Aż Do Śmierci
ocena: +7+x

Nie słyszała tego. Nie od razu.

O tej porze w nocy, laboratoria były puste. Cały Ośrodek 120 był praktycznie pusty: korytarze ciemne, ciche, biura pozamykane, a sprzęt eksperymentalny, podkurczony, czyhał pośród mrocznych ścian pomieszczeń. Tej nocy, ani jedna anomalia nie znajdowała się w ośrodku, więc jedynymi ludźmi w placówce była grupa strażników ochrony. Oraz jedna, sześćdziesięciotrzyletnia pani doktor, pochylona nad stolikiem pełnym notatek i podręczników naukowych, jedynie światło pojedynczej lampy biurkowej walczyło z bezkresem wszechogarniającej ciemności.

Zawsze miała dużo na głowie, tak mówili jej współpracownicy. W domu nikt na nią nie czekał. Była częścią Fundacji od wielu lat. Wiele nocy wyglądało jak ta, obfita w kalkulacje i tabelki, porozkładane przed nią. Dlatego więc nie słyszała tego dźwięku. Nie od razu.

Cichy, chrupiący dźwięk z odległego końca laboratorium, jak gdyby ktoś palił mokre liście. Jak gdyby ktoś szeptał wyschłą krtanią, tuż za granicą słyszalności. Nie zauważyła go, dopóki nie poczuła zapachu - słaby, ale skondensowany zapach zgnilizny. Dopiero wtedy wstała od pracy, obróciła się i usłyszała ten dźwięk.

Naukowiec opadła na stołek przed swoim biurkiem, ta znajoma drętwota w biodrach była swoistym niemiłym przypomnieniem o swoim wieku i o porze, o której była w laboratorium. Nieprzytomnie wepchnęła palcem swoje okulary z powrotem na swoje miejsce, spoglądając w głąb ciemnego pokoju. Ten dźwięk wciąż tu był. Nawet po sekundach spędzonych na wsłuchiwaniu się, nie mogła ona przyporządkować tego dźwięku do żadnej gotowej eksplanacji. Postawiła krok w przód, następnie kolejne trzy kiedy lampa za nią zamigotała, a następnie zgasła.

Skąpana w ciemności, zatrzymała się. Dźwięk ustał. Jej oddech stał się szybki i płytki. Wymuszając dwa głębsze wdechy, wyciągnęła swój telefon i uruchomiła tryb latarki. Po chwili zwątpienia, odwróciła się w kierunku biurka by sprawdzić, co stało się ze światłem.

Kiedy padł na nie blady snop światła, pierwszą rzeczą, jaką zarejestrował jej mózg, był jakiś obiekt, leżący na stercie jej papierów. Coś dziwnego. Ciemnego. Mokrego. Krwistego. Jej mózg szybko pomógł oszacować istotę obiektu: była to ludzka nerka, razem z moczowodem i naczyniami krwionośnymi. Błyszczała ona w świetle latarki, zaś karmazyn wsiąkał w papier pod nią. Poczuła ścisk w gardle.

Dźwięk rozległ się ponownie. Był w jakiś sposób gęstszy. Mokry. Spojrzała niepewnie przez ramię, a jej mózg na moment stanął, reagując bez zastanowienia - tysiące innych wyborów wyparte samą niemożliwością tego dźwięku, tego organu tuż przed nią. Zostać, czy iść tam? Nim się zorientowała, już kroczyła ostrożnie przez ciemny pokój w kierunku źródła dźwięku.

Latarka rozjaśniła tylną ścianę laboratorium, kąt, w którym stał spektrometr. Czarna maź pokrywała ścianę, zaś farba i gips choćby bulgotały i odpadały od niej. Ciche skwierczenie stało się głośniejsze, a powietrze zaśmierdziało natrętnym zapachem zgnilizny. Podchodząc bliżej, zauważyła, że powierzchnia ściany zmiękła, wybrzuszając się jak gdyby od obficie nałożonej farby. Zawahała się.

Ręka wyłoniła się ze ściany z zatrważającą szybkością. Palce, które były szerokie i szare, pokryte czarnym śluzem, teraz chwyciły jej przedramię. W moment, jej strój laboratoryjny zaczął się rozpuszczać, a gdy ona pociągnęła ramię w tył by się oswobodzić, rękaw się urwał, kontynuując swoją dezintegrację. Kolejna próba ataku tych palców zaskutkowała upuszczeniem telefonu. Gdy ta cofała się, ujrzała postać, oświetloną latarką telefonu, który spadł na ziemię, wychodzącą z brudnej, mięsistej ściany.

Jakby staruszek, podgniły, zniedołężniały. Był nagi, a jego skóra była śliska, połyskująca, jakby pokryta śluzem. Jego ciało gniło, było w stanie rozkładu, zaś całokształtowi brakowało paru palców, a stopa miała bardzo dziwne ukształtowanie. Rozdęte jelito zwisało mu spod wątłej piersi kiedy to rozpostarł swoje ramiona w parodii aktu powitania. Tuż nad zepsutym gardłem, ujrzała ona równie szeroki grymas, uwięziony w wiecznym uśmiechu oraz oczy - o boże, te oczy. Istota, która wyłaniała się tuż przed nią, wyglądała jak człowiek, ale jej oczy były szare i puste, niczym te od rekina.

Naukowiec cofnęła się jeszcze o dwa kroki w tył, próbując wymacać coś, cokolwiek, czego mogłaby chwycić. Wstrzymała oddech. Staruszek stał w miejscu, ociekając czarną mazią, która, ściekając na ziemię, rozpuszczała płytki podłogowe tuż pod nim. Jej telefon zaczął wtapiać się w podłogę; latarka zamrugała, następnie zgasła. Pobiegła w mrok.

Dyszała ciężko gdy dotarła do drzwi laboratorium. Nie było to zaskakujące, biorąc pod uwagę jej wiek, dodatkowe kilogramy oraz każde z ćwiczeń fizycznych, które to decydowała się przekładać. Obracając się celem zamknięcia drzwi za sobą, zauważyła tę ohydną postać, zmierzającą nieubłaganie przemierzającą pomieszczenie. Coś w tym, jak nieśpieszny był jej krok, przerażało ją niesamowicie. Zmusiła się do biegu przez korytarz, wołając za nocnym stróżem, mając jedynie nadzieję, że był on w pobliżu.

- Frank! Frank!

Po drugim zakręcie, w końcu go ujrzała, w połowie drogi między nią, a kwaterą strażniczą, trzymającego broń w ręku.

- Co się dzieje? - zapytał Frank, podbiegając do niej kiedy ta zgięła się w pół, widząc plamki przed oczami.

- Frank, dzięki bogu, to… - Jej oddech był ciężki, a ona sama ledwo mogła mówić. Jak mogła opisać to, co widziała przed chwilą.

- Powoli. Weź głęboki wdech i… - zaczął Frank, zwracając wzrok w kierunku odległego końca ciemnego korytarza. Wiedziała, co właśnie dostrzegł.

Staruszek szedł w ich kierunku, ciągnąc za sobą szlak z czarnego śluzu. Kiedy Frank zwrócił światło latarki w jego kierunku, jego oczy zalśniły pustką. Dwadzieścia stóp od nich.

- Hej! Stój natychmiast! - zawołał Frank. - Będę strzelał!

Uśmiechnięty truposz wciąż się zbliżał. Piętnaście stóp. Dwanaście.

Frank wystrzelił trzykrotnie. Dwa pociski trafiły w jego pierś.

Staruszek zatrzymał się, powoli zginając się w przód. Naukowiec odetchnęła długo wstrzymywanym powietrzem. Lśniące zwłoki zaczęły wtapiać się w podłogę, ginąć w odmętach mazi, którą stworzyły. Świat zawirował jej przed oczami.

- Co to kurwa było? - Frank ruszył w kierunku czarnej podłogi, ale kobieta zatrzymała go, chwytając go za rękaw.

- Czekaj! To… to chyba jakiś kwas. - Jej głos był przyciszony, ona sama zaś czuła, jak jej gardło się ściska. - Musimy kogoś wezwać.

Frank wyciągnął swoją krótkofalówkę, jednak wstrzymał z wciśnięciem przycisku, nad którym miał swój kciuk.
- Nie jeśli nie będę wiedział, co mam zgłosić.

W jednym momencie kobieta zapragnęła, by ten nie odsuwał się, nawet o krok.
- Proszę! - powiedziała, zastępując mu drogę. - Niczego takiego jak to nie ma w bazie danych, niczego! Potrzebujemy MFO.

- Ej, nie mów mi jak mam wykonywać pracę - powiedział Frank, brzmiąc na urażonego. - Przede wszystkim, potrzebuję-

- Nie! - zacisnęła swoje palce na jego rękawie. - Frank, znam anomalie wymiarowe, to właśnie była jedna z nich. Widziałam, jak wychodził ze ściany!

Frank próbował pozbyć się jej z drogi, ale odepchnął ją zbyt mocno. Upadła na ziemię w niewygodny sposób. Fala bólu przeszyła jej kostkę. Łzy napłynęły jej do oczu, czego Frank natychmiast pożałował.

- O boże, wybacz, nie chciałem…

Przerwał, kiedy kropla czarnej mazi wylądowała na jego krótkofalówce, która momentalnie zaczęła skwierczeć pod jej wpływem. Frank upuścił ją na ziemię, jakby poparzony, spoglądając odruchowo w górę. Następna kropla spadła mu na prawe oko.

Naukowiec odczołgiwała się od tej sceny, dokładnie w momencie, w którym Frank zawył z bólu, chwytając się kurczowo za twarz. Mogła usłyszeć syk kwasu powoli wyżerającego gałkę oczną od środka. Wtedy zobaczyła tę wyszczerzoną twarz, wyłaniającą się z ciemnej plamy w suficie. Staruszek szybko spadł, prosto na plecy Franka. Jedna z jego rąk weszła w mięśnie jego ramienia jakby było ono z masy chlebowej, a wycie Franka przerodziło się w ryk. Gdy ten uderzył o ścianę korytarza, widziała, jak druga dłoń wsiąknęła w gardło Franka i jednym szarpnięciem urwała krzyk strażnika. Frank zaczął zatapiać się w ścianę, która ciemniała wokół niego. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, były te oczy, skupione na niej przez cały czas gdy niknęły one w ciemności. Puste, ale w jakiś sposób pełne nadziei.

Jej serce łomotało w jej piersi, a posmak żółci wypełnił jej krtań. Próbowała ustać na nogach, ale kręciło jej się w głowie, a jej kostka nadal pulsowała bólem. Musiała biec. Musiała biec - każda sekunda, podczas której nie biegła, zbliżała ją do swojej śmierci. Podciągając się na szafce, próbowała ona coś wymyślić, a jej oczy cyrkulowały między zniszczoną krótkofalówką a chropowatym osadem na ścianie i podłodze. Biec. Gdzie? Biuro ochrony. Alarm.

Zmusiła się do wystartowania, dysząc z bólu, jaki odczuwała w swojej kostce. Jej płuca piekły. Każdy cień w ledwo oświetlonym korytarzu majaczył groźnie. Już niedaleko. Nie patrz za siebie. Każdy kolejny krok był batalią, którą musiała stoczyć: próbowała przyśpieszyć kroku żeby odciążyć swoją nogą jak najbardziej. Za ostatnim zakrętem dostrzegła biuro ochrony, na samym końcu korytarza. Wyglądało na puste. Mogło jej się udać. Pojękując z bólu, parła przed siebie, ostatnie metry przebiegając, nacierając na drzwi do pokoju ochrony.

Wraz z jej pierwszym krokiem, ugrzęzła po łydki w spienionej mazi, która niegdyś była podłogą. Upadła, wtapiając się w podłogę teraz także swoimi rękoma. Skóra paliła ją, gdy ziemia wciągała je głębiej. Patrząc do góry, ujrzała ona konsolę, na której gnieździł się przycisk alarmu. Poza jej zasięgiem. Zaczęła zawodzić, pojmując swoją beznadziejną sytuację. To był ostatni dźwięk, jaki wydała, zanim świat spowiła noc.

Śmierć nie nadeszła. Zanurzyła się w jeziorze czerni, ale jakimś sposobem wciąż mogła oddychać, wciąż mogła myśleć. Czy wciąż spadała? Nie wiedziała. Wszystkie odczucia zniknęły. Jej skóra już nie bolała, chociaż krew wciąż pulsowała w jej kostce. Trwała tak, zawieszona w nicości przez kilka minut, niepewna upływającego czasu, niepewna sensu tego wszystkiego. Wtem, mrok się rozświetlił, rozpłynął, ukazując opłytkowaną podłogę.

Szare światło ukazało jej pokój, którego nie rozpoznała, ale który w jakiś sposób był jej znajomy. Kurz, stare liście i porozrzucane kawałki metalu leżały na ziemi, zaś jedna ze ścian wygięła się pod swoim własnym ciężarem. Zbliżyła się do drzwi i wyjrzała w głąb zniszczonego korytarza, którego sufit pokrywały pleśń i rdza, a którego podłoga była tak powyginana, jakby krył się pod nią zawiły wąż. Nie było żadnych świateł, ale wciąż był on pokryty bladym, szarozielonym światłem, mdła zorza wijąca się ślimaczo po każdej powierzchni.

Miała rację: to była anomalia wymiarowa. Zapewne kontrolowana przez to coś. Naukowiec czuła się zdesperowana. Zapewne to coś stworzyło to miejsce albo żyło tu przez lata, więc zna każdy jego kąt. Skoro jednak trafiła tutaj, musiało być stąd jakieś wyjście. Musiała po prostu iść dalej, aż go nie znajdzie.

Przykuśtykała z pokoju na korytarz, przekraczając kolejne przewrócone meble i wycierając skruszony tynk z jej rąk. Myśl o tym, że to miejsce wyglądało tak znajomo, nie dawała jej spokoju, mimo tego, że próbowała ją ignorować. Idź dalej. Szukaj wyjścia. Nie myśl o tym, co może być za tobą. Nie myśl o Franku. Nie myśl o tym uśmiechu, o tych oczach.

Metaliczny szum stawał się coraz głośniejszy, i dopiero wtedy zauważyła, że towarzyszył on jej od kiedy pojawiła się w tym miejscu. Próbowała iść szybciej. Cuchnący wiatr dmuchał dokoła niej. Jej serce znowu biło niemiłosiernie szybko. To miejsce wyglądało znajomo, ale dlaczego? Musiała się zatrzymać, tylko na moment. Chwyciła klamkę od drzwi, uczucie ulgi wypełniło ją, kiedy je otworzyła.

Weszła do jej starego mieszkania, rozglądając się dokoła, zdezorientowana. To nie było możliwe. Nieład na korytarzu zniknął, wszystko było na właściwym miejscu. Ale nic tutaj nie było właściwe - przecież wyprowadziła się stamtąd 20 lat temu, przecież budynek został wyburzony.

Badaczka ruszyła przez pokój, zapominając o potrzebie odpoczynku. Wszystko było tu jej: jej książki, jej meble. Z okna widać było ten sam widok, nieosobliwy, biały dzień. Jak? Pobiegła do sypialni, zastając łóżko zaścielone, wszystko odstawione na swoje miejsce. Otworzyła szafę, wtedy zwłoki wypadły prosto na nią.

Stos gnijących części ciała i organów, wiotkich, śliskich. Ześlizgiwały się na nią pod ciężarem kupy, brudząc wszystko krwią. Zwymiotowała pod wpływem okropnego, plugawego smrodu zgnilizny, miotając się dziko, próbując wyswobodzić się spod sterty. Nadęta ręka obmacała jej nogę podczas spadania, zaś ona sama poczuła coś śliskiego i miękkiego pod swoją stopą.

To zbiorowisko musiało powstać z kilku tuzinów ciał, tak zakładała, wciąż krztusząc się. Gdy kupa rozczłonkowanych ciał rozpływała się po pokoju, w pewnym momencie spostrzegła twarz, którą kojarzyła. Frank. Głęboka dziura w miejscu, gdzie kiedyś było jego oko, a jego kark był rozpłatany, czarna galareta wypływała z jego rany. Jej oczy szybko badały kolejne części jego ciała, dostrzegając nogi, powyginane do przodu, biel kości w miejscu, gdzie jego stopa została oderwana. Próbowała powstrzymać się od krzyku, gdy usłyszała ruch z tyłu szafy.

Bez namysłu zaczęła biec. Za sobą słyszała dźwięk żylastych kończyn, wychodzących ze zniszczonej ściany. Biegła w kierunku drzwi jej mieszkania, a jej kostka wręcz mogłaby krzyczeć z bólu. Mogła poczuć starca wchodzącego do pokoju, tylko parę kroków za nią. Metaliczny szum zawęził się wokół niej gdy ta wparowała na korytarz.

Biegnąc na złamanie karku, zrozumienie dotarło do niej niczym nacierający pociąg. To nie był jakiś stary szpital czy opuszczona szkoła. Jej mieszkanie dało jej odpowiedź. To miejsce było zniszczone, zdezelowane, ale to z pewnością był Ośrodek 120. Nie mogła stwierdzić, dlaczego tak uważała. To, co się teraz liczyło, to to, że mogła znać drogę wyjścia.

Skręciła ponownie w lewo, ślizgając się na mokrej podłodze i uderzając głową o ścianę naprzeciwko. Zadzwoniło jej w uszach. Kroki za nią stawały się coraz głośniejsze, coraz bliższe. Zmusiła się do ruszenia naprzód, jej oddech niósł za sobą jęk bólu. Jeszcze jeden korytarz i powinna z powrotem znaleźć się w biurze ochrony. Miała nadzieję, że tak jest, że te zależności między wymiarami utrzymały się. Kroki stawały się głośniejsze. Mogła usłyszeć kapiącą posokę.

Jej wzrok ciemniał. Korytarz jakby oddalał się od niej. Dłoń pochwyciła ją za ubranie, jej kitel natychmiastowo począł rozpuszczać się. Była zmęczona. Nie była w stanie. Podłoga pod nią zaczęła bulgotać.

Z okrzykiem, wepchnęła się do środka przez drzwi, z impetem przedzierając się przez oleistą kałużę za sobą i pojawiając się w prawdziwym Ośrodku 120. Stwór dalej był za nią. Upadła ciężko na konsolę i uderzyła przycisk alarmu najmocniej jak potrafiła. Syreny zawyły, a światła awaryjne zajarzyły się. Obróciła się, rzucając się w kierunku kąta konsoli, lecz staruszek zatrzymał się po środku pokoju. Wpatrywał się w czerwone światło awaryjne.

Usłyszała nowy dźwięk, jak gdyby głęboki warkot. Nagle pojęła, że istota przed nią miała fragment nowego mięsa, przenikający przez jego krtań, zakrwawiony, postrzępiony. Gardło Franka. Jej wnętrzności wykrzywiały się z obrzydzenia. Spojrzała ponownie na staruszka, obserwując jego poranione, nieudolnie ponaprawiane ciało.

Istota wciąż była skupiona na świetle. Jej warkot stał się bardziej intensywny.
- Rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrred.

Zaschło jej w gardle.

Spojrzał na nią swoimi martwymi oczami.
- Aaaaanna… - powiedział, jakby wzdychając. - Anna.

Nie odezwała się ani słowem. Jej myśli krzyczały.

Staruszek zrobił krok do przodu, w jej kierunku. Kolejny.

Pięć lat, jedenaście miesięcy, dwadzieścia jeden dni. I kolejne dwadzieścia pięć lat. Rozkładając się, odbudowując się, odbudowując swój świat. Dla niej.

Podniósł swoją lewą dłoń. Mogła zobaczyć ślad po obrączce.

Nie mogła się ruszyć. Nie mogła oddychać. Nie mogła myśleć.

Staruszek sięgnął w jej kierunku, delikatnie dotykając jej policzka. Jej skóra pokryła się bąblami, potem zaczęła się rozpuszczać, kawałki mięsa spływały jej po twarzy. Jego uśmiechnięte usta zbliżyły się do jej, składając delikatny pocałunek na jej wargach. Jej zęby stały się jak gorący wosk, topniejąc, psując się.

Wtedy krzyknęła. On przycisnął swoje wargi mocniej do jej otwartych ust, jego obrzękły, szary język rozpuszczał jej własny, wypełniając jej jamę ustną żrącą galaretką jej rozpuszczonego mięśnia. Ostatnią rzeczą, jaką poczuła, był ciężar ich dwójki, zapadającej się w głąb podłogi, połączeni w ostatnim, palącym objęciu.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported