ruszy gdzieś dalej, kontynuując swoje dzieło. Gdy tak się stało i po upewnieniu się, że nic innego nie polazło za wijem, niepewnie wznowili marsz, jeszcze przez jakiś czas rozglądając się dookoła nich. Obserwując pochłaniane przez biomasę ścięte pni drzew.

Kiedy oboje już omijali pagórek po ich lewej, zza plechy wyszło naprzeciw nim dwóch wysokich i chudych żołnierzy, ubranych w te same mundury co oni, trzymając w rękach zabrudzone kałachy. Ci machnęli ręką i z lekkim uśmiechem na twarzy, podbiegli do odmachującym Świmożica i Dyma.
— Jak dobrze jest widzieć inne ludzkie twarze! — oznajmił podekscytowany żołnierz z brązowymi oczami i blizną na brodzie.

— Wszystko tu jest popierdolone… — syknął drugi, poprawiając bandaż na prawej ręce.

— Nie klnij — warknął Świmożic — wy od Topola, tak?

— Tylko ja, sir — westchnął pierwszy żołnierz — Mówią mi Marian.

— Czyli ty to Seba, tak? — spytał kapitan, wskazując na drugiego.

— Tak — oznajmił niebieskooki.

— Co ci się stało w ręce? — spytał Dym Sebę, wskazując na jego bandaże na obu rękach.

— To? — rzekł żołnierz, wskazując głową na wyprostowane przed nim ręce — Jeśli chodzi o prawą, to idąc tu, potknąłem się i zaciąłem rękę o jakąś ostrą krawędź tego czarnego gówna. Jeśli chodzi o lewą, to pamiętacie, jak ktoś mówił, żeby nie trzeć czułych miejsc?

— Ta, Beethoven tak mówił — rzucił Marian.

— No — jęknął Seba — Okazało się, że tak łatwo można sobie zedrzeć skórę i mięso od kości. Boli jak chuj!

— Język — warknął Świmożic — Jakieś info od reszty z twojego oddziału Marian?

— Niestety nie, sir — odpowiedział z żalem żołnierz, poprawiając kałacha w rękach.

Świmożic westchnął i rozejrzał się po okolicy.

— Idźmy stąd, bo jeszcze nas to czarne gówno pochłonie.

Reszta żołnierzy kiwnęła głową i ruszyła za dowódcą, zmierzając na zachód w kierunku punktu zboru. Nowo utworzony oddział Frankensteina musiał co chwilę się zatrzymywać, starając się rozpoznać punkty, które mogłyby im pomóc w rozpoznaniu pozycji. Jednakże wciąż narastająca i terraformująca okolicę plecha im to utrudniała.

— To ja, czy wszystko się tutaj zmieniło? — jęknął Seba, rozglądając się po czymś, co chyba było doliną.

— Jesteśmy na drodze leśnej numer trzy — oznajmił Świmożic — jeśli dobrze odczytałem mapę…

— Narasta to szybciej niż grzyb w mojej lodówce — rzucił Marian, siadając na płaskim fragmencie plechy.

— Wszystko to musiało zacząć zarastać, gdy walczyliśmy z tymi pokrakami przy ulu — powiedział Dym, wpatrujący się w mapę Tanka.

— Cóż — zaczął Świmożic — jeśli dobrze idziemy, to za dwieście metrów mamy-

Wtem, od strony ula dobiegły odgłosy wystrzałów. Dwie, krótkie serie po trzy strzały rozniosły się echem po okolicy, przyspieszając tętno u wszystkich żołnierzy. Po tym nastała ponownie cisza.

— Kurwa, myślicie, że dopadły któregoś z naszych? — wysyczał zza zębów Seba.

— Język — warknął poirytowany Świmożic, ponownie kierując lufę ku ziemi.

— Cóż, cokolwiek się stało. Ktoś pocałował tam ziemię — oznajmił Dym, lekko drapiąc się po szyi.

— Ej, ej — rzucił się Marian — mówisz o moich przyjaciołach! Musimy tam pójść i im po-

— Nigdzie nie idziemy, poza kierunkiem do punktu zbornego. — zatrzymał żołnierza Świmożic.

— Ale-

— Młody, zaufaj mi. Większe szanse mamy i my, jak i oni, jeśli nie wetkniemy nosa w nowe gówno — westchnął Dym, starając się uspokoić młodziaka. Ten spojrzał w ziemię i po kilku głębokich oddechach, kiwnął głową, zgadzając się z bardziej doświadczonym żołnierzem.

Drużyna już miała w pełni wznowić marsz, gdy nagle radio wydało z siebie dźwięki. Świmożic, który przeszedł już kilka kroków, zatrzymał się w jednej chwili i jednym gestem zatrzymał resztę. Wszyscy spojrzeli po sobie, zastanawiając się, który z ich towarzyszy to był.

— Uhhh… Kapitan — rozbrzmiał głęboki i silny głos — Kapitan Świmożic, czy jak to panu było?

Marian rozpromienił się na dźwięk tych słów, podnosząc kąciki swoich ust w uśmiechu, prawie ukazując swoje zżółknięte zęby.

— To Beethoven — oznajmił — Jebany żyje!

— Ile mam wam powtarzać o tym waszym przeklętym języku?! — warknął Świmożic, odwracając się do Mariana. Potem odpowiedział na komunikat radiowy — Tu Świmożic, mów. Odbiór.

— O jak dobrze pana kapitana słyszeć! — rozbrzmiał uradowany głos trepa — Mam ważny komunikat. Od tej chwili, jeśli ktokolwiek będzie starał się z wami skontaktować, nie róbcie tego!

Wszyscy spojrzeli po sobie ze zdziwieniem, nie wiedząc, o co chodziło ich towarzyszowi.

— Uh, możesz wyjaśnić? Odbiór — odpowiedział skołowany Świmożic.

— Spotkałem Smalca i byliśmy w drodze do punktu zbornego. — opowiadał Beethoven — Wtedy przez radio jakiś żołnierz się z nami skontaktował na krótkich falach. Uradowani, że ktoś jeszcze przeżył, umówiliśmy się na punkt zejścia naszych dróg…

W radiu nastała chwilowa cisza.

— I co dalej? — kontynuował rozmowę Świmożic. Przez chwilę w radiu nastała cisza, tworząca w żołnierzach narastający niepokój.

— Smalec nie żyje — oznajmił załamującym się głosem Beethoven — Te jebane stwory zasadziły pułapkę!

— Co? — jęknął Dym.

— Jakoś udało im się zimitować głos Krychy. — Beethoven zrobił krótką przerwę, starając się opanować nerwy, po czym kontynuował. — Udało mi się zabić dwa Marudery, ale Pies zdołał przeciąć Smalca na pół jedną z tych macek…

— Kurwa… — jęknął Marian.

— Suka dostała jedynie w nogę i nadal była w stanie zapierdalać na tyle, że zniknęła mi gdzieś za tą jebaną plechą w ułamku sekundy! — wykrzyczał trep z radia.

— Spokojnie Beethoven — oznajmił spokojnym tonem Świmożic, chcąc uspokoić żołnierza — postaraj się do nas dojść w jednym kawałku, jasne?

— Tak kapitanie. Bez odbioru.

— Bez odbioru.

— Niech spoczywa w pokoju… — syknął Marian, robiąc znak krzyża. Dym i Seba podążyli przykładem, zostawiając jedynie Świmożica, który zamiast tego spoglądał na chwilę w niebo, po czym gestem ręki wznowił marsz. — Nie sądziłem, że jebańca da się jakoś zabić.

— Zapłacą nam za to — powiedział Dym.

— Jasne, że tak! Rozstrzelam wszystkie co do joty! — zapewnił Marian, machając przed sobą kałasznikowem.

— Żeby Cię to tylko nie zabiło — westchnął Świmożic, powodując zakończenie rozmowy wśród żołnierzy, którzy postanowili w ciszy dojść do celu, przykuwając jak najmniej uwagi.

Podczas kiedy nastrój wśród trepów się pogorszył, sytuacja z lasem się polepszyła. Po zaledwie kilku następnych metrach pospolicie występująca plecha, zaczęła ustępować znanej im szacie leśnej. Jednakże nie na długo, w wyniku wciąż to szybkiego narastania biomasy. Przez cały ten czas udawało im się unikać spotkania z wrogiem, który najwyraźniej wolał skupić swoje jednostki na odległy polach bitwy na południu od nich. Udało im się wypatrzeć kilka odcisków stóp tych istot, począwszy od cztero promienistych śladów Marudera, po liczne punkty pozostawione przez Wija. Udało im się wypatrzyć jeszcze jeden ślad, ale nie byli pewni czy zostawił go jakiś duży osobnik, czy kilka pomniejszych, które przeszły przez to samo miejsce.

Zanim się spostrzegli, byli już na miejscu zbiórki, pośrodku drogi pożarowej, otoczonej z lewej strony niewielką polaną powoli mieszającą się z gęsto rosnącymi drzewami i krzewami, a po prawej powoli zajmowany przez plechę i umierający w ciszy rzadki las mieszany.

Żołnierze Przystanęli na granicy gęstych krzewów, starając się wtopić w otoczenie. Świmożic spojrzał na zegarek, a także na mapę, starając się określić, jak najszybciej mogliby dojść do oddalonej dwa kilometry od nich wsi.

— Za ile ruszamy, Tank? — rzucił Dym.

— Czekamy jeszcze pięć minut na resztę. Jak nie dotrą, to uznajemy ich za zaginionych, lub martwych — odpowiedział Świmożic, wciąż spoglądając na mapę. Dym z ciekawości poszedł do towarzysza broni i spojrzał na jego mapę.

— Czekaj, chwilę… — westchnął Dym, chwytając za jeden róg mapy — Mogę na chwilę?

Tank bez zastanowienia puścił mapę z rąk, która teraz znajdowała się w rękach jego przyjaciela. Dym energicznie spoglądał na mapę i na otoczenie, wyraźnie kalkulując coś w głowie.

— Chwila… — jęknął — Nie… To nie możliwe, a może?

— Do diabła, o co chodzi? — ryknął Świmożic.

— Patrz. — Dym wskazał palcem na punkt oznaczony jako wieś o nazwie “Taranki małe”. — Czy my nie przyszliśmy z tamtego kierunku?

— W sumie racja — oznajmił Świmożic.

— Jaka wieś? — jęknął Marian — Czy wy coś tam ze wsi widzieliście?!

— Nie — odpowiedział Świmożic — Ani pól, ani budynków, drogi, czy innych tego typu rzeczy.

— To czarne gówno wszystko pochłonęło i przekształciło — powiedział Dym, wskazując dla reszty lokalizację ula — Ale to nie wszystko.

— Co jeszcze? — zapytał Seba, lekko masując się po rękach.

—Pamiętasz Tank, jak na odprawie przed operacją pokazywali nam mapę, na której oznaczony był zajęty obszar, nie? — kontynuował Dym.

— Mhm… — westchnął Świmożic.

— Masz jakiś ołówek? — spytał Dym, od razu dostając do ręki ołówek noszony przez Tanka, w kieszonce od munduru. Dym natychmiast oznaczył ul, który mieli przejąć okręgiem wokół wsi. Po czym zaczął podobne rysować wokół pozostałych wiosek.

— Kurna… — jęknął Seba, wytrzeszczając oczy.

— Tworzy ula na obszarach wsi — oznajmił Dym, krzyżując wzrok z Świmożicem — dodatkowo, bardziej złożone struktury zrobione z tej plechy, widzieliśmy na obszarze ula.

— To coś… — kaszel przerwał na chwilę Marianowi, który po chwili odzyskał kontrolę nad płucami, ocierając trochę krwi z warg — To coś strategicznie zajmuje teren, przejmując wiochę za wiochą?

— Systematycznie w kierunku miasta… — oznajmił Świmożic, wskazując na północne, po czym na południowe obszary w kierunku miasta — Rozrost tego czegoś nie jest tak szybki na północy, zajął tylko kilka pomniejszych wioch i stworzył ule. Reszta to plecha między nimi.

— To coś bardzo chce tego Roztrzyna — rzucił Seba.

— Zgromadzenie ludzkie. Przecież w Roztrzynie stworzono dystrykty dla uchodźców z wiosek. Nawet bez nich i nie licząc naszego wojska, jest tam około pięćdziesięciu tysięcy ludzi.

— Gotowych na pożarcie — warknął Marian.

— Nie pozwolimy na to — zapewnił Świmożic, odzyskując swoją mapę i ołówek od Dyma.

— Na pewno nie bez wsparcia powietrznego… — rzucił pogardliwie Seba.

— I nie z tą kwarantanną — dorzucił Marian.

— Cokolwiek dowództwo zdecyduje, tak będzie — rzekł Świmożic — my nic nie mamy na to gadane. Jeśli uznali, że piechota wystarczy, to wystarczy.

— Wierzysz w to? — palnął Dym — Czy mówisz tak, by młodzi nie byli zestresowani?

— To w co wierze, nie jest waszym interesem — oznajmił dowódca — Tak długo jak z tego wyjdziemy cało, mogę nawet wierzyć w to, że ten grzyb to jebana godzilla!

Wtem, od gęstej części lasu dobiegł szelest i trzask łamanych gałęzi. Wszyscy w jednym momencie chwycili swoją broń i wycelowali w krzaki, odchodząc po dziesięć kroków każdy od nich. W wyniku adrenaliny, emocji i stresu, sekundy stały się wiecznością, która nie chciała minąć. Pogrążając ich w czerni, tak jak plecha robiła to z okolicą.

— Wstrzymać ogień, swoi! — zza krzewów wyszedł żołnierz.

W przeciwieństwie do nich ubrany był w ciemny mundur, dobrze przylegający przy szyi i ramionach, dobrze odcinając je od powietrza. Na twarzy nosił kominiarkę, zakrywająca twarz i szyję, a oczy skrywały się za przyciemnionymi goglami. Na rękawie przyszyta była przyszywka, która nie pasowała mu do żadnego znanego przez niego organowi wojskowemu, ani nawet flagi, czy symbolu państwa.

Za nieznajomym wyszło kolejnych dziewięciu ludzi, odzianych w te same typy mundurów. Trepy szybko rozstawiły się w formacji, mając w gotowości palec na spuście swoich kałachów.

— Kim wy kurwa jesteście?! — wygarnął Seba.

— Język! Jeszcze jeden wulgaryzm z twoich ust wyjdzie, to osobiście cię postrzelę w dupę! — warknął Świmożic, po czym zwrócił się do nieznajomego — Wy z armii?

— Powiedzmy — oznajmił żołnierz — Nie musicie się nami martwić. Wy pójdziecie w swoją stronę, my w swoją — poinformował ich, wskazując palcem w stronę ula.

— Wy chyba na serio nie myślicie, by iść tam tylko w dziesiątkę? — syknął Marian.

— Było nas ponad czterdziestu ludzi. Teraz zaledwie kilkoro — dodał Dym.

Nieznajomy wzruszył ramionami, poprawiając przy tym swój hełm.

— O nas nie musicie się martwić — oznajmił — Nie na takie rzeczy nas szkolono. Charlie siedem dwa, wymarsz!

Wszyscy jak jeden organizm stanęli na równe nogi, rozpoczynając marsz. Nieznajomy szybkim i sprawnym krokiem minął żołnierzy, którzy ze zdziwieniem patrzyli się na niewielki oddział, idący ku swojej zagładzie.

— Charlie siedem… co? — jęknął Seba.

— Powodzenia i przyjemnej podróży do zaświatów życzę! — krzyknął do trepa Dym. Ten machnął mu ręką w geście podziękowań i pożegnania.

Oddział spojrzał po sobie. Nikt nie wiedział jak na to zareagować, poza Dymem, który tylko wzruszył ramionami, mamrocząc coś pod nosem.

Kapitan spojrzał na zegarek, po czym spojrzał po reszcie. Wszyscy wiedząc, co miało nastąpić, przygotowali się do ponownego wymarszu, w kierunku linii obrony. Marian zrobił grymas na twarzy, wiedząc że zostawia za sobą dwóch przyjaciół, których mógł już więcej nie zobaczyć. Świmożic wziął głęboki oddech, tylko powodując nagłą falę bolesnego kaszlu, lekko pocierając czoło ręką, uważając na swoją siłę, w obawie niechcianego zdarcia sobie skóry, jak to zrobił Seba na swojej ręce.

Oddział już wyruszał, gdy Świmożic spostrzegł coś na polu, w konsekwencji zatrzymując resztę oddziału. Był to Beethoven, średniej wysokości krótko przycięty mężczyzna o umięśnionej sylwetce, który szybkim żołnierskim marszem, przedzierał się przez długą trawę pola, wymachując ręką do reszty. Po krótkiej chwili znalazł się przy żołnierzach, witając się z Sebą i Marianem przytulasem, a z Tankiem i Dymem kiwnięciem głowy.

— Uh, a gdzie Rak? — zapytał trep.

— Nie ma go — odpowiedział Świmożic.

— W sumie myślałem, że z tobą przyjdzie — rzucił Marian.

— Co ty, nie — odparł Beethoven — Na pewno jak się cofnęliśmy z ula, to go zapędziły w kierunku wschodnim. Powinien być już tutaj.

— Szlag — jęknął Marian.

— Co ci się stało w nogę? — spytał Seba, wskazując na bandaż na nodze towarzysza.

— Wpadłem w jakieś skupisko białych kryształów wyrastających z tego czarnego gówna — odparł Beethoven, łapiąc się za swojego kałacha — Ale mogę nadal walczyć.

— W porządku — oznajmił Świmożic — w takim wypadku ruszamy. Musimy uznać Raka za zaginionego.

— Kurwa — jęknął Beethoven. Dowódca nawet nie chciał przypominać mu o wulgaryzmach w tym momencie, doznając tylu śmierci wokół siebie w tak krótkim czasie, sprawiło, że dał już chociaż raz wymknąć się żołnierzowi jedno słówko.

Wszyscy ruszyli za Świmożicem w formacji, jeden dwa, dwa, na czele z Tankiem, Dymem i Marianem za nim na obrzeżach formacji, oraz Sebą i Beethovenem na tyle. Oddział zszedł ze ścieżki, idąc na wszerz przez las i krzewy, dając sobie odrobiny bezpieczeństwa, poprzez lepsze wtopienie się w tło. Jednakże każdy musiał być przygotowany na spotkanie z wrogiem i możliwą zasadzkę. Aczkolwiek wszyscy uznali to za warte świeczki, razem decydując się na ten krok.

Przez kilkadziesiąt metrów szli w milczeniu, pomijając systematyczne serie kaszlu od każdego żołnierza, jednakże Seba szybko rozpoczął dyskusję między Beethovenem:

— Ty, a widziałeś tych typów w czarnych mundurach? — zapytał, szturchając towarzysza w ramię.

— A no — oznajmił Beethoven, spoglądając na Sebę, po czym wzruszył ramionami — Przeszli obok mnie, ale nie wiem kim byli.

— Pojebana akcja nie? — kontynuował rozmowę niebieskooki.

— Język — warknął Świmożic z przodu — i uciszcie się, bo nawet tu was słychać, bambaryły!

— Przepraszam, sir — rzucił Beethoven — po prostu mnie zastanawia, co miałby tu robić jakiś oddział, po tym jak dokonujemy odwrotu? Nie mieli bombardować tego miejsca?

— Zrobili to — zaprzeczył Marian.

— O tak… — warknął Dym — szkoda, że gówno to dało!

— Mhm — mruknął Beethoven.

— A właśnie? Co muszę zrobić, by dostać taką ksywę jak ty? — zapytał Dym, wskazując na Beethovena.

— Wystarczy lubić muzykę klasyczną — odparł tamten.

— Ale tak bez konkretnego powodu taka akurat ksywa? — kontynuował Dym.

— Takie nam pierwsze przyszło do głowy! — zaśmiał się Marian wraz z Sebą.

— Jeszcze wracając do tych żołnierzy — przerwał Beethoven — co to za logo było? Ktoś je rozpoznał?

— Ciszej tam! — ryknął Świmożic — Chcecie, by przeciwnik was usłyszał i ustawił zasadzkę?

— Nie, sir — mruknął Marian.

— Zatem zamknijcie dupy albo osobiście kopnę was w ten-

Świmożic zamarł w miejscu. Jednym gestem ręki zatrzymał resztę oddziału, czekającego na jego dalsze polecenia. Kapitan wykonał kilka następnych kroków na ukos, obserwując cały czas jeden punkt między drzewami. Na szybko odwrócił się do reszty i gestem dłoni przed oczyma i skierowanie jej ku drzewom, dał sygnał oddziałowi, by Ci zaczęli obserwować korony drzew i najbliższą okolicę.

Dowódca lekko spojrzał w lukę między dwoma masywnymi drzewami. Pod cienką brzozą leżały oparte o pień zwłoki mężczyzny, między wiekiem dwudziestu, a trzydziestu lat. Czarne, krótkie włosy, opadały o zakrwawione czoło, lekko wgniecione do środka. Ciało od krocza po szyję zostało rozerwane, robiąc jedną wielką szramę, przez którą wylatywały kości, wnętrzności i krew, która zaczęła wnikać głęboko w glebę. Brakowało zwłokom prawej ręki, po której nie było śladu. Na zakrwawionych nogach leżał przydzielony żołnierzowi kałasznikow, z licznymi plamami krwi na powierzchni.

Zginął on tutaj, czy coś go tu przytargało? Pozycja ciała wskazywała, że coś go tutaj ułożyło i pozostawiło na pastwę losu. Świmożic ruchem głowy przyzwał do siebie Mariana, który powoli podszedł do oficera, kucając za jego ramieniem. Ten wskazał mu zwłoki, która na swój widok zmroziły krew w żyłach szeregowego.

— Rozpoznajesz zwłoki? — zapytał Świmożic. Marian kiwnął głową, starając się utrzymać odruch wymiotny. Jednakże wciąż wpatrujący się w ciało kapitan, nie zwrócił na to uwagi, ponawiając pytanie po kilku sekundach.

— Tak — jęknął Marian — To definitywnie Rak, sir.

— Psia kość — warknął Tank. Trep wziął kilka oddechów, próbując uspokoić nerwy — Obserwuj okolicę. Podchodzę do zwłok.

— Tak jest, sir…

Tank powoli zbliżył się do zwłok, robiąc trzy niepewne kroki w ich kierunku. Wędrując oczami po okolicy, powoli wyciągnął rękę w kierunku karabinu. Po chwyceniu broni, Świmożic przełożył swojego kałasznikowa na ramię i rozpoczął inspekcję tego, co pozyskał od martwego Raka.

W tym samym czasie Marian i Beethoven skrzyżowali oczy. Krótkie pokręcenie głową dało jasny sygnał towarzyszowi na tyle o losie ich przyjaciela. Beethoven zrobił grymas na twarzy, uderzając pięścią w pobliski mu pień. Następnie spojrzał na Dyma, spoglądającego na trepa.

— Zapłacą nam za to — szepnął do Beethovena Dym.

— Zapłacą i to słono — odparł drugi.

Świmożic kontynuował inspekcję broni. Mężczyzna chwycił za chwyt, po czym powoli pociągnął do siebie tłok na tyle, by można było spojrzeć w komorę na nabój. W środku jak można było się spodziewać, znajdował się standardowy nabój 7,62 mm, gotowy do wystrzału. Następnie żołnierz zwolnił magazynek, przyglądając się jego stanowi. Z obserwacji wynikało, iż w magazynku znajdowało się jedynie piętnaście naboi, dając łączną sumę szesnastu pocisków w broni.

Świmożic położył broń trupa na ziemi po swojej prawej, kierując lufę z dala od siebie i reszty. Była mała szansa na awarię i samodzielny wystrzał, ale wolał dmuchać na zimne, wciąż pamiętając szkolenie. Dokładnie obmacał trupa, szukając innych magazynków, jednakże takowych nie znalazł, ani w kieszeniach na magazynki, ani w plecaku.

— Wiesz może, czy Rak wypstrykał się z całej amunicji w trakcie trwania operacji? — spytał Świmożic trepa za sobą.

— Nie — westchnął tamten — raczej nie, a co?

— Staram się ustalić czy zginął w walce gdzieś tam, czy tutaj coś zasadziło się na niego.

— I co kapitan uważa?

— Nie widzę nigdzie śladów walki, łusek i tym podobnych — poinformował żołnierza dowódca — Zatem albo zginął tam, jeszcze walcząc przez jakiś czas i go tu przytargały, albo w trakcie wycofywania się zmarnował większość amunicji, przeszedł aż tutaj i tu go dopadły.

— Czemu miałby aż tutaj dojść? Punkt zbiórki jest pół kilometra za nami, jakieś dwa i pół do ula.

— Co oznacza, że coś go tu przytargało, szybko i po cichu.

— Maruder?

— Coś większego — zaprzeczył kapitan, wskazując na olbrzymią ranę na brzuchu.

— Czemu miałoby to gu przytargać i jak moglibyśmy przeoczyć i nie usłyszeć czegoś dużego, przechodzącego tędy?

— Zdziwiłbyś się jak szybkie, zwinne i ciche mogą być duże zwierzęta w lesie — oznajmił Świmożic — Prawdopodobniej posadzono go tutaj, by nas wystraszyć, zestresować. Jest to działanie czysto psychologiczne.

Świmożic w tym momencie wykonał serię ciężkiego, duszącego kaszlu, wyksztuszając przy tym trochę krwi na dłonie.

— Wiedziały, że tędy przejdziemy?

— Mhm…

— Jak? Obserwują nas skądś te stwory?! — zapytał Marian, z wyraźnym stresem w oczach, rozglądając się po drzewach.

— Nie — zaprzeczył, wskazując na nieopodal rozrastającą się plechę — W pewnych miejscach, przechodziliśmy po tym. Prawdopodobnie dzięki temu potrafiły wyczuć przynajmniej naszą zbliżoną lokalizację i wyznaczyć naszą trasę.

— Że one potrafiłyby to zrobić? — spytał zdziwiony Marian.

— Kij je tam wie — warknął Świmożic — Jedno jest pewne, nie możemy tu dłużej zostać. Ruszamy!

Kapitan stanął na równe nogi, wznawiając marsz. Marian przed wyruszeniem ściągnął z swojego przyjaciela nieśmiertelnik, poklepując go po ramieniu na pożegnanie. Dym i Beethoven omijając ciało zrobili znak krzyża, a Seba kiwnął głową w stronę trupa, rzucając pod nosem.

— Oj zapłacą nam za to…

Ledwo co przeszli dwadzieścia metrów, znowu musieli dokonać postoju. Wszyscy żołnierze schowali się za drzewami, starając się uniknąć kontaktu wzrokowego wroga. Dziesięć Maruderów i sześć Psów przemierzało po ich prawej las, kierując się w stronę Linii szóstej. Wszystkie Marudery miały zniekształcone, skalne pokrywy skórne, pokrywające ciało. Czworo z nich dodatkowo posiadało swego rodzaju wyrastające z pleców posegmentowane dredy, ciągnące się po ziemi, z ledwo widocznym niebieskawym mięchem, między czarnymi segmentami. Wszystkie miały schowane przynajmniej po części ostrza w różnych konfiguracjach, utrzymując jednak morfologię długiego, cienkiego ostrza z krawędzią tnącą na dolnej części.

Cztery psy wyglądały tak samo. Duże przypominające psy lub wilki stwory, o skostniałych głowach, długich mackach, podobnie segmentowanych do dredów Maruderów, oraz silnych nogach. Brak jakiegokolwiek pancerza.

Wataha oddalona około stu metrów powoli przechodziła równoległe do pozycji żołnierzy. Jeden Maruder przystanął obok grupy, zostając lekko z tyłu watahy. Jego twarz skierowała się ku pozycji żołnierzy. Dym, których chował się za jednym z krzaków, zniżył się jeszcze bliżej do gleby, starając się jak najbardziej schować swoją sylwetkę.

Jeden z Psów nagle stanął i odwrócił łeb w ten sam kierunek co Maruder. Oba stwory w bezruchu wpatrywały się w punkt. Starały się ich wypatrzeć? Wiedziały, że oni tam są? Serce żołnierzy biło mocniej niż młot pneumatyczny, przepona rozprężała się bardziej niż zazwyczaj, dostarczając do płuc więcej powietrza, jednakże powodując przy tym odruch kaszlu u wszystkich żołnierzy, zmuszając ich do zakrycia ust i bolesnego powstrzymywania odruchu. Wszyscy byli gotowi do walki, która wydawała się nieunikniona.

Wtem, oba stwory wznowiły marsz, podążając za resztą swojego rodzaju. Wszyscy odetchnęli z ulgą, spoglądając po sobie z grymasami uśmiechu na ustach.

— To było za blisko — westchnął Seba.

— Czemu mi się wydaje, że po prostu dały nam żyć? — rzucił Dym, powoli wstając z ziemi.

— Co ty pierdolisz? — warknął Marian.

— Język — odgryzł się Świmożic — poza tym, Dym ma rację. Wiedziały doskonale, gdzie jesteśmy. Maruder może się jeszcze zastanawiał, ale ten Pies? Jego nagłe zatrzymanie, spojrzenie na nas z warkiem? Był pewny, że tu jesteśmy.

Seba i Marian spojrzeli po sobie ze zgrozą, a Beethoven złapał za zad, mamrocząc pod nosem coś o zmianie gaci. Dym ze stresu nerwowo stukał swoje wargi dwoma palcami w pozycji, jakby miały między sobą fragment papierosa.

— To — zaczął nerwowo Beethoven — czemu nas nie zaatakowały? Miały liczebność po swojej stronie.

— Bo ja wiem? Równie dobrze mogła to być litość lub coś innego. Nie siedzę w ich głowach… — odparł Świmożic, wznawiając marsz — Przejdziemy lekko bokiem, żeby nie skrzyżować drogi z nimi. Bądźcie gotowi na możliwą zasadzkę z ich strony.

— Tak jest, sir.

Odparli wszyscy jednogłośnie, podążając za kapitanem, ustawiając się, jak we wcześniejszej formacji. Szli w kierunku hałasu bitwy, idąc lekko na ukos, mając nadzieję na ominięcie przynajmniej tych bardziej zażartych obszarów walki. Nikt nie chciałby oberwać jakąś zabłąkaną kulą lub biec na zbity kark do przyjaciół, mając na sobie oddech tych wszystkich paskudztw.

Wszyscy mieli oczy dookoła głowy, cały czas nerwowo rozglądając się wokół siebie, starając się wypatrzeć ciemnych kształtów, gdzieś za krzakami, drzewami, bądź w koronach drzew. Panowała między nimi cisza, by to nie przyciągnąć niechcianej uwagi wroga.

Wtem z oddali dobiegł roznoszący się echem po lesie dźwięk licznych eksplozji. Świmożic zatrzymał drużynę, nasłuchując, jak daleko mogło dochodzić do trwającej obecnie salwy moździerzowej na linię wroga.

— Nie cackają się — rzucił Seba.

— Cisza — warknął Tank, wciąż nasłuchując. Na wszelki wypadek gestem ręki dał sygnał reszcie, by ta się trochę oddaliła od siebie, w razie, gdyby jakiś pocisk przypałętał się aż tutaj.

Po chwili nasłuchiwania Świmożic dał sygnał do wznowienia marszu, pokazując reszcie jeden palec w górze, informując ich, że bombardowany obszar znajduje się niecały kilometr przed nimi. Wymusiło to spowolnienie oddziału, który musiał mieć teraz na uwadze możliwe przypadkowe trafienie ich pozycji w amoku bitwy lub wycofujące się jednostki wroga.

Jednakże po około minucie wznowionej przeprawy, echa bombardowania zniknęły zarówno, jak i odgłosy wystrzałów z broni palnej. W okolicy roznosił się już jedynie szelest gałęzi poruszanych przez wiatr. Wszyscy poza Tankiem spojrzeli się po sobie z widocznymi grymasami na twarzy i z niepokojem w oczach. Dym z trudem przełknął ślinę, wyniku tego całego podrażnienia, Beethoven pogłębił swój oddech, a Seba chyba zaczął mamrotać jakieś modlitwy pod nosem, robiąc na samym początku znak krzyża.

— Myślicie, że dorwały chłopaków? — zapytał szeptem Marian, poprawiając kałacha w dłoniach.

— Na pewno przestali walczyć — odpowiedział Dym.

— Tylko teraz py- — nagły atak kaszlu przerwał Beethovenowi w kontynuowaniu zdania, zmuszając go do chwilowego zatrzymania się i wykrztuszenia większej ilości krwi, niż zazwyczaj.

— Ej, ej — mruknął Marian, widocznie zaniepokojony stanem przyjaciela — wszystko gra, stary?

— Wszystko gra. — zapewnił ten, ocierając usta z krwi i śliny — Wszystko gra.

— Na pewno? — zapytał równie zaniepokojony Świmożic — Tu już nie chodzi o to, czy będziesz w stanie walczyć, tylko o twoje zdrowie. Lepiej złap pierwszy transport do Gniazda, jak będziemy na Linii.

— Mogę walczyć, sir! — zaprzeczył Beethoven.

— Mam w dupie to czy możesz walczy-

Tank ugryzł się za język. Widoczna w oczach młodego mężczyzny determinacja i może wypranie przez komunistyczny styl szkolenia wojskowego, wyraźnie mówiły, że żołnierz nie uzna “Nie”, jako odpowiedź i będzie walczyć mimo rozkazu dowódcy. W tym momencie mogła to być również czysta chęć zemsty i nienawiści do wroga. Świmożic wiele razy słyszał, że strach i lęk to były pierwsze znane ludzkości emocje, które napędzały jego ewolucję i chęć tworzenia. W chwilach, jak ta często utwierdzał siebie, że jeśli lęk był pierwszy, to nienawiść na pewno była druga.

— Niech Ci będzie — mruknął Świmożic — ale jeśli się pogorszy w drodze na Linię lub już Psikorzach, jedziesz pierwszym transportem, jasne?

— Tak jest, sir! — odpowiedział uradowany żołnierz.

— Będę tego żałować — syknął pod nosem dowódca, wznawiając marsz.

Kiedy byli już niecałe dwieście metrów od miejscowości, wszyscy zauważyli nawrót ciemnej plechy, rozrastającej się po lesie. Rozrastała, pochłaniała i terraformowała okolicę, zniekształcając rośliny, skały i ciała zarówno poległych żołnierzy, których nie zdążono zabrać, jak i te stwory. Przynajmniej tak to wydawało się Świmożicowi, jednak Dym i Marian razem zgodzili się, że ta plecha nie pochłaniała martwych ciał tych istot, tylko rozrastała się z nich. Ciała rozkładające się w szybkim tempie, będąc zastępowane przez czarną plagę, która wykręcała i zniekształcała nawet swoich własnych.

Wszystko to tylko dodawało oliwy do ognia, jakim był niepokój wśród młodszych kombatantów. Beethovenowi wydawało się, że widział jakiś ruch dookoła nich, Marianowi wydawało się, że za nimi coś zawarczało, a Seba w wyniku emocji zmieniłby gacie już sześć razy, gdyby miał zapasowe spodnie w plecaku. Świmożic to wszystko zbywał, przywracając ich szybko do porządku. Byle się teraz nie zatrzymać i stać łatwym celem.

Dalej las stawał się rzadszy, powoli zastępowany przez krzewy, trawy i plechę. Również coraz częściej zaczęły pojawiać się kratery i pomniejsze wgłębienia w ziemi, po słyszanym przez nich ostrzale moździerzowym. Po dalszym marszu dotarli w końcu na grań lasu. Wszyscy przystanęli i kucnęli przy nielicznych drzewach i krzewach, przyglądając się obszarowi przed nimi.

Około sto lub dwieście metrów pól oddzielało ich i las od wsi, znajdującej się w niewielkiej depresji terenu, która prawdopodobnie była wynikiem glacitektoniki, jaka wystąpiła, gdy znajdował się na tym obszarze lądolód kilka tysięcy lat temu. Same pola przekształcone zostały w pole bitwy, z licznymi fortyfikacjami. Prowizoryczne bunkry z worków z piaskiem, okopy sięgające półtora metra w dół, druty kolczaste owinięte między wbitymi w ziemię palami, liczne kratery i doły. Była też zawsze obecna plecha rozrastająca się z ciał poległych istot, wiecznie narastająca, fałdująca i wkręcana, tworząc swoje własne wersje fortyfikacji, powoli wypierających te ludzkie.
Kilku żołnierzy bezowocnie starało się odeprzeć napierającą biomasę przy pomocy miotaczy ognia, jednakże ta jedynie lekko spowalniała, by na powrót przyspieszyć po stwardnieniu swojej powłoki. Pożerając wszystko, jak na czarną plagę przystało.

Z jednego z bliższych im okopów, wysunęła się głowa młodego mężczyzny, wpatrującego się w granicę lasu. Świmożic gwizdnął palcami, zwracając uwagę trepa, który zwrócił się w ich stronę. Kapitan machnął ręką i wskazał gestem rozłożonymi pięcioma palcami ilość ludzi w oddziale. Ten na szybko spojrzał pod siebie, najwidoczniej wymieniając zdania ze swoim dowódcą, sądząc po ruchu warg. Trep ponownie spojrzał na frankensteina, jakim był oddział Tanka i po krótkim rozejrzeniu się dookoła, dał sygnał reszcie, by Ci podeszli do nich.

— Dobra, ruszamy — poinformował resztę Świmożic, kłusem przemierzając przez około dwadzieścia metrów pola, przy pochylonej sylwetce. Reszta postąpiła podobnie.

Oddział stanął przy niewielkim okopie, w którym niestety nie było dla nich miejsca. Wewnątrz było jeszcze jedenaścioro ludzi, poza trepem, z którym się skomunikowali. Wszyscy byli ubrani tak samo, jak oni, oraz byli tak samo brudni i niektórzy nosili rany różnej maści. Wszyscy również od czasu do czasu wydawali ciche i lekkie serie kaszlu z ust.

— Co wy tak w okopach siedzicie? To nie pierwsza wojna — skrytykował system obrony Dym, spoglądając na prawie ściśniętych między sobą żołnierzy — Te stwory nie mają broni palnej.

— O — westchnął przeciągle jeden z trepów — ale mają inne sposoby, by Cię dorwać z daleka.

Beethoven i Marian spojrzeli po sobie, a Seba tylko wzruszył ramionami po skrzyżowaniu wzroku ze zdziwionym Dymem.

— Dobra, dość pogaduszek — powiedział stanowczo swym chrypkim głosem dowódca żołnierzy w rowie — Wy — tu przerwał mu nagły atak lekkiego kaszlu — Wy z ludzi, co poszli do ula?

— Zgadza się — odparł przykucnięty Świmożic — trzynasta brygada sił lądowych.

— Mmm… Palacz? — zapytał Dym oficera w dole.

— Nie — odparł ten.

— Czyli macie to co my — oznajmił Dym.

— Tyle że oni nie mają tak ciężkich ataków, jak my — dodał Seba.

— Cisza — rozkazał Świmożic — postawili w końcu lokalne punkty dowodzenia?

— Ta — poinformował oficer przy machnięciu ręki — postawili pół kilometra za wiochą, na polach przy południowej granicy.

— Dzięki — odparł Świmożic, kierując się z oddziałem głębiej w obszar Linii szóstej.

Kiedy byli już w połowie drogi przez pola Seba nagle zaczął kolejną dyskusję:

— W sumie to, czemu oni chronią tylko ten obszar pól?

— Nie tylko — zaprzeczył Dym — byłoby to głupotą. Pewnie na całej długości ustawione są pomniejsze oddziały.

— Zauważ, że te ich fortyfikacje tutaj, są zbudowane na szybko, pewnie w wyniku cięższych ataków tych potworów — oznajmił Beethoven, zarzucając kałacha na ramię, po czym oddając serię kaszlu.

— Czyli nasza hipoteza na temat napierania tego czegoś poprzez przejmowanie wsi się sprawdza — odparł Marian.

— Na to wygląda — mruknął Świmożic pod nosem.

W międzyczasie między nimi przejechała ciężarówka z załadowanymi betonowymi płytami, zmuszając resztę do zejścia z jej kierunku. Seba warknął coś pod nosem, wyzywając kierowcę od chui, Beethoven i Marian również coś niezrozumiale mruknęli pod nosem, a Dym i Świmożic szli dalej w milczeniu, jedynie przerywając ją epizodycznym kaszlem.

Wieś, przez którą teraz przechodzili, składała się z dwóch równoległych do siebie dróg, łączących się przy granicach wioski, oraz kilku innych pomniejszych dróżek. Kilka pomniejszych domostw umieszczonych było między głównymi drogami i na ich zewnętrznych perypetiach, wliczając w to dwa lub trzy gospodarstwa znajdujące się przy kilku pomniejszych dróżkach. Kilka oddziałów żołnierzy zdawało się modyfikować trochę okolicę, szykując ją do możliwych walk z przeciwnikiem, jeśli temu udałoby się przebić przez obronę na polach lub gorzej, gdyby udało im się ich z flankować od innej strony.

Z tego, co udało im się zaobserwować północna droga do wsi, z obu stron otoczona była pasami pól, od razu wcinając się w las dwieście metrów później i znikając za niewielkim wzniesieniem, porośniętym krzewami i drzewami. Natomiast na południu, pola zdawały się przeważać po zachodniej części, z niewielkim pasem pól na wschodzie, oddzielonym rządkiem drzew, powoli przechodzących w bujny las.

To właśnie na powierzchni obszerniejszych pól na zachodniej części, postawiony był okoliczny hub wojskowy. Liczne namioty różnych rozmiarów były ustawione tak, by zapewnić odpowiednią logistykę w obszarze hubu. Liczni żołnierze stali, gdzieś szli, rozmawiali między sobą, nosili coś, czy sprawdzali stan techniczny zaparkowanych wokół ciężarówek. Na te wpakowywani byli ranni żołnierze lub już ci będący po drugiej stronie. Jeszcze inne dojeżdżały od strony Roztrzyna, przewożąc już wcześniej widziane betonowe płyty do umocnienia fortyfikacji na linii.

Oddział zbliżył się do obozu, zatrzymując się dopiero przy jego granicy. Świmożic spojrzał na zegarek, potem na swoich podległych wojów. W jego głowie szybko zrodził się plan dalszych najbliższych chwil dla nich.

— W porządku — zaczął — wszyscy razem pójdźcie do namiotu medycznego. Niech was opatrzą, a i dowiedzcie się, o co chodzi z tym kaszlem. Z tego, co widzę wszyscy tu pokasłują, zatem coś jest na rzeczy z tym.

— A ty Tank? — rzucił Dym, widząc odchodzącego od nich Świmożica.

— Ja zamelduję nas u kogoś, kto tym wszystkim zarządza w tym miejscu — poinformował Tank, powiększając dystans od swoich ludzi. Wszyscy kiwnęli głowami, mrucząc coś pod nosami i po szybkiej wymianie spojrzeń, razem udali się do medyków.

Tank po kilku szybkich pytaniach zlokalizował namiot dowodzenia, który znajdował się na południowej granicy obozu, jakieś sto metrów od samych Piskorzy. Sam namiot był dość sporych rozmiarów, ustępując jedynie namiotowi medycznemu, który minął po drodze. Po odchyleniu płachty od wejścia namiotu ukazało mu się kilka stołów, na których ustawione były wszelakie urządzenia komunikacyjne, oraz mapy, na których zaznaczone były różne rzeczy, od kontrolowanego przez wroga obszaru, przemieszczanie się jednostek zarówno wroga, jak i oddziałów wojskowych.

Uwagę Świmożica przykuły dwie konkretne mapy. Jedna z nich musiała być z tego ranka, ukazując mniejszy obszar wroga, z widocznie co chwila dorysowanymi czerwonymi liniami, sugerującymi ciągłe zwiększanie kontroli przeciwnika nad tym obszarem. Niebieskie strzałki zaczynające się od Niebieskiego pola, w kierunku Taranków małych, oraz kilku innych uli. Wszystkie przekreślone iksami i zastąpione dorysowanymi obok czerwonymi strzałkami, symbolizującymi ruch wroga. Nagle do głowy przyszły mu na powrót wspomnienia z przeżytego tego poranka piekła.

Druga mapa, jaka przykuła jego zainteresowanie, miała już bardziej zaktualizowane narysowane linie, z nielicznymi dorysowaniami przy zaznaczonej Linii szóstej. Czerwone strzałki gęsto narysowane były po południowej części linii obronnej, z nielicznymi na północy. Jednakże najbardziej przykuł jego wzrok dorysowana linia w głąb niebieskiego obszaru, a także kilka czerwonych strzałek przy Malinkach zachodnich, które oddalone były niecałe dwa kilometry stąd.

Czyżby było już za późno? Czy Linia szósta już upadała, czy dowództwo będzie ciągnąć obronę tego obszaru tak długo, jak możliwe? Nawet nie był pewien czy się im już udało przebić, czy może jest to prowizoryczny plan wycofania linii obrony, gdyby do tego doszło? Będą flankowani? Czy wróg wykorzysta to, by zaatakować kontrolowane przez ludzi terytorium od wewnątrz? Teraz jak o tym pomyślał, to sposób ataków tych istot przypominał niemiecki styl prowadzenia wojny Blitzkrieg. Kilka starych i jeszcze niewyrzuconych map jeszcze bardziej przekonywało go w tym.

Wtem, jego wzrok złapała data na innej mapy, obrazującej Linię piątą, która była ustawiona kilka kilometrów stąd. Dwudziesty dziewiąty marca. Oznaczało to, że jeszcze wczoraj wojsko kontrolowało większy obszar, tracąc go w jeden dzień, będąc zmuszonym do prowizorycznego rozplanowywania granic kolejnych linii obrony, kończąc na Linii trzynastej, która praktycznie przecinała się z granicami Roztrzyna. Dalsze możliwe granice nie były nawet obrysowane.

Wszystkie te rozmyślania trwające w jego głowie minuty, które w rzeczywistości nie pochłonęły więcej niż dwóch sekund, zostały przerwane przez krzyczącą do radia oficer.

— Rozumiem sytuację, ale potrze… Nie, miotacze ognia nie działają! A zbombardowanie tego obszaru, tak blisko swoich jest szaleństwem! No tak mi przykro, ale ja tu mam rannych i umierających ludzi! Ile zdolnych do służby? Ze stu pięćdziesięciu żołnierzy, pewnie zaledwie niecałe sto jest zdolnych do walki. Nie, gó-

Świmożic powoli oddalił się od wejścia, kierując się w głąb namiotu. Tank zbliżył się do mężczyzny, który zdawał się zarządzać całym tym cyrkiem, co chwila, mówiąc coś do podległych mu oficerów.

— Sir, pan tym wszystkim kieruje? — zapytał Świmożic, stając przy mężczyźnie. Ten jedynie na chwilę odrywając od dokumentów wzrok, kiwnął głową na potwierdzenie — Kapitan Świmożic, powiedziano mi bym z ocalałymi żołnierzami z dzisiejszej operacji w Tarankach zgłosić się do tego punktu.

— Ach… Czyli to o was mówiło dowództwo — oznajmił oficer, odrywając się od dokumentów. Mężczyzna wysunął ku Świmożicowi dłoń, w celu poprawnego przywitania się z żołnierzem — Wybacz moje maniery, ale widzisz, jak jest. Major Świstak.

Świmożic szybko wyciągnął rękę, którą major chwycił i ścisnął swą silną dłonią.

— A zatem ilu was jest po tym całym fiasko z ulami? — kontynuował major.

— Ostało się nas jedynie pięciu — odpowiedział z widocznym żalem na twarzy Świmożic.

— Cholera! — warknął Świstak — Po kiego kija was tam wysłano do jasnej cholery?

— Naszym zadaniem było zabezpieczenie obszaru pod jakieś badania.

— Jakie kurwa znowu badania?

— Niestety nie powiedziano nam, sir.

— Może te typy z dziwnymi naszywkami coś wiedzą…

— Spotkał ich pan?

— Mhm… Nie wiem, kim są niestety. Wiem jedynie, że dano nam rozkaz przekazania im wszelkich informacji na różne tematy dotyczące wroga. Oddziały specjalne tak specjalne, że stoją na równi z generałami chyba, jeśli chodzi o tą całą operację.

— Sir?

— Na pewno są na tyle wysoko w stosunku do nas, że mogą nawet rozkazać mi zjeść moje własne gówno i muszę to zrobić.

— Co tu się do cholery wyprawia?! Ten cały wróg, ci dziwni żołnierze… nie, nawet cały ten obszar wydają mi się dziwne i podejrzane.

Tank w końcu stracił nerwy, podnosząc głos w dyskusji. Major spokojnym wzrokiem spoglądał na kapitana, który rozumiejąc, co zrobił, zrobił grymas zakłopotania na twarzy,

— Przepraszam, sir — jęknął Świmożic, odzyskując nerwy.

— Nic się nie stało — odparł drugi — Niech twoi ludzie i ty odwiedzą punkt medyczny, jeśli jesteście w stanie walczyć, to pójdzie potem do punktu, gdzie wydadzą wam amunicję i nową broń, jeśli trzeba. Jednakże ostrzegam, że za dużo nie dostaniecie. Potem to zgłoście się do Sierżanta Majówki. On da wam dalsze rozkazy.

Świmożic kiwnął głową, po czym pożegnał się, salutując na szybko Majorowi. Szybkim krokiem wyszedł z namiotu i przeszedł zaledwie kilka kroków, zanim jego nogi zmiękły pod jego ciężarem. Świat kręcił się dookoła niego, ręce niekontrolowanie zaczęły drżeć, po ciele intensywnie spłynął pot, a w uszach zaczęły rozbrzmiewać ryki, warki i syki tych wszystkich istot, które napotkał.

Mężczyzna wziął kilka głębszych wdechów, o mało nie wpadając w kolejną serię kaszlu. Czuł jak stan jego nozdrzy, gardła i płuc pogarsza się z każdą chwilą, doskwierając coraz bardziej. W wyniku tego wszystkiego otarł pięścią swoje czoło, zauważając niewielką ilość krwi na niej, po dokonaniu czynu. Palce młysnęły miejsce, pozostawiając na opuszkach szkarłatną ciecz.

— Kurwa — jęknął Świmożic.

Czując, że odzyskuje siły i panowanie nad sobą, wstał ze zgiętych kolan, po czym ruszył w kierunku centrum medycznego. Po krótkiej podróży Tank stanął przed ciutkę większym od centrum dowodzenia namiotem z symbolem czerwonego krzyża na białym tle. Już z zewnątrz był w stanie wyraźnie słyszeć jęki rannych po polsku i rosyjsku, a także kaszel niezidentyfikowanego powodzenia. Bez zastanowienia wszedł do środka, po czym zlokalizował wzrokiem swoich podległych towarzyszy broni.

Szybkim krokiem przechodził obok noszy z rannymi ludźmi czekającymi na informację czy wyślą ich z powrotem na linię frontu, czy będą uratowani następnym transportem z tego piekła na Ziemi, lub obok martwych. Ominął również kilku medyków, którzy zdawali się go o coś zapytać i starać zatrzymać, ale ignorował ich.

— Jest i pan kapitan! — odparł radośnie Seba, któremu medyk wymieniał bandaże, opatrując rany.

— I co tam się dowiedziałeś, Tank? — spytał Dym, zaciągając się dwoma papierosami naraz, ku niezadowoleniu przechodzącej obok pani medyk. Wszyscy wbili wzrok w Świmożica, w ciszy oczekując odpowiedzi.

— Wysyłają nas na front tutaj — odpowiedział chrapliwym, zimnym głosem Świmożic.

— Ja pierdolę — rzucił Seba — nawet odpocząć nie dadzą!

— Ję-

Nagle Świmożica dopadł silny atak kaszlu, rzucający go na jedno kolano. Gardło zacisnęło się na tyle, że czuł, jakby miał się zaraz udusić. Jeden z medyków podbiegł do niego, podsuwając mu miseczkę, do której Tank wykrząknął pewną ilość zakrwawionego śluzu z gardła.

— Kolejny — jęknął medyk — To jakaś pierdolona epidemia!

— A właśnie — mruknął Beethoven — wiadomo, co nam dolega z tym kaszlem?

— Bo ja wiem — odparł medyk, podnosząc Świmożica na nogi i proponując mu siedzenie na prowizorycznym łóżku. Ten jednak odmówił. — Nie wiemy, co to jest. Mogę jedynie powiedzieć, że zaczęło się to wczoraj i wysłało to dzisiaj niektórych do szpitala ze stanem zapalenia płuc.

— Cholera, tak poważnie? — odparł Marian, masując się po gardle. Dym z przerażeniem spojrzał na medyka, po czym na dwa papierosy między jego palcami, które od razu wyrzucił w impulsie.

— Wygląda na to, że tym dłużej tu jesteś tym gorzej. Do tego chyba przenosi się to z wiatrem, bo wczoraj jak go nie było to tylko patrole z terytorium wroga to miały. Dzisiaj podobno są przypadki aż po Roztrzyn.

Oznajmił medyk, który już miał kłaść miseczkę przy noszach, kiedy coś przykuło jego uwagę w krwistej flegmie. Mężczyzna szybko zawołał kolegę, który przyniósł mu drewniany patyczek. Medyk zaczął coś grzebać i mieszać nim w śluzie, podnosząc brwi, wyszczerzając oczy i mamrocząc coś pod nosem.

— Co jest doktorku? — zapytał zaciekawiony Marian.

— Nie jestem pewien — westchnął medyk — Daniel, weź z tego próbkę i wyślij na badania. Chodzi mi o tę czarną plamkę.

— Czarną, co? — jęknął załamującym się głosem Beethoven z widocznym przerażeniem w oczach. Medyk tylko wzruszył ramionami, podając swojemu koledze miskę.

— Wysłałbym was do szpitala, ale niestety rozkazy mówią, że każdy, kto może się ruszać, ma tu zostać.

— Ej, ej, ej — krzyknął Dym — To jest jakieś nieporozumienie!

— Brakuje ludzi, czyż nie? — spytał Świmożic, krzyżując ręce na piersi.

— Tak to jest, jak nam każą pokryć tak duży obszar przy najmniejszej liczbie żołnierzy jak to tylko możliwe — warknął medyk, powoli odchodząc od grupy — Mogę wam jedynie życzyć powodzenia tam na Linii.

— Kurwa… — jęknął Seba.

— Język — warknął Świmożic, również odchodząc od towarzyszy.

— A ty gdzie? — rzucił Dym, gestykulując ramionami zdziwienie.

— Dozbroić się. Wy też musicie. Będę czekać na froncie, tylko nie ruszcie dup, dopiero gdy te stwory rozpoczną kolejny atak!

***

Minęło już chyba piętnaście minut od czasu kiedy tu przybył. Co chwila nerwowo spoglądał na zegarek, rozglądając się za chłopakami, czy w końcu nie raczyli ruszyć swoich czterech liter. Z północy dobiegały echa uderzeń moździerzy, intensywnie bombardujących tamtejszą okolicę. Gęsty dym i pył unosił się w wyniku tego w powietrzu, powoli opadając na wieś, w wyniku wiejącego z północnego wschodu wiatru.

Czuł się okropnie. Czuł jak jego skóra na twarzy i ramionach piecze niemiłosiernie, zmuszając go prawie do denerwującego tiku drapania tego bez przerwy. Resztkami swoich sił powstrzymywał się od tego, jednakże męczyło go to mentalnie. Wciąż się zastanawiał, jak dowództwo sobie wyobrażało ich walczących w takim stanie z przeciwnikiem, który już przed tym, wykazywał się przewyższać sprawnością fizyczną człowieka. Trzeba było liczyć, że pociski okażą się szybsze i uratują ostatecznie ich tyłki.

W przeciągu tych piętnastu minut przejechały dwie ciężarówki załadowane betonowymi płytami, po czym wracały puste. Niewielkie oddziały przemieszczały się punktów A do punktów B, może w celu pomocy w fortyfikowaniu, lub jako wsparcie dla danych pomniejszych punktów obrony.

W końcu po upływie 20 minut, zza zakrętu ukazali mu się wszyscy towarzysze tej niedoli, z wyraźnie dobrym humorem w grupie. Beethoven i Marian rozmawiali na jakieś sprawy na temat kobiet, wówczas gdy Seba i Dym wymieniali się papierosami. Oczywiście jak to z Dymem bywało, brał dwa lub trzy papierosy naraz, zaciągając ich dym i smołę do swoich płuc. Jednakże coś, co kiedyś dawało mu przyjemność, teraz najwyraźniej sprawiało tak duży ból, że po zaledwie jednym machnięciu się, wyrzucił trzy odpałki na bruk, dając im się spalić, na brekcji.

— No ileż można czekać?! — krzyknął Świmożic do grupy, której humor automatycznie znikł na głos kapitana.

— Ach — jęknął Seba.

— Wybacz, Tank — zaczął Dym — Daliśmy sobie trochę czasu z tym wszystkim, mając na uwadze nasz stan. Poza tym Beethoven trochę się wykłócał o tą sprawę z nie zabraniem nas stąd.

— I zajęło wam to wszystko prawie godzinę? — zapytał Świmożic, powoli umierającym przez kaszel i podrażnienie głosem.

— Wybacz — odparł Dym, drapiąc się po głowie.

— Dobra, nieważne — warknął Tank — Znalazłem tego typa, co miał nam wytłumaczyć, co robimy.

— I jak? — zapytał Marian, poprawiając kałacha na ramieniu.

— Będziemy wspomagać żołnierzy przy głównej drodze, po jej zachodniej części — poinformował Swimożic — Zajmiemy jakąś pozycję w luce i tyle.

— Jakieś zmiany z plechą? — dopytał, ruszającego już Świmożica, Seba.

— Nie wiem. Niedawno bombardowali tamto miejsce, zatem może udało im się choć trochę pozbyć tego ścierwa — odparł Tank, rzucając piąty bieg w kierunku Linii.

Po kilku krokach znaleźli się wszyscy przy linii obrony. Żołnierze nerwowo biegli z miejsca na miejsce, przenosząc między sobą jakieś wiadomości. Inni spokojnie zajmowali swoje stanowiska, paląc papierosy, prowadząc rozmowy przerywane co chwila przez natrętny kaszel. Jeszcze kilku innych, starało się zrobić coś ze wciąż narastającą plechą, która już zdążyła zająć kilka zewnętrznych stanowisk obronnych, na szczęście żadne z nich nie było wzmocnione przywiezionymi płytami betonowymi, powodując stratę mniej bolesną.

Oddział spojrzał po sobie i ruszył w kierunku wybranej przez siebie pozycji, przy dwóch położonych na dłuższym boku płytach, tworząc tym samym wał ochronny sięgający żołnierzom do linii brzucha. Zaraz obok wykopany był niewielki rów sięgający do pasa, na tyle szeroki i długi, że mogło w nim usiąść na spokojnie bez problemu dwóch żołnierzy, Seba i Marian od razu zaklepali miejsce, wskakując ochoczo do dołu.

— Widzę, że panowie wybrali sobie już grób? — zaśmiał się Dym, opierając rękę na betonowej ścianie.

— Bardzo zabawne — warknął na mężczyznę Seba — choć nadal nie wiem czemu w ogóle tworzyć taką linię obrony?

— Te stwory broni palnej raczej nie miały — odparł Beethoven.

— Może to po prostu ludzkie przyzwyczajenie przeprowadzania obrony — rzekł Świmożic.

— Nie zmienia to faktu, że daje tobie to coś między tobą a nimi — dodał Marian, wygodnie rozsiadając się w okopie.

— Czyli teraz tak będziemy czekać? — zapytał rozglądający się dookoła Seba.

— Mhm — odpowiedział krótko Świmożic, siadając pod murkiem.

Czas płynął powoli dla każdego z nich. Tank co chwila wpatrywał się w zegarek, starając się zająć swoje myśli czymś innym niż dzisiejsza operacja lub zobaczone przez niego mapy. Ostatnim razem, gdy spojrzał na urządzenie, wskazywało ono godzinę szesnastą, oznaczając, że przyszło im tu siedzieć już z dobrą godzinę.

Marian, Seba i Beethoven spędzali ten spokojny przedział czasu na pogawędkach, zmieniając tematy jak skarpetki. Dym jedynie w ciszy obserwował rozbudowującą się po okolicy plechę, która obecnie zmuszała kolejne umocnienia do opuszczenia swoich pozycji. Jednakże sięgała ona również i ich pozycje, rozrastając się i tworząc formy o różnych rozmiarach, powoli wzbogacając sobą lokalny krajobraz.

Z oddali można było usłyszeć echa zażartej walki na zachód od nich, prawdopodobnie z tamtejszego punktu obrony. Coraz częściej też dochodziły ich echa plotek na temat nowych rozkazów dotyczących wzmocnień zachodniej flanki ich punktu. Coraz częściej widokiem stawała się relokacja jednostek w głąb wsi, kierując ich pewnie ku zachodowi.

W całym tym amoku przeszedł obok nich niewielki oddział żołnierzy, widocznie zdenerwowanych czymś, co było tematem ich zażartej kłótni.

— Hej — westchnął Beethoven, starając się nawiązać rozmowę — co was tak wkurwiło?

Jeden z żołnierzy się zatrzymał i spojrzał na trepów przy murku i w okopie. Szybko rzucił wzrokiem na swój oddział, który zatrzymał się niedaleko nich, zajmując pozycje, wciąż zażarcie i z jadem komentując między sobą. Kombatant westchnął, spoglądając na ziemię, starając się pozbierać nerwy i na spokojnie zacząć rozmowę.

— Dowództwu kompletnie odjebało… — warknął.

— To mi nowość — syknął Marian, pokaszlując — lepiej powiedz nam coś, czego nie wiemy.

— Podobno nie jest ciekawie na zachodniej flance. Coś się dzieje i nie chcą nam powiedzieć co. Wysłali ostatnich zdatnych do walki albo tutaj, albo na zachodnią flankę i sami się wynoszą!

— Co z rannymi? — dopytał Świmożic.

— Zabiorą tyle, ile mogą. Reszta jest skreślona! — syknął trep. Wszyscy zrobili duże oczy, rozglądając się po sobie.

— Pierdolisz! — krzyknął Seba, o mało wręcz nie wyskakując z dołu. Tank standardowo warknął “język”, jednakże jego słowa nie przebiły się przez krzyk szeregowego — Przecież nie mogą tego zrobić!

— A co my ich obchodzimy. Cokolwiek się dzieje w Malinkach, spowodowało, że dowództwo się obsrało.

— To, co my tu jeszcze robimy? — zapytał Dym — Jeśli się wycofujemy, to powinniśmy zrobić to wszyscy teraz. Stracimy tak i ludzi i sprzęt…

— Może liczą, że uda nam się je zatrzymać? — rzekł Seba.

— Nie ogarniasz? — warknął trep — Naszym zadaniem tu nie jest ich zatrzymać. Mamy teraz jedynie ich spowolnić!

— Zatem jesteśmy kozłem ofiarnym — cicho westchnął Świmożic.

— Nie, nie, nie — zaprzeczył Marian — Nie mogliby marnować tak żyć ludzkich…

— Jak siedzisz bezpieczny na dupie, z dala od tego całego gówna, to możesz marnować wszystko — oznajmił Dym.

— Zwłaszcza, że mają niby dostać wsparcie od kochanej Matki Rosji — dodał trep.

— Co ma Związek Radziecki do tego? — jęknął zdziwiony Beethoven.

— Też chciałbym to wiedzie-

Wypowiedź trepa przerwał głośny huk z daleka. Wszyscy spojrzeli na zachód, dostrzegając wznoszący się ponad korony drzew gęsty, ciemny dym. Każdy doskonale wiedział, że doszło do zasypania Malinek gradem z moździerzy lub baterii artyleryjskich. Po około kilku sekundach ciągłego, powtarzającego się echa i krzyku walki. Wszystko ucichło.

— Czekaj chwilę… — jęknął Seba — kiedy jeszcze rozmawialiśmy, dało się słyszeć wystrzały z broni palnej. Tam jeszcze byli nasi!

— Kurwa — jęknął Marian — zrzucili tyle tego gówna na naszych?!

— To nie dowództwo zleciło bombardowanie — zaczął Świmożic — tylko oni.

— Co? — rzekł Seba, spoglądając z przerażeniem na kapitana.

— Przebili się i żeby ich spowolnić, ktokolwiek tam został, wezwał ostrzał i dowództwo jedynie zatwierdziło rozkaz. Oni tak, czy siak byli martwi, ale zabrali pewnie wiele z tych paskudztw ze sobą — kontynuował.

— Co to oznacza dla nas? — zapytał Beethoven.

— Że jesteśmy w czarnej dupie — odpowiedział Dym, zapalając papierosa.

— Żywi z tego nie wyjdziemy, nie? — mruknął załamany Beethoven, spoglądając na Mariana i Sebę, którzy schowali twarze w ramionach, opierając się o ziemię.

— Czuję się jak szwaby w czterdziestym piątym… — warknął Seba — Kapitanie Świmożic?

Kapitan spojrzał na szeregowego, wykonując głęboki wdech i wydech, krzyżując ramiona na piersi.

— Mów mi Tank… — westchnął podoficer.

— Ktoś czeka na pa — Seba na chwilę ugryzł się w język, starając się dostosować do prośby dowódcy — Ktoś czeka na Ciebie, Tank?

— Żona i trójka dzieci — odpowiedział kapitan — A u was?

— Narzeczona i rodzice — westchnął Marian.

— Oprócz rodziny, to dziewczyna — oznajmił Seba.

— Nikt… Jestem sierotą, a o dziewczynach to nigdy nie myślałem, jeśli wiesz o czym mówię — jęknął Beethoven załamującym się, przez stan swojego gardła, głosem. Świmożic przytaknął głową, spoglądając na ziemię.

— A ty, Dym? — zapytał Marian, wskazując na trepa, z którym udało im się blisko zakolegować w przeciągu tych krótkich chwil.

— Żona i córka — westchnął ten.

— Dobrze, że przynajmniej umrzemy razem jak bracia, co? — rzucił Marian, siadając z glinianymi nogami w dole, opierając głowę o ścianę brudu.

— Służba z wami, nieważne jak krótka, była zaszczytem panowie — oznajmił Świmożic, prostując się i podając każdemu po kolei dłoń. Wszyscy spojrzeli po sobie i z wymuszonym uśmiechem na ustach, każdy osobno uścisnął dłoń dowódcy — Nieważne co wyjdzie z lasu i ile ich będzie. Pokażemy im, kim tak naprawdę jesteśmy. Pokażemy, że nie jesteśmy ofiarą, a drapieżnikiem, dumnym orłem, co trzyma pieczę nad tą ziemią! Jeśli to ma być nasza ostatnia walka, to przynajmniej pokażmy, że mamy szpony, a one długie jak szabla gotowa wypić krew wrogów ojczyzny!

— Tak jest, sir!

Kiedy wszyscy jednogłośnie krzyknęli, ożywieni słowami Tanka. Z przodu linii jak łańcuszkiem rozniosła się wiadomość, za którą podążył huk wystrzału z broni wysoko kalibrowej.

-KONTAKT!

Wszyscy żołnierze jak jeden organizm, rozpoczęli ostrzał w kierunku lasu. W powietrze rzucone zostały kuliste obiekty, a w pozycje LKM masywne i długie obiekty przypominające włócznie. Kuliste obiekty zaczęły eksplodować, przeszywając okolicę licznymi igłami, które z łatwością rozszarpywały tych, którzy nie mogli się niczym zasłonić.

Tank, Dym i Beethoven zgarbili się za betonowym murkiem, który osłonił ich przed bio granatami wroga, które zdołały dolecieć przed ich pozycje. Resztę osłoniła ziemia, która przyjęła większość uderzenia. Część igieł zdołała się wbić w ścianę za ich plecami, pokazując, jak niewiele brakowało od spotkania z bladym jeźdźcem.

Rzucone włócznie w gniazda LKM-ów wbijały się to w beton lub glebę, jednakże część z nich udawało się dosięgnąć celu, w najlepszym przypadku zabijając jedynie operatora broni, w najgorszym zabijając operatora i uszkadzając sprzęt.

Nieważne od wyniku, dawało to przynajmniej niewielkie pole dla przeciwnika do napierania pozycji przy pomocy jednostek. Psy i Marudery starały się zmniejszyć dystans między nimi, a żołnierzami, unikając ostrzału poprzez swoją prędkość, zwinność, oraz chowając się za odpowiednio utworzonymi strukturami plechy.

Psy z zawrotną prędkością przebiegały między wytworzonymi murkami, słupami i łukami. Broń maszynowa ciągle skupiona była na czworonożnych bestiach, zmuszając je do zaprzestania szarży, kiedy już dzieliło je jedynie kilka metrów od pierwszych stanowisk żołnierzy. Nawet ze swoją prędkością i pancernymi wijącymi się mackami, zdolnymi odbić pocisk, musiały liczyć się z mocą ludzkiej broni palnej.

Marudery doskakiwały od pozycji do pozycji, unikając ostrzału. Osobniki ze swego rodzaju zniekształconym pancerzem pozwalały sobie na więcej niż inne, pokonując przy jednej szarży więcej metrów od innych towarzyszy. Z niezwykłą finezją wykorzystywały swoje otoczenie, zdolności akrobatyczne i prędkość by stać się ciężkim do trafienia celem, będąc prawie nienamierzanym dla ludzkiego oka, ale wciąż w zasięgu możliwości losowo rozsiewanych w ich stronę kul. Niektóre od czasu do czasu rzucały w stronę żołnierzy kolejne granaty i miotając włóczniami, zbierając żniwo.

Pole bitwy rozbrzmiewało odgłosami wystrzałów broni, krzyków rannych i dogorywających żołnierzy w agonii, a także ryki, piski i inne dźwięki, które ciężko można było przypisać do jakiegokolwiek zwierzęcia.

Przewaga zdawała się leżeć po stronie ludzi. Mimo strat w czołowej części obrony, gęsta obrona z tyłu była wręcz ścianą ognia nie do przebicia. Stare, ale porządne kałasznikowy i RPD skutecznie zatrzymywały wroga od przełamania dalszej obrony i zabijała tych, którzy nie mieli szczęścia lub popełnili błąd.

Jednakże były i takie bestie, którym się udało przebić. Cztery Marudery przeskoczyły nad bunkrami i okopami kolejnych warstw linii obrony, wykorzystując kilka rozrośniętych skamieniałych łuków. Niewielka grupa obrała pozycję Tanka i jego ludzi za cel.

Wytworzony chaos nie pozwolił im na wystarczająco szybką reakcję. Jeden adwersarz doskoczył do pozycji drużyny, robiąc kilka piruetów, w powietrzu nabierając rozpędu. W kilka sekund znalazł się zaraz przy Beethovenie. Ciało monstrum obniżyło się na tyle, by dać ramionom i osadzonymi na nich ostrzami czystą linię cięcia. Lewa ręka świsnęła przed bestią, dekapitując dwóch żołnierzy naraz. Bestia nie zaprzestawała rozpoczętego obrotu, starając się przeciąć nogi pozostałych przy życiu żołnierzy.

Kiedy Beethoven czuł już ruch uciekającego przed jego nogami powietrza, zaczepiony wcześniej trep zdołał powalić to coś na ziemię. Istota odegrała się, natychmiastowo, odzyskując dominację nad żołnierzem, jednym ruchem rzucił nieszczęśnika na ziemię, samemu się podnosząc. Trep runął na ziemię z licznymi twardymi i ostrymi igłami wbitymi w nią, które teraz znalazły drogę przez jego ubiór i skórę do ciała.

Zanim Maruder zdążył jednak wykonać następny krok, celna seria w szyję z AK Beethovena powaliła bestię na ziemię. Wtedy przypomniał sobie o trzech innych, jednakże szybko spostrzegł, że doświadczone oko jego dwóch pozostałych przy życiu kompanów, a także innych żołnierzy wystarczyły, by na czas powalić resztę.

Nie było czasu na łzy, czy żal. Walka toczyła się dalej i z pewną radością i nadzieją wszyscy zauważali, że pole bitwy roi się przeważającą liczbą trupów i rannych po stronie przeciwnika. Ten zauważając to, spowolnił atak, a część stworów zdecydowała wycofać się na pozycje bliżej lasu.

— Ha! — krzyknął Beethoven — Macie wy ciemne kurwy! Chcecie jeszcze trochę?!

— Kurwy, niech wiedzą z kim walczą! — dołączył się z uśmiechem Dym.

Świmożic skupił wzrok na jednym humanoidzie, który bez większego strachu i obawy powoli krokiem w tył, wycofywał się za prowizoryczny mur z plechy. Wzrok kapitana zaczął latać między innymi stworami, które nie zdawały się kompletnie wycofywać, tylko zajmować pozycje, czekając na atak. Już miał krzyknąć na dwójkę żołnierzy, kiedy po okolicy rozbrzmiał ryk, jakiego nigdy nie słyszał.

Wszyscy żołnierze zaprzestali ostrzału, starając się wypatrzeć źródła tego mrożącego krew w żyłach dźwięku.

— Dwieście metrów na pierwszej!

Ktoś krzyknął z przodu. Tank i reszta bez zwłoki spojrzeli we wskazane miejsce.

Między drzewami i plechą przechodziła bestia jakiej jeszcze nikt z nich nie widział. Potężny behemot wyszedł przed linię lasu, prezentując swe przerażające istnienie reszcie ludzi. Tank nie potrafił tego opisać inaczej niż pancerny niedźwiedź, któremu dawano za dużo sterydów. Swą sylwetką przewyższał wszystko co Świmożic widział kiedykolwiek, co mógł nazwać zwierzęciem.

Podobnie jak u innych stworów, głowa przyozdobiona była ornamentem przypominającym jakieś rogi, zakrzywiające się ku osi olbrzyma. Potężna szczęka posiadała dodatkową parę mniejszych, owadzio wyglądających szczęk, wbijających się w linię większego trójkątnego dzioba. Ciało pokryte było ciemną włóknistą skórą, przechodzącą w masywne, pseudo posegmentowane płyty pokrywające większość jego ciała, poza kilkoma jasnoniebieskimi mięsistymi punktami. Szybki rzut oka na kończyny tego czegoś nie pozostawiał wątpliwości, że były one na tyle silne by utrzymać ten czołg kilka dobrych metrów nad ziemią.

Stwór lekko obniżył swoją sylwetkę, wyciągając jedną łapę przed siebie. Pokryte skalną pokrywą pazury wbiły się w już stwardniałą plechę, krusząc jej skamieniałą powłokę. Stwór wyraźnie napiął swoje ciało, skierowane ku przednim fortyfikacjom. Z jego wnętrza wydobył się pomruk lub wark, który postawił wszystkim włosy dęba.

— OGNIA! OGNIA! OGNIA!

Rozbrzmiał krzyk, który przywrócił wszystkich do trzeźwości, a bestię wprawił w ruch. LKM-y i inne karabiny, których linia ognia pozwalała na oddanie strzału, skupione były na stworze, który z zawrotną prędkością zaczął pokonywać kolejne metry.

Prędkość musiała zadziwić każdego. Wbrew logice, ciało bestii przemieszczało się z prędkością większą, niż można było sądzić. Ile to mogło być? Ponad trzydzieści, może czterdzieści klików na godzinę? Świmożic nie miał czasu na głębsze przemyślenia, oddając serię w żywy taran.

Pociski rykoszetowały od płyt i odbijały się od włókien. Nawet potężne pięćdziesięcio calowe działa maszynowe nie potrafiły pokonać zewnętrznej bariery, jedynie może krusząc niektóre fragmenty skorupy tego czegoś, które już prawie kompletnie zmniejszyło dystans między sobą, a pierwszym obranym celem. W ciągu sekund juggernaut dobiegł do fortyfikacji, kompletnie ignorując rozstawione druty kolczaste, mury, rowy i gwiazdo bloki, które nie były w stanie powstrzymać szarży.

Ciało z impetem wbiło się w prowizoryczne gniazdo, rzucając w powietrze brud, pył, kawałki betonu, metalu i tego, co zostało z nieszczęsnych żołnierzy. Masywne ciało przebiegło jeszcze kilka metrów, po czym potężne łapy wbiły swoje pazury głęboko w ziemię, spowalniając cielsko, oraz wyginając je w lewo, kierując łeb w prawo. Przednie łapy wyrzuciły stwora przed siebie, odzyskując utraconą prędkość.

Tyle mocy, wytrwałości i furii zgromadzonej w jednym masywnym, wręcz niezniszczalnym ciele.

— Kurwa, Tank!

Kapitan odwrócił się w kierunku Dyma, oddającego serię w napierające jednostki wroga. Całe to zamieszanie dało stworom, może nie całkowicie wolną rękę w napieraniu, jednakże wciąż sprawnie wykorzystywały one luki, jakie powstały w obronie.

Ostrza, pazury i macki cięły skórę, mięśnie i nawet kości. Marudery celnie kierowały ostrza w tętnice, Psy jedynie beznamiętnie przebiegały obok, rozcinając ciała jednym szybkim ruchem ich macek.

Świmożic szybko przeleciał przez wymyślone przez niego scenariusze w głowie. Żadna nie zakładała, że odwrócą jakoś tę sytuację. Nie w tym chaosie i nie z szalejącym juggernautem. Kątem oka dostrzegł żołnierzy porzucających swoje stanowiska i kierujących się wewnątrz wsi. Oddając serię w doskakującego przed nich Marudera, wykrzyczał do Dyma i Beethovena:

— Ruszcie dupy, zabieramy się stąd!

Oboje kiwnęli głowami i trzymając wciąż przeciwników na muszce, zaczęli się kierować do wsi. Świmożic jeszcze szybko sięgnął ręką do ciał w okopie, gdy zza nich dobiegł huk. Jeden z żołnierzy w akcie swoich ostatnich chwil życia, odbezpieczył granat, który eksplodował w momencie, gdy behemot przebijał się przez kolejną fortyfikację, ignorując trójkę żołnierzy, przebiegających koło niego.

Masywna bestia zaczęła kierować się w głąb wioski, oddalając się od trepów. Drużyna wraz z innymi żołnierzami, którzy pozostawali przy życiu, biegiem wycofywała się w głąb wsi, od czasu do czasu odwracając się, by oddać serię w zbliżających się napastników.

Z nieopodal słychać było chaos wytwarzany przez masywną bestię, roznoszącą fortyfikacje i fundamenty ludzkiej osady. Za nimi desperacką walkę tych, którzy zostali na polu bitwy z własnej woli lub zostali odcięci, przez przeciwnika.

Zanim przebiegli przez nawet kawałek wioski, drużynę dogonił jeden maruder. Zwinna bestia wskoczyła na dach pobliskiego domu, stojącego zaraz przy drodze i kilkoma susami pokonała całą jego długość. Potężne nogi wybiły w powietrze cielsko od ceglanych kafelek, kierując stwora w kierunku trójki ludzi.

Grupa zdążyła zareagować i posłać salwę w kierunku stwora. Kilka pocisków zdołało się przebić przez zdeformowany pancerz i spowolnić stwora na tyle w locie, że wylądował półtora metra od ludzi. Z kałachów poleciały kolejne serie, które poharatały brzuch i szyję tego czegoś. Jednakże przeciwnik zdążył zrobić niewielki doskok i zamach swym ostrzem.

Długie, cienkie i wytrzymałe ostrze przebiło nogę Dyma, na którego zaczynało opadać martwe cielsko istoty. Beethoven złapał ciało wroga, a Tank przytrzymał powarkującego z bólu przyjaciela. Beethoven objął dłonią nadgarstek istoty.

— Nie! Stój! — zająknął się Świmożic, wyciągając rękę ku szeregowcowi — Jak to wyciągniesz, to spowodujesz krwawienie!

— Kurwa! — jęknął trep — I-I co teraz?! Nie zostawimy go-

— Macki! Macki! — ryknął Dym, kiwając w kierunku zbliżającego się ku nim czworonoga. Beethoven szybko oddał serię w kierunku bestii, która z wielkim impetem przerżnęła w ziemię, wydając przy tym ryk bólu.

Tank spojrzał przyjacielowi w oczy, a ten spoglądał na niego. Oboje wiedzieli, że sytuacja w, jakiej się znaleźli, nie zakładała Dyma wychodzącego z tego cało. Jednakże Tank nie mógł dojść tej myśli do głowy. Nie mógł zostawić towarzysza.

Beethoven za sprawą szybkiej reakcji przyłożył lufę do stawu przedramienia istoty i oddał kolejną serię, która zupełnie wyczerpała zapasy amunicji w magazynku. Ciało pozbawione przedramienia, padło z impetem na ziemię pomiędzy trepami.

Tank spojrzał na młodego mężczyznę, po czym z powrotem na Dyma. Ten drugi starając się ukryć ból, jak to szkolenie mu kazało, spojrzał na Beethovena, po czym na Tanka ze światłem w oczach. Oboje wiedzieli, że są już trupami. Coraz więcej stworów przedzierało się przez resztki obrony, jaka została na froncie.

Oboje wiedzieli co musieli zrobić.

— Beethoven! — trep spojrzał na kapitana. — Weź nasze pozostałe magazynki!

— Co? — spytał skołowany żołnierz.

— Weź te pierdolone magazynki i wypierdalaj stąd! — rozkazywał dalej Świmożic.

— Co… Nienienienienie… Nie mo- Nie zrobię tego!

Dym wystrzelił z trudem w kolejne stwory, które padły po celnych trafieniach w ich nieopancerzone szyje.

— Słuchaj młody, my nie mamy jak uciec. Damy Ci szansę, zostaniemy przynętą!

— Nie! — warknął trep, chwytając munduru kapitana. W jego oczach zaczęły nabierać się łzy, które powoli miały już spływać po zabrudzonych policzkach — Nie zostawię was! Będę- Będę walczył z wami! Ja-

— To pierdolony rozkaz! Bierz te magazynki i biegnij ile sił w nogach!

Beethoven już całkowicie się załamywał, chowając twarz przed dowódcą i wydając cichy płacz.

— Beethoven… — jęknął Dym, między napadami bólu — Wszystko będzie grać! My to stare cepy, ty jeszcze młody… Nie umrzesz na naszej warcie w tym miejscu, rozumiesz?!

Trep spojrzał na obu towarzyszy, nie ukrywając już płaczu.

— Dlaczego… Dlaczego to robicie?!

— Bo jeśli na czymś Ci zależy, to jesteś gotów poświęcić wszystko, by to ochronić… — rzekł Tank, wkładając w ręce Beethovena dwa ostatnie magazynki i nieśmiertelniki poległych kompanów, stąd, jak i tych, którzy polegli przy ulu — Tak długo jak ty żyjesz, my będziemy spoczywać w spokoju!

Dym znowu oddał kilka strzałów we wroga.

— Tak długo, jak ty żyjesz, będzie żyć pamięć o tych co tu polegli, jasne?

Beethoven kiwnął głową i z ciężkim wdechem, przyjął drżącymi dłońmi podarunek swojego dowódcy.

— Mój magazynek pusty — jęknął Dym — ostatni mam w prawej ładownicy!

Beethoven szybko sięgnął po przedmiot, po czym schował go najszybciej, jak umiał. Świmożic, wziął na swoje barki ramię kulejącego Dyma. Wszyscy spojrzeli po sobie z wielkim żalem w oczach. Beethoven kiwnął głową, po czym biegiem ruszył w kierunku lasu, przedzierając się przez pobliską posesję.

— Myślisz, że da radę? — jęknął Dym.

— Da… Musi — oznajmił Tank, który zaczął się kierować w głąb wioski.

Z kabury wyciągnął przydzielony mu pistolet. Kilka stworów już przyszykowało się do ataku na dwójkę trepów, jednakże inni żołnierze powstrzymali istoty, zabójczymi seriami z broni palnej.

Wtem, zza Świmożica i Dyma dobiegł huk i dźwięk padających i odbijających się od ziemi fragmentów skalnych. Kilka z nich uderzyło kombatantów, powalając ich na glebę. Zanim Świmożic mógł jakoś zareagować, potężna łapa masywnego, żywego czołgu, znalazła się tam, gdzie był Dym.

Tank ze strachem w oczach spojrzał na ów żywy czołg, spoglądający na czworo żołnierzy, co jeszcze chwilę temu ocalili ich tyłki.

— Kurwa! Kurwa! — krzyknęli, oddając serię w potwora.

Pociski jedynie żałośnie zrykoszetowały od pancerza bestii, o mało nie trafiając kapitana. Stwór wydał potężny, przeciągany, nienaturalny ryk, który w tym chaosie trwał wręcz wieki, po czym po szybkim rozprostowaniu rąk i przednich dłoni, ruszyło na trepów, którzy w przerażeniu próbowali uciec lub w końcu przebić tego czegoś pancerz.

Wszyscy zostali zmiażdżeni, rozczłonkowani lub zjedzeni przez kolosa, który wręcz delektował się chwilą. Inne stwory żwawo przechodziły, przebiegały lub przeskakiwały obok Tanka i cieszącego się chwilą tytana. Tak jakby myślały, że już wszystkich zabiły. Tank, spoglądając na swoje prawo, patrząc na niewielką dziurę po łapie tego czegoś, wypełnioną krwią i resztkami czegoś, co kiedyś nazywał przyjacielem, wstał i wycelował swój pistolet w bestię.

Ta, spojrzała na człowieka i wręcz z ciekawości i zaskoczenia pokręciła głową. Nie zwlekając, Świmożic opróżnił cały magazynek we wroga. Inne istoty ignorowały mężczyznę, idąc dalej w kierunku Roztrzyna. Kolos wydał z gardzieli głośny, chrapliwy i drwiący śmiech, w kierunku trepa.

— No co jest?! — krzyknął Świmożic — No chodź tu! Dajesz! Pokaż, co potrafisz! Ty brzydki, tępy, chuju co nie jest ani zwierzęciem lub jebaną martwą skałą! Prześladujesz mnie cały dzień! Czemu nie dokończysz tego, co zacząłeś.

Behemot potrząsnął swoim ciałem, przez co niektóre zbite segmenty jego pancerza poluzowały się, wręcz wyrzucając parę w powietrze. Paszcza również lekko się rozwarła, uwalniając jeszcze więcej białawej, przechodzącej w niebyt pary.

Stwór powoli zaczął kierować się ku Tankowi, nie śpiesząc się, delektując się chwilą i strachem mężczyzny. Ten jednak z dumą i determinacją stał w miejscu, czekając na pocałunek śmierci. Dzieliło ich około dziesięciu metrów, gdy nagle z powietrza dobiegł świst.

Dwa pociski moździerzowe uderzyły po prawej od bestii, lekko odpychając ją na lewo, po czym kolejny trafił bezpośrednio w plecy adwersarza. Z nieba zaczęły dochodzić kolejne salwy, opadające na okolicę jako niszczycielski grad. Świmożic instynktownie padł na ziemię, chowając ciało w nogach i ramionach.

Przez całą okolicę przedzierał się świst i huk pocisków, a także ryki trafionych stworów, w tym olbrzyma, co leżał teraz na ziemi pod wpływem trafienia.

Miał już dość. Niech coś go trafi i szybko uwolni z tej niedoli. Nie zważając na cenę.

Jednakże po zaledwie kilku sekundach, salwa się zakończyła. Okolica była kompletnie zniszczona, tam gdzie stały ocalałe od gniewu kolosa domki, teraz były gruzy. W powietrzu unosił się gęsty dym i kurz, który przypomniał mu o płucach, które teraz nie pozwalały mu oddychać, powoli dobierając mu przytomność.

Wtem, coś się ruszyło po jego lewej. Leżący na ziemi trep z przerażeniem wpatrywał się w gigantycznego stwora, powoli wstającego na swoje łapy. Pancerz, który leżał na plecach i ramionach tego czegoś, zniknął. Wielkie jamy w skórze powoli były zastępowane przez różnego koloru kryształy kwarcu, inne minerały i skało podobne coś, jakby twardniały w wyniku kontaktu z powietrzem. Stwór wydał bolesny jęk i przy głośnym trzasku łamanych kryształów i skało podobnych części skóry, rozciągnął plecy.

Kolos spojrzał na dogorywającego żołnierza, spoglądając na niego wręcz ze zdumieniem. Ledwo żywy stwór ruszył w kierunku pól na południe, szorując swoimi łapami z trudem po ziemi. Zanim jednak przeszedł kilka metrów, stanął wyraźnie wyczerpany z wszelkich sił. W kłębach dymu starał się dostrzec żołnierza, jednakże było zbyt gęsto, by zobaczyć coś tak małego pośród tego wszystkiego. Z gardzieli dobiegł ostatni jęk i po okolicy rozniósł się dźwięk opadnięcia czegoś dużego na resztki kamiennych budowli.

***


— Kurwa — ktoś warknął, wybudzając ledwo żywego Świmożica z nieprzytomności. Jego oczy przeskanowały zajmowaną przez plechę okolicę. Udało mu się dostrzec dziesięciu żołnierzy w ciemnych mundurach i znanym mu już symbolu na ramieniu.

— Mieli kurwa spowolnić to coś, nie wysyłać ludzi na rzeź! — ryknął inny żołnierz.

— Typowe komunistyczne myślenie… I co powiedzą teraz rodzinom? Jak to wytłumaczą?!

— Dobra, spokój. Dimitr jak tam nasza paczka?

— Wciąż cała, ale jeśli się nie pospieszymy to zacznie się rozkładać do plechy jak inne.

— Gniazdo, tu Charlie siedem dwa, jesteśmy w nowo powstającym ulu, dwa kliki od czternastki. Mamy paczkę, t minus kilka minut, zanim zacznie się rozkładać, może mniej… Nie, na razie czysto, tylko kilka patroli. Nie, jeszcze nie ma xenoform, ale pewnie zaraz się zrodzą lub tu przyjdą… Przyjąłem, Gniazdo. Charlie siedem dwa bez odbioru.

— Przynajmniej powalili jednego pretoriana!

— Uh uh… To nie pretorian, wzorowali się pewnie na nich i przerobili na zwykłego trepa…

— Ciekawe co wprowadzą w zamian.

— Oby coś mniejszego i łatwiejszego do zabicia.

— Ale to wygląda, jakby oberwało tą salwą… Nie ma innych większych obrażeń, poza kilkoma dziurami po pięćdziesiątce. Kurwa, nie dali im jakiś granatników, czy co? Przecież dawaliśmy im memo!

— Najwyraźniej nie dotarło…

— Jakieś info na temat innych Linii?

— Podobno przedarły się już przez zarodki Linii siódmej, ósmej i dziewiątej… zgadnij czemu?

— Nie dotarło memo?

— Dokładnie.

— To jest jakiś cyrk.

— Ciężko się nie zgodzić.

— Przynajmniej tym razem dawali rozkaz do wycofania się, nie jak tutaj.

Świmożic starał się coś powiedzieć, ruszyć ręką i machnąć do żołnierzy, ale nic z tego. Jego ciało było za słabe. Z jego gardła nagle wydobyła się krótka seria kaszlu, która najwyraźniej została usłyszana przez trepów.

— Kurwa, ocalały! — jęknął jeden z nich, wskazując na Tanka.

— Niemożliwe — jęknął inny, podbiegając i przykucając przy ledwo żywym oficerze. Z akcentu chyba Niemiec — Jeszcze dycha, ale ledwo! Kurwa, takie szczęście to nawet ja chciałbym mieć!

— Gniazdo, tu charlie siedem dwa. Mamy jednego ocalałego z tej masakry tutaj. Uh… Jaką ma rangę?!

— To oficer, kapitan!

— Mamy oficera…

— Ej… Nie widzieliśmy go tam na polanie, przy ulu?

— Ty, rzeczywiście! Ha, jaki ten świat mały co, kolego?

Z oddali zaczął dobiegać coraz głośniejszy odgłos zbliżającego się śmigłowca.

— Kim — jęknął z wielkim trudem Świmożic — Kim wy kurwa jesteście?!

Śmigłowiec z gracją wylądował tuż obok oddziału, między strukturami ula.

— Spokojnie, sir! — wykrzyczał trep, zagłuszany przez pracę śmigła — Upsilon dwanaście, kwarcowy kastet do twoich usług! Wyciągniemy Cię stąd!

Dwóch żołnierzy delikatnie podniosło Tanka za nogi i ramiona i położyli go w śmigłowcu, obok czarnego wora na zwłoki. Kiedy byli już w powietrzu, znowu poczuł, jak traci przytomność. Jednakże, zanim pogrążył się w odmęty ciemności, przez jego głowę przeleciał ostatni obraz wszystkich towarzyszy niedoli i nadzieja, że przynajmniej udało mu się ocalić tego jednego “muzyka”.


O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported