Chciałbym tutaj ponownie zaznaczyć, że 106 nie jest, jak się powszechnie uważa, prymitywnym drapieżnikiem dorównującym rozwiniętym rekinom. SCP-106 jest istotą świadomą, choć całkowicie nam obcą. Zdaje się być świadomy kilku rzeczy wykraczających poza czysty instynkt i pamięć genetyczną i konsekwentnie narusza przechowalnię w momentach, w których odzyskanie i zabezpieczenie go są najtrudniejsze. Lis może ujrzeć wyjście z pułapki, ale tylko człowiek będzie czekać, aż porywacze odwrócą wzrok, by mógł uciec.
— Dr Allok
„O Świadomości u Zabezpieczonych Humanoidów"
— Kurwa mać, gdzie to do diabła jest?
Agent Weng westchnął, pocierając twarz przez maskę. Noc była chłodna, ale wszyscy trzej mężczyźni bardzo się pocili. Dookoła nich roiło się od horrorów, potworów, demonów, fantastycznych zwierząt i ożywionych przedmiotów, chichoczących i ryczących podczas swych wędrówek. Trzej mężczyźni w maskach przeciwgazowych i pancerzach wyglądali na naprawdę niedostatecznie uzbrojonych. Stojąc tak, jeden z nich wyciągnął nagle rękę. Pięść w rękawiczce złapała lekko pijanego zombie i przyciągnęła go do siebie na kilka sekund, po czym wypuściła go z powrotem do wzburzonego tłumu ludzi, nieumarła bestia zaklęła pod nosem i potykając się odeszła.
— Pieprzone bzdury na Halloween. Musimy odgrodzić cały ten obszar.
Agent Drak potrząsnął głową, wskazując na podróżujące grupki biesiadników w kostiumach.
— Wagon wypadł zbyt blisko miasta. Nawet nie miał jechać na tym torze, sądzą, że MC&D mogli coś schrzanić. Nie da rady zakleszczyć całego miasta bez większych komplikacji.
— A co do diabła myślą, że teraz się stanie? Stary drań tam jest i nie możemy go nawet kurwa ZNALEŹĆ! — Weng kopnął odrzucony papierek, spoglądając przez zabarwione soczewki na wszystkich tych, którzy nie musieli zarabiać na życie uganiając się za piekłem.
Drak poklepał wściekłego mężczyznę po plecach. — Spokojnie, kolego. Dowództwo uważa, że staruszek bierze kilka osób, a potem robi te swoje krokodyle rzeczy. To zdecydowanie łatwiej przykryć niż poddanie kwarantannie całego dużego miasta w Halloween.
Parks, do tej pory niewiele bardziej ruchliwy niż posąg zaskrzeczał swoim podłamanym głosem.
— Jak trudno jest znaleźć przegniłego starca, który zabija wszystko, czego dotyka?
Weng pokręcił głową, wciąż skanując tłum.
— Przez większość czasu wygląda jak starzec. Może wyglądać tak, jak chce. Zwykle mówimy ludziom, żeby po prostu podążali za krzykiem. Dużo nam to kurwa teraz daje. Gdzie do diabła podział się nasz ekspert?
Kruchy, szumiący chichot przetoczył się przez radio.
— Harken mówi, że jest takim ekspertem od SCP-106, jak osoba, która przeżyła katastrofę lotniczą, jest ekspertem w dziedzinie lotnictwa. Nie wystawiają techników laboratoryjnych przed pierwszą ewaluacją. Na razie jesteśmy zdani na siebie.
Trzej mężczyźni stali, otoczeni przez horrory, szukając tego, który zawstydziłby wszystkie inne.
Pijana anielica błąkała się przy krawędzi ognia. Demony, zombie i ikony popkultury wirowały wokół niej, poruszając się jak pojedyncza masa, po czym rozproszyły się w małe gromady i pary, po to tylko, by znów się połączyć. Ognisko zdawało się ryczeć w rytm uderzającej muzyki, pole wybrane na nagłą inwazję nastolatków zostało wybrane na tyle daleko, żeby uniknąć skarg na hałas i nie na tyle blisko, by przyciągnąć niechciany nadzór dorosłych. Alkohol płynął, ludzie się śmiali, a ostry dźwięk obniżonych zahamowań i młodzieńczej zgryzoty gęstniał w chłodnym powietrzu.
Noc była jeszcze młoda, ale kilka par zdążyło już odsunąć się od wygody ogniska, szukając innych wygód w ciemni prywatnego lasu otaczającego pole. Anioł spojrzał na ciche drzewa, pociągają ponownie prawie puste piwo. Opróżniła je, a następnie rzuciła w dół, ku spotkaniu holokaustu jego braci powoli skopywanych i wbijanych w miękki piach. Powinna tam być, trzymając się w ciepłych ramionach, całując usta… ale nie, zdecydowała pójść akurat z tym chłopakiem, który stwierdził, że dobrym pomysłem będzie podniesienie tematu „zmartwień o nasz związek” tuż przed imprezą. Drań.
Anioł, teraz ze skrzywionymi skrzydłami, zaczął błąkać się między tymi chłodnymi, ciemnymi drzewami. Jebać go… jeśli chciał ją rzucić, dobra… ale to nie znaczyło, że nie będzie się nadal dobrze bawić. Zachichotała, uśmiechając się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Czemu by się nie zabawić… Porobić psikusy i zasłużyć sobie na parę cukierków. Zaśmiała się, rumieniec przedziwnego rozbawienia i alkohol rozgrzały jej policzki. Widziała, jak jeden z chłopców z jej czytelni błąkał się po okolicy… może uda jej się go znaleźć i trochę… lepiej się poznać.
Weszła w chłodniejszą ciemność, od czasu do czasu słychać było chichot, gdzieniegdzie szept i błysk świetlików, jedyne oznaki życia tutaj. Potknęła się o korzeń, zatoczyła do przodu i oparła dłoń na oślizgłym pniu drzewa. Prawie natychmiast oderwała rękę, kleista, cieknąca konsystencja sprawiła, że paliła ją dłoń, a utrata oparcia sprawiła, że prawie się wywaliła. Zerknęła na swoją dłoń, dostrzegając plamę pokrytą ziarnistą, włóknistą galaretą, pieczenie pogorszyło się, gdy zauważyła dziwne otwory wyżarte na pniu drzewa.
Anielica zadrżała, nagle trzeźwiejąc i uświadamiając sobie fakt, że nikt nie wiedział, gdzie jest. Że nikt nie jest na tyle blisko, żeby mogła po niego zawołać. Starała się wytrzeć dłoń o swoją puszystą spódnicę, nie zauważając tworzącej się na niej czarno-czerwonej plamy, jej oczy szerokie i wpatrzone, a jakaś głęboko zakorzeniona, słaba część jej pierwotnych instynktów rozbrzmiała alarmem. Zaczęła iść prędko, skupiając się na falującym w oddali błysku ogniska, próbując poczuć się idiotycznie z tym wszystkim, próbując zignorować puchnącą, nieuzasadnioną panikę.
Gdzieś za nią pękła gałązka.
Zamarła, biały cień z krwawiącą dłonią od korozyjnej rany, którą by się przeraziła, gdyby tylko na nią spojrzała. Anioł nie odważył się spojrzeć za siebie, ale była zbyt przestraszona, by biec, by usłyszeć coś podążające za nią, sięgające, chwytające. Minęła chwila wypełniona niczym, a anioł w końcu postanowił uciekać akurat w chwili, gdy chuda, koścista ręka sięgnęła przez jej kostium i mięśnie pleców tak jak niegrzeczne dziecko wciska dłonie w ciasto.
Krzyknęła albo próbowała, bo ten dźwięk został stłumiony do mniej niż cichego warknięcia przez ostry ból, kończyny nagle pozbawione kości i ciężkie, a nerwy całe martwe prócz agonii, którą czuła. Poczuła, jak palce dotykają jej żeber od środka, nawet gdy powoli były jedzone i korodowane, a jej ciało zaczęło obracać się w stronę właściciela dłoni. Migotanie odległego ognia ukazało jej coś przegniłego, ciemnego, oślizgłego i miękkiego, jednak żylastego i silnego. Dwoje mlecznobiałych oczu spoglądało na nią ze zbyt dużej głowy, unosząc się nad mrożącym, martwym uśmiechem i przyciętymi chudymi zębami.
Przygwożdżony anioł z trudem łapał powietrze i bełkotał, czując tłuste, piekące zepsucie przenikające do jej ciała, próbując zignorować powoli wkradające się uczucie opadania, próbując nie czuć ziemi pod nią zmieniającej się w miękką papkę, która połykała obie postacie centymetr po centymetrze. To coś zbliżyło się do niej i, mimo palącego przerażenia na jej twarzy, jakaś wciąż świadoma część jej umysłu z zadowoleniem przyjęła to, co z pewnością było zbliżającym się końcem jej bólu. Zatrzymał się jednak, druga skręcona pazuropodobna dłoń uniosła się, gdy ziemia zaczęła pochłaniać jej biodra.
Nowy dotyk przepełnił anioła nowym strachem, jej twarz spoczęła na tych zepsutych oczach. Rozpoznała błysk za nimi i zaczęła krzyczeć z nowym, odrażającym przerażeniem, nawet gdy to coś zaczęło odrywać jej suknię i skórę w mokrych wstążkach.
Jason uciekał, jego płuca płonęły, próbował krzyczeć o pomoc w przerwach między chwytaniem powietrza. Jego kostium Batmana wydawał się teraz żartem, biegnącym między latarniami ulicznymi, czując na spodniach ciepłą plamę moczu. Gdzie BYLI wszyscy? To było głupie, próbować być dużymi odważnymi dziećmi i iść sami… teraz został naprawdę sam, a jego przyjaciół zapewne zjedzono.
Nie wiedział tego na pewno, ale kiedy zjawa spadła z drzewa i zaczęła wpychać dzieciaki w ścianę, która nagle stała się jak ruchome piaski, to chyba mógł się o to założyć. Nawet nie był w stanie nic zrobić, po prostu obserwował, jak te długie, kościste palce chwytają jego dwóch najlepszych przyjaciół i po prostu… odciągają ich jak lalki, ledwo krzycząc przed spotkaniem ze zgniłą, czarną ścianą. Ta zjawa, ona wbiła swoje palce w oczy Davida, tak jak ojciec uczył go chwytać kulę do kręgli i…
Jason nagle zwymiotował na swój kostium, na wpół przetrawiona masa czekolady wyglądała niepokojąco, tak jak maź, która rozpryskała się wszędzie, gdy wysoki, chudy, nagi starzec wylądował z drzewa. Zatrzymał się, upadając na kolana, kaszląc i krztusząc się, rzucając ciche wołania o pomoc w ciemną noc. Zniknęły jednak niezauważone, chłopiec nie był już w stanie nawet szlochać, zbyt odrętwiały z wyczerpania i przerażenia. Ledwo zorientował się, że zbliżające się kroki były już tuż przy nim.
Podniósł wzrok, gotów błagać o pomoc każdego dorosłego, którego by zobaczył. Ujrzał nogi. Chude, czarne i wiekowe, beton pod nimi obracał się w maź i pękał. Jason spojrzał wyżej, trzęsąc się coraz bardziej. Zwiędłe biodra, lepka, miękka klatka piersiowa… i wreszcie ta koszmarna głowa, wyglądająca jak zepsuta dynia, ale czarna i tłusta jak wiadro smoły. Oczy wpatrywały się w chłopca, błyszczące i puste jak latarka w piwnicy. Zęby się rozchyliły, a jakaś oślizgła czerń poruszała się w środku.
Jason odczołgał się do tyłu, dysząc, próbując krzyczeć, ale nie mogąc nawet prawidłowo oddychać. Wpatrywał się w widmo, gdy to obracało coś w chudej, zbitej dłoni, wyciągnęło to pomiędzy dwa kościste palce i uniosło do swoich ust. Chłopak myślał, że to cukierek, albo coś, ale wtedy ujrzał błysk metalu.
To był przedni ząb jego najlepszego przyjaciela, Anthony’ego. Nadal miał zamek z jego aparatu ortodontycznego.
Zjawa umieściła go między zębami, delikatnie, ząb wciąż biały i czysty w tych brudnych, ociekających ustach. Wydawało się, że trzyma go tam przez chwilę… potem zacisnął szczękę, ząb zadrżał… a potem pękł jak cukierek łamiszczęka pod naciskiem opony. Przeżuł go dwukrotnie, a potem przestał, wbijając wzrok w chłopca. Wydawało się, że trwa to w nieskończoność, Jason nie był pewien, czy w ogóle oddychał, wiedział, że to już koniec. Tak się właśnie działo, gdy się nie słuchałeś, gdy szedłeś gdzieś samemu, licho przychodzi i zabiera cię raz na zawsze…
Ale nie zrobił tego. Odwrócił się, jakby przygotowywał się do zrobienia kroku… a potem opadł naprzód, powoli, jak starzec potykający się o but. Czarny potwór już miał uderzyć o ziemię… ale po prostu zagłębił się w nią, jakby była zrobiona z powietrza, pozostała po nim tylko czarna smuga na betonie… i maleńki, skorodowany zamek z zęba.
Kiedy go znaleźli, godziny później, trzymał go wystarczająco mocno, by wrył się w jego dłoń.
Chłopiec siedział spokojnie, komfortowo, jednak był nieszczęśliwy. Matka była na tyle miła, że pozwalała mu przynajmniej nosić kostium Mario, ale nawet on musiał przyznać, że prawdopodobnie był zbyt chory, by chodzić po domu, nie mówiąc już o godzinnym wędrowaniu na mrozie. Obudził się, wymiotując, a dalej było tylko gorzej, jego rodzice mieli nadzieję, że mu się poprawi, jednak ostatecznie postanowili, że tym razem nie wychodzi na cukierki. Mimo że był smutny, starali się najlepiej mu to wynagrodzić. Przygotowali dla niego małą miskę cukierków, z obietnicą, że zostaną mu resztki i mógł oglądać wszystkie przerażające filmy, które tylko zechciał.
Puk puk
— Cukierek albo psikus!
— Och, jaki słodki żółwik! A ty co, kochanie?
— Jestem Roszpunką!
— No to proszę bardzo, księżniczko!
— Dziękuję!
Nie chciał nawet pomóc rozdawać cuksy. Lepiej było po prostu ignorować to wszystko i udawać, że wszyscy inni też byli w środku, to trochę pomagało. Naciągnął nieco niżej zwiotczałą czapkę, próbując przekonać samego siebie, że jego brzuch nie sprawiał wrażenia, jakby toczył się w jego środku naszpikowany jeż. Patrzył, jak zombie poruszają się po ekranie, na wpół żałując, że krzyczącymi ludźmi uciekającymi do domu nie są dzieci z jego szkoły.
Puk puk
— Cukierek albo psikus!
— Och, co za miły wampir!
— Jestem drakulaura! Rawr!
— Jakie straszne! Proszę bardzo
— Dziękuję!
Podkręcił głośność filmu, a powolne jęki żywych trupów zagłuszały wesołe okrzyki żywych. Najgorsze miało dopiero nadejść jutro, bycie zmuszonym do słuchania wszystkich, patrzenia jak jedzą cukierki i rozmawiają o różnych domach i przygodach. Westchnął i przełknął ślinę, jego żołądek wykonał kolejny powolny, oleisty ruch. Chłopiec odepchnął od siebie cukierki, które podgryzał, nagle sam ich zapach go mdlił.
Puk
— …
— Dzień dobry…? Och…
— …
— Uh, czy jesteś może zOBOŻE!
Nagły, rosnący wrzask matki sprawił, że chłopiec poderwał się na równe nogi, a jego żołądek zacisnął się jeszcze gorzej, teraz jednak całkowicie o nim zapomniał. Nie widział jej z kanapy, ale słyszał odgłosy, dudnienie i stłumione krzyki… a także jakiś szmer, jak ścieki nad suchymi liśćmi. Wstał i wychynął za krótką ścianę blokującą hol wejściowy, wołając niepewnym głosem, bojąc się, że nie dostanie odpowiedzi, ale prawie tak samo bojąc się tego, że by ją dostał. Zostało mu niewiele drogi, lecz nagle dłoń owinęła się wokół ściany, ściskając ją mocno.
Była czarno-szara i chuda, koścista jak u babci, a szerokie, płaskie paznokcie mocno chwytały farbę. W miejscu, w którym się dotknął, rozprzestrzeniała się czarna plama, jak tłuszcz na papierowej torbie, kostki wyglądały na opuchnięte i grube, gdy się zginały. Chłopiec patrzył, cofając się powoli, ponownie wzywając matkę, a jego głos brzmiał błagalnie. Ręka zgięła się, zapadając się w ścianę, gdy plama się rozprzestrzeniała, a za rogiem pojawił się koszmar.
Głowa była gruba, zniekształcona i nierówna, jak źle wykonany strach na wróble, skóra cienka i galaretowata. Dwoje twardych, lśniących oczu koloru robaków wpatrywało się sponad cienkich, wyglądających na wycięte ust. Ich spojrzenia się spotkały, a chłopiec poczuł strach obmywający go od stóp do głów, jego żołądek bulgotał jak zapomniany czajnik. Jego nerwy krzyczały, by biec, uciekać, ale nie mógł zmusić się, by przestać patrzeć w te oczy, stopy poruszały nim powoli do tyłu jak lunatykiem. Dłoń i twarz poruszyły się nieco, dało się słyszeć mokry dźwięk przesuwania czegoś w momencie, gdy jego matka została wyciągnięta na widok.
Była martwa bądź bliska tego stanu, poruszana naprzód ręką w jej klatce piersiowej jak pacynką, jej fragmenty czarne i papkowate, smugi tej czarnej mazi wżerające się w jej twarz, szyję, ramiona. Jej klatka piersiowa była czarną, pokrytą galaretą dziurą, ręka tego czegoś zakopana w niej aż po nadgarstek, bezkrwawe, zrujnowane resztki matki zwisały z niej jak szmaciana lalka. Chłopiec wrzasnął, potem zwymiotował, wydobyła się z niego niewiele więcej niż masa żółci i na wpół strawionych przekąsek, a potem wbiegł po schodach, wrzeszcząc, krzycząc za matką, ojcem, kimś, kimkolwiek.
Wbiegł do łazienki, zatrzaskując i zamykając drzwi, trzęsąc się i płacząc. Jego tata poszedł w dół ulicy w odwiedziny, lada moment będzie w domu i jakoś to naprawi. Zadzwoni po gliniarzy albo coś w tym stylu, zabierze ich z domu, zostawiając tę czarną istotę daleko w tyle. Może mama była po prostu ranna, ludzie mogą naprawdę mocno oberwać i nadal przeżyć, poza tym widział ją tylko kilka sekund. To był tylko psychol w jakimś kostiumie, pewnie uciekłby, gdyby tylko usłyszał, że ktoś nadchodzi, wtedy byłoby w porządku, byłoby dobrze. Szeptał to do siebie, opierając stopy o zlew a plecy o drzwi.
Wciąż to powtarzał, gdy twarz przeszła przez drewniany sufit ponad nim.
Usłyszał trzask i podniósł wzrok, by zobaczyć tę piekielną twarz spoglądającą w dół, kilka cali nad jego głową. Podłoga pod nim nagle stała się błotnista i miękka, gdy się w nią wpatrywał, a usta rozchyliły się, pozwalając, by język, tak zepsuty i wzdęty jak martwa ryba potoczył się swobodnie… w dół… i w dół, zsuwając się na przerażoną twarz jak syrop, płonąc, gdy poczuł, jak nogi opadają mu w dół i w dół, nie będąc w stanie nawet się poruszyć, gdy jego miękkie, śluzowate ciało paliło mu się jak kwas na twarzy, czując, jak jego nos gotuje się jak nadużyta gumka, krzycząc wystarczająco długo, by złapać kilka stóp długości tego niekończącego się języka w ustach, kaszląc mocno, zanim umarły nerwy i zaczął tracić przytomność, gdy poczuł koszmar kosztujący jego oczu.
Drak obudził się z wrażeniem, jakby spał na stosie zardzewiałych części samochodowych. Usiadł, przekręcając się i próbując zlokalizować źródło pulsującego bólu w nodze, które… wspomnienia zaczęły powracać, uderzając jak pociąg towarowy. Bieg przez miasto. Przebijanie się przez tłum, widząc zwiędłe, rozpadające się ramię leżące na ziemi. Krzyki. Uciekający ludzie. Ta okropna czarna twarz ześlizgująca się z ziemi, jej oczy utkwiły w jego. Parks strzela. Więcej krzyków. Zwiędła ręka sięgająca, chwytająca, ciągnąca…
O Boże, nie.
Rozejrzał się z przerażeniem, błagając własny mózg, by to było tylko kłamstwo. Pomieszczenie było ciemne, brudne i z niskim sufitem, w rogach odłamki gruzu i szarawa farba łuszcząca się w poszarpanych serpentynach, poplamiony sufit i podłoga wypaczona i nierówna. Wyjście otwierało się na ciemność, niejasny, natarczywy dźwięk dobiegał z daleka. Światło było przyćmione, ale nie wyglądało, jakby wydobywało się z jakiegoś konkretnego punktu, wydawało się jedynie słabym, wszechobecnym blaskiem z lekko zieloną poświatą, jak głęboka woda oceanu.
Drak znał ten pokój, choć nigdy go w nim nie było. Przynajmniej w takich bardziej temu podobnych. Staruszek lubił wrzucać tu swoje nowe zdobycze, zanim… znajdywał je. Drak wstał szybko, pochylając się, aby uniknąć zwisającego wybrzuszenia sufitu. Chciał, by jego buty jak najmniej dotykały tego miejsca, co dopiero reszta jego ciała. Skrzywił się, czując tępy, pusty ból w nodze, wysoko na łydce. Prawdopodobnie to miejsce, gdzie go złapał… i ni cholery nie zamierzał tego sprawdzać. Kuśtykał kilka kroków, upewniając się, że może wytrzymać ciężar, jego wzrok oblepiał każdą powierzchnię.
Oddychał powoli, głęboko, pamiętając raport, wytyczne. Czas był subiektywny, mógł być nieobecny przez kilka sekund lub kilka tygodni. To coś lubiło grać w kotka i myszkę, śledząc ofiarę w swoim… domu, pokoju zabaw, czy cokolwiek to kurwa było. Przestrzeń tutaj była nieskończona, ale czasami ludzie wydostawali się albo byli uwalniani. Ruszaj się, nie ukrywaj się, bo to coś jest tu bogiem i dobrze wie, gdzie jesteś. Poczuł, jak panika zsuwa się po krawędziach jego mózgu i wpychała się głębiej, twarz zacięta i posępna, gdy wszedł w ciemność.
Korytarz był długi i zniszczony jak hol szpitalny po trzęsieniu ziemi. Bez żadnych większych dziur, po prostu był dziwnie skręcony i poprzechylany. Skradał się tak blisko ściany, jak tylko mógł, nie dotykając jej, czując pod stopami chropowaty tynk. Hałas był głośniejszy, był to dźwięk wysokiego, monotonnego płaczu. Przyprawiało to o gęsią skórkę, ale ostrzegali go, że tak będzie. Kluczem było ciągłe poruszanie się, ciągłe rozglądanie się. Tak, labirynt był nieskończony, ale jeśli nadal parłeś naprzód, mogłeś zdezorientować 106, zgubić go i przez przypadek wrócić do naszego świata. Powtarzał te kroki w swojej głowie, odprawę jak modlitwę, ignorując tę część raportu mówiącą, że 106 zwykle poluje na uciekinierów w nieskończoność.
Skręcił w prawo na końcu korytarza, mijając kolejny, a potem w lewo, przyspieszając trochę, ignorując dziwne, skorodowane skręcone rury i przewody w niektórych pokojach, które mijał, lub sugestywne, rozmokłe kopce z… czegoś. Płacz stawał się coraz głośniejszy, wysoki, bulgotliwy płacz dziecka. Zignoruj to, ruszaj dalej. To Staruszek tu rządził, mógł sprawić, że całe to miejsce brzmiało jak wiertło dentystyczne, jeśliby tylko chciał. Drak w morderczym biegu starał się nie dostrzegać rosnącej wilgoci ścian, zmieniającej się tekstury rzeczy. Zepsuty tynk na ścianach, zielonkawych cegłach, podłoga przechodząca od połamanego winylu, przez beton, po ziemię.
Za szybko skręcił za rogiem, lepka czarna plama spowodowała, że stopa mu się poślizgnęła, prawie przewracając go na kolana, gdy chwytał gołą, mokrą ceglaną ścianę. Spojrzał w głąb ciemnego, omszałego pomieszczenia, dźwięk bezradności, gniewnego płaczu teraz rozbrzmiewał bardzo, bardzo głośno. Zamarł, gapiąc się, na wpół przykucnięty, ściskając ścianę. To coś stało pośrodku pokoju, po kostki w kałuży z czarnej galarety. Staruszek obracał się powoli w jego stronę, kołysząc się powolnymi ruchami z boku na bok. Płacz płynął z tego, co trzymał w ramionach.
Był to tułów owinięty masami czegoś, co wyglądało jak drut kolczasty. Tors został nawleczony na drut, wchodzący i wychodzący z różnych miejsc w jego mięsie, niektóre miejsca wyglądające jakby krwawiąca skóra rozpływała się jak cukierki. Poszarpane resztki kończyn skręcone i rozciągnięte, każdy ruch powoduje, że druty wżynają się i rwą bardziej. Było bezwłose, skóra jego nagiej głosy i szyi wyglądała jak obrana i zepsuta, a twarz jak maska bólu. Gardło zostało… otwarte, ostrożnie skręcone i podtrzymane drutami. Płacz dziecka był w rzeczywistości tym dorosłym, niemym torsem, okaleczonym, aby wywoływać ten żałosny, bezradny lament.
Staruszek obserwował go. Twarz odwróciła się, oczy wpatrywały się w mężczyznę, który powoli próbował się wyprostować, ignorować syczenie butów, starając się nie myśleć o tym, co to coś zrobiło z gardłem człowieka, żeby brzmiało jak dziecko w agonii… lub gdzie zniknęły kończyny tego godnego pożałowania tułowia. Obserwował go z lekko rozchylonymi zębami, po chwili przestał się kołysać. Upuścił wiązankę z drutów, a ręce zwisały bezwładnie po bokach jego ciała, gdy masa mięsa i bólu odbijała się od ziemi, a następnie spoczęła twarzą w dół na omszałej podłodze z brudu, posyłając nową falę krzyków między żywiołowymi, bulgoczącymi oddechami. Staruszek odwrócił się twarzą do niego, z wiszącymi ramionami i ciałem owiniętym czymś, co wyglądało jak postrzępiona tkanina z ociekającego mazią czarnego materiału.
Drak biegł, rzucając się jak wystraszony jeleń, odrzucając trening i kwestie kondycji w ślepej, zwierzęcej panice. Krzyczał, dyszał, mówił do siebie, śmiał się, wszystko by zagłuszyć dźwięk powolnych, nierównomiernych kroków za nim. Biegł, biegł i biegł, upadając i uderzając w podłogę, jakby został potrącony przez samochód, z trudem łapiąc oddech i czekając na koniec, jego mięśnie pulsujące z bólu… a potem zaczynali na nowo, miękkie, szeleszczące kroki popychające go naprzód i naprzód.
Nie wiedział tego, jednak biegł już cztery dni, zanim staruszek zaczął wyrywać jego fragmenty.
Odzyskanie obiektu nastąpiło przed świtem, bez słońca i księżyca i poszło szokująco gładko, biorąc pod uwagę okoliczności. SCP-106 został znaleziony na środku pola, zajęty sprawianiem, że dynie pęcznieją i wybuchają poprzez zgniatanie lub nachodzenie na nie. Drużyna, tym razem bez jednego członka została w końcu wsparta jakąś godzinę przed znalezieniem go, wpychając go do komory przechowawczej, używając dużych halogenowych „dział słonecznych”, prawie oślepiając dwóch członków zespołu odzyskującego próbującego jak najprędzej znów zabezpieczyć staruszka i trzymać go pod kluczem.
Siedział w celi, nie podejmując próby ucieczki ani razu. Siedział i nic nie robił, z głową przechyloną, ręce i nogi bezwładne. Jeden z członków MFO stwierdził, że wygląda na nasyconego. Oficjalnie kazano mu się zamknąć. Zaginięcia zostały zatuszowane, morderstwa wyciszono i uczyniono niegodnymi pokazania w wiadomościach, miejskie legendy rozproszone i przyklepane. Wszystko poszło sprawnie, gdy całe to piekło już się zakończyło.
Kilka tygodni później technik obserwacji zanotował coś w dzienniku. Zaobserwowano, że SCP-106 nagle wytworzył dużą garść małych, białych przedmiotów, które później zidentyfikowano jako zęby i kości palców, i położył je w stosie na podłodze. Następnie posortował te obiekty w grupki, które wydawały się losowe, jednak po późniejszej identyfikacji zrozumiano, że rozdzielono je według wieku ofiar. Wpatrywał się w te przedmioty przez kilka godzin, a później zebrał je ponownie.
Znaczenie tego zostało uznane za niegodne kontemplacji.