Ups
ocena: +11+x

Wiatr beznamiętnie owiewał wytrwałe trawy wzgórz Wyżyny Fer As’deria. Najwyżej położonej spośród wszystkich wyżyn Ter'di, leżącej w trzeciej części drogi do podnóży Gór Wichrowych.

Podmuchy szumiące wśród nielicznych krzewin i powszechnych źdźbeł trawy były równie beznamiętne wobec nie tak młodego, ale też nie bardzo starego mężczyzny. Szarpiąc średnio długie, kręcone włosy, przezwyciężającego własne ciało podróżnika, wspinającego się ku szczytowi jednego z wzniesień.

Nie do końca właściwy do terenu i warunków ubiór, składający się z sięgającego połowy ud wypłowiałego, brązowego płaszcza, orzechowych krótkich spodni, typowych lekko szarych pończoch i butów różniących się od pantofli tylko usztywnieniem kostek i lepszym podbiciem, bynajmniej nie pomagał mu w osiągnięciu celu tej mozolnej wyprawy. Zeszklonej Twierdzy.

Kiedy podniósł głowę, dysząco wciągając i wypuszczając suche, i chłodne powietrze, mógł już rozróżnić większe szczegóły budowli. Górującej struktury, która z doliny poniżej była zaledwie błyszczącą, jednolicie ciemną bryłą.

Po kolejnych kilkunastu chwilach walki z żywiołami i zmęczeniem, w końcu znalazł się już w odległości niemalże wyciągniętej ręki od granitowych murów, których znaczna część zmieniła się w szkło, lub była pokryta głęboką czernią sadzy. Usiadł więc na pobliskim głazie, z ulgą odkładając na bok dwie spore obite metalem walizy i zdjął z pleców podręczny worek wędrowniczy. Drżącą ręką wygrzebał bukłak z wodą i zaczął go powoli odkręcać.

Nagle w pół czynu poczuł na swoich plecach mocniejszy i regularnie ustępująco-nawracający powiew, któremu towarzyszyły jakby bliskie, choć niewielkie grzmoty.

Obrócił się, ostrożnie, próbując opanować narastającą panikę. Jednak gdy tylko spojrzał w niebo, jego serce momentalnie zamarło, a w żołądku powstało uczucie pustki. Wszystko z powodu widocznego na tle zachmurzenia, opadającego wprost na niego, posiadającego niezliczone skrzydła, cienia.

Kiedy tylko rozległ się pomruk, brzmiący jak upadek kilku głazów w skalistej rozpadlinie, poczuł przypływ adrenaliny. Szybko rzucił się biegiem w kierunku, z którego przyszedł. Próbując dotrzeć do najbardziej stromej skarpy, szybko przecinał odległość na widocznie osłabionych nogach. Jego umysł usiłował znaleźć rozwiązanie tego najgorszego scenariusza, sposób ucieczki i schronienie, które nie było po prostu otwartą przestrzenią.

Jednak zanim choćby przebiegł pół drogi do swojego celu, poczuł na plecach narastający gorąc i żar. Po czym w zaledwie ułamku sekundy od rozpoznania jego źródła ogarnął go nieposkromiony, niemiłosierny słup ognia i pożogi.

Zza wieży warownej wznoszącej się ku niebu wyszła kobieca postać, w zielonej szacie z żółtymi wykończeniami i haftowanym wyblakłym herbem, okrywającej resztę ubioru. Podniosła wzrok spod szerokiego ronda zielonego kapelusza, ozdobionego barwnymi piórami i pokrytymi symbolami koralikami. Rozejrzała się i kiedy zobaczyła podłużne, wężowate ciało smoka, spoczywające na siedmiu łapach, z wszystkimi dziesięcioma skrzydłami złożonymi, zaczęła się ku niemu kierować.

Zbliżyła się powoli do prawego boku i dotknęła delikatnie podstawy szyi zwierzęcia, nieopodal zabliźniałego kikuta jednej z przednich łap, odsłaniając spod szaty zieloną koszulę pokrytą niebieskimi sigilami z nici thrilkochy, oraz skórzane spodnie, wyraźnie wytarte i pokryte kilkoma szwami.

Usłyszała ciche buczenie, przypominające deszczowy cyklon. Zaczęła powoli głaskać twarde, szarawe, srebrne i białe łuski.

— Co się stało moja droga? Słyszałam, jak nagle się zerwałaś z placu i zaczęłaś zionąć ogniem… — przerwała, dostrzegając dymiące zwłoki leżące twarzą w wypalonej ziemi, nieopodal skarpy.

Na ten widok szybko ruszyła z obawą ku głowie smoczycy. Joanena, zaginiona królewna Ter’di, niedoszła księżna jakiegoś nieistniejącego już lenna, przepełniona obawami zaczęła szukać ran po walce.

— Jesteś ranna? Myślałam, że ten wiek spokoju oznaczał, że w końcu ci impertynenci rycerze i wielkopanowie przyjęli do wiadomości, że nic nie zyskają, ciągle tutaj wracając i w końcu o nas zapo… — wyrzuciła z siebie, gwałtownie przerywając w pół słowa, kiedy spojrzała w jedno z pięciu oczu dostojnej głowy.

Było ono wypełnione smutkiem, ale pozbawione śladów bólu i cierpienia.

— Tysiące lat — zagrzmiała smoczyca. — od czasów, gdy zostałam sama, minęły tysiące lat. Traktowano mnie przez ten czas jak bestię. Potwora do ubicia…

Rozległo się wycie oraz lekkie drżenie ziemi, gdy dumna istota przesunęła nieco swoje ciało.

— Dopiero te kilka wieczy temu ty się zjawiłaś. Pierwsza, która okazała się inna niż ten uprzedzony, łaknący krwi motłoch. — jej ogromne ciało zadrżało. — Pierwsza osoba, która została moją kompanką, od czasu kiedy obudziłam się, spotykając puste leże. Nigdy nie sądziłam, że cokolwiek innego byłoby dla mnie piękniejsze… — znowu zadrżała, wydając lekki, łkający ryk. — A teraz zniszczyłam szansę, na… na.

Smoczyca przerwała i schowała głowę pod większe ze skrzydeł, które okryło ją niczym płaszcz. Jednocześnie przed wzrokiem królewny odsłonił się widok na dwie walizy podróżnika, które ciekawska Nidhag rozerwała, wysypując ich zawartość. Gdzie pośród kilku ubrań, można było dostrzec aparaty badawcze i otwarte przez upadek, czy wiatr księgi, z których liczne zawierały ryciny przedstawiające ogromne i przedziwne jaszczurki, o wężowym ciele, wielu skrzydłach, ośmiu ramionach i pięciu oczach…

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported