Utylizacja Odpadów
ocena: +10+x

Wiejską dróżką tłukł się niewielki jeep. Choć letnie słońce uczciwie przypiekało czarną blachę, pożółkłą trawę i wysuszone na wiór błoto, ciemne szyby były szczelnie zamknięte. Pracujący wiatraczek uparcie pompował powietrze przez klimatyzator ledwie wyrabiający z utrzymaniem 16 stopni.

— Clyde, tutaj nic nie ma, — upierał się Operator.

Od dobrych dwudziestu minut nie kłócili się o nic innego, a mogliby kłócić się choćby o temperaturę. Operator nie znosił niskich temperatur, i słusznie posądzał doktora złośliwość w, tutaj cytat, "absolutnie niezbędnym jej wymaganiu". Gleba była nierówna, niemalże nieprzejezdna, a wszelkiego sortu robactwo z najwyższą przyjemnością rozbiło się wcześniej o szyby. Wysokie trawy, które nigdy nie zaznały kosy za kilkaset metrów miały przejść w typowy wiejski las. Pachniało… głównie obijającą się pod lusterkiem zieloną choinką wunderbauma. Ale gdyby Operator uchylił szyby, z pewnością pachniałoby letnią łąką. Pamiętał, że matka zabierała go w takie okolice, gdy był mały.

Ale oprócz zużytej wywieszki pachniało czymś jeszcze, choć zapach w tym wypadku to bardzo ugrzecznione pojęcie. Dobiegał z daleka, jakby przytłumiony. Napawał niepokojem.

— A założysz się? — Odpowiadał naukowiec. Najwyraźniej rachunki w tym miesiącu nie były dla niego łaskawe. Operator chętnie przyklepałby zakład, gdyby nie absolutna pewność w głosie doktora. Nie zastanawiał się, czy uda mu się wygrać, tylko co za to kupi. — Zabiorę cię na lody! — Dodał melodyjnie.

— A spieprzaj. — Operator burknął w odpowiedzi.

Ku swemu zaskoczeniu w gęstwinie zauważył szparę na tyle szeroką, by uznać ją za przejazd. Zachęcony przytaknięciem przyjaciela wtoczyli się między wiekowe pnie, które pewnie niejedno już widziały.

Ostre gałęzie smagały karoserię, jakby w nędznej próbie powstrzymania podróżników przed pokonaniem każdego kolejnego metra. Marnie wypadały w starciu z 200-konnym silnikiem, co sprowokowało u Operatora ciąg rozmyślań o technologii wydzierającej naturze miejsca, które może powinny być pozostawione w spokoju. Ucieczka do swych myśli była jego naturalnym mechanizmem obronnym.

Las, mówiąc bez ogródek, był złym miejscem i krył złe miejsce. Takie rzeczy czuło się w kościach, a Operator nauczył się im ufać przez tych kilka lat pracy w Fundacji.

Nie miał na to żadnych fizycznych dowodów. Wizjer połączony z siecią Fundacji raz po raz zawodził w powiedzeniu czegokolwiek przydatnego. To nie tak, że rzeczy na które trafiał były zbyt tajne. Ich po prostu nie było.

— Po co ci to było?
— Nie rozumiem? — Nie zrozumiał doktor.
— Trup w bagażniku. — Westchnął Operator. — Nie mogliśmy chociaż zakopać go w zwykłym lesie?

Ach, no tak. Faktycznie, obszerny bagażnik wypełniony był czarnym foliowym workiem, a obszerny worek wypełniony był Stanisławem Pułkowskim w stanie wskazującym na średnio zaawansowany rozkład. Bóg jedyny wiedział, skąd Fostergrant wydobył to truchło.

— Eeech. — Morderca stęknął w odpowiedzi. — Pomyślałem, że można odwiedzić kilku starych znajomych, dzięki którym nasze życie jest prostsze i piękniejsze.
— Clyde?
— Tak?
— Nawaliłeś. — Roześmiał się Operator.
— Nie.

Było to bezczelnym kłamstwem. Czegokolwiek doktor nie zrobił, najwyraźniej zdarzyło mu się popełnić pomyłkę na tyle dużą, by nie pozwolić zmarłemu nawet na pozostanie w grobie przez jeden dzień. Jeszcze tego samego wieczoru morderca wykopał nieszczęśnika, którego teraz wieźli. Jak raz Fostergrant musiał zabić kogoś tak wysoko postawionego.

— Zacząłby lewitować i świecić w ciemności?
— Bardzo śmieszne. Pilnuj drogi.

W normalnych warunkach Operator potriumfował by sobie przez moment, jednak przytłaczająca atmosfera z zewnątrz dziwnie zabijała w nim ten entuzjazm. I tak nie sprawiało mu to szczególnej przyjemności. Przeszedł go zimny dreszcz, niezwiązany już nawet z uporczywie pracującą klimatyzacją. Dzień nie skończył się nagle, słońce zniknęło jedynie za rozłożystymi koronami przepuszczając pojedyncze, złociste promienie. Nad drogą tworzyły one wprawdzie wrażenie ciepła i gościnności, kontrast sprawiał jednak że las wydawał się być nienaturalnie pusty i cichy. Dziarskiemu rżeniu tłoków nie towarzyszył nawet najmniejszy ruch.

— Nic tu nie ma. — Po raz kolejny oznajmił Operator.
— Pilnie potrzebuję pieniędzy. — Naukowiec spojrzał na niego kocimi oczami.
— Naprawdę nie mam nastroju… — Urwał gwałtownie.

Puszcza skończyła się równie nagle, jak się zaczęła i pojazd leniwie wytoczył się na pokaźnych rozmiarów polanę zabudowaną Fundacyjnymi prefabrykatami. Całość nie przypominała jednak standardowych stacji badawczych, przez rząd kominów wyglądała raczej na hutę lub fabrykę.

— No, chodź kotku. — Zachęcił go Fostergrant, jako iż Pana Puszka, kudłatego persa badacza raczej ze sobą nie zabrali. — Pomożesz mi z denatem.

Operator otworzył drzwi. Natychmiast zalała go fala ciepła i smrodu, okrutnego smrodu przez który wnętrzności mimowolnie podeszły mu do gardła. W szoku zakrywając nos wyszedł na zewnątrz nie patrząc pod nogi. Okuty but mlasnął o coś o konsystencji odchodów. Oczy same pociągnęły głowę w dół.

Ręka. Napuchnięta, sinozielona ręka przytwierdzona była rozdętego ciała. W połowie przedramienia spoczywała teraz kończyna Operatora.

Człowiek. Nagi, martwy człowiek.

— Fostergrant! — Zawołał z przerażeniem.

Doktor rozciągał się po wyjściu z samochodu. Odetchnął pełną piersią.

— Słucham? — Odpowiedział spokojnie.
— Ktoś… ktoś tu leży! — Głos Operatora rwał się. Widział wiele paskudnych rzeczy, ale zazwyczaj miał czas na nie choć trochę się przygotować. W tak zbeszczeszczonych zwłokach noszących ślady bytności padlinożerców było coś prymitywnie obrzydliwego. Coś, czego mu brakowało, po prostu jeszcze nie wiedział do końca, czego…
— Musiał wypaść z ciężarówki. — Doktor dość obojętnie obserwował brudne, pożółkłe niebo skażone czarnym dymem z kominów. — Czasem tak się zdarza. Pomożesz czy nie?

Podszedł ostrożnie do bagażnika. Na trzy cztery obaj podnieśli worek za końce. Szczątki pana Stanisława chrupnęły w reakcji na gwałtowny ruch, z reguły niewskazany nieboszczykom.

Pod butem, jak wychodził. Nic nie zachrzęściło.

— Dobry Boże… — Szepnął Operator cicho. — Co my tu robimy?
— Przyjechaliśmy na wakacje, — warknął Fostergrant.

W ciszy przenieśli zawiniątko pod drzwi placówki. Naukowiec wstukał na panelu długi kod i śluza po chwili otworzyła się płynnie, wypuszczając ze środka dwóch strażników. Doktor pokazał im swój identyfikator zachęcając gestem Operatora do pójścia w jego ślady. Nasiąknięty krwią, alkoholem i sodą oczyszczoną wór na nikim nie robił szczególnego wrażenia, zupełnie jakby stanowił naturalną część funkcjonującego tutaj mechanizmu.

— To mięso, Clyde. To smród palonego mięsa.
— Tak?
— Palą tu mięso.
— Tak.
— Ludzkie mięso!
— Tak.

Nawet wewnątrz gryzący zapach nie pozwalał o sobie zapomnieć. Operator podążał zaraz za naukowcem doskonale znającym drogę wśród niestandardowo rozłożonych korytarzy wypełnionych automatycznymi systemami obronnymi, jakich nie widział nigdzie indziej. Tu i ówdzie poznawał odnogi do pomieszczeń, które w normalnych Ośrodkach byłyby pomieszczeniami przechowawczymi. Zza niektórych drzwi dobiegały głosy konwersacji.

Gdzieniegdzie uporczywe plamy permanentnie przywarły do ścian w ostrym wzorze rozprysku. Wizjer nie pomagał w ich identyfikacji, środki były zbyt stare by na brudnej betonowej płycie uchowała się próbka dobrej jakości. W pewnym momencie musieli się przesunąć, by przepuścić dwóch badaczy w białych kitlach szybkim tempem transportujących człowieka na noszach. Wprawdzie nawiązali kontakt jedynie na krótki moment, jednak Operatorowi zdało się, że dostrzegł fragment bijącego serca. Nie powinno do tego dojść, gdyby wszystkie żebra pacjenta znajdowały się na swoim miejscu zamiast tego niedbale sterczały do góry, powyginane na wszystkie strony niczym odnóża martwej pajęczej istoty.

Nade wszystko gdzie się nie udali, było zbyt cicho. Przyśpieszył kroku, zrównując się z przyjacielem.

Skręcili jeszcze raz w prawo, po czym podeszli do drzwi na końcu korytarza. Srebrna blaszka obok wejścia do gabinetu oznajmiała, że uświadczą audiencji u samego Dyrektora placówki. Trupa zwalili obok drzwi. Nie, żeby gdzieś się mu się śpieszyło.

Dyrektor był całkiem normalnym człowiekiem, którego nazwisko umknęło gdzieś Operatorowi. A może celowo o nim zapomniał, by nie humanizować kogoś odpowiedzialnego za takie miejsce. Postać zarządcy miała niewielki brzuszek schowany pod wyciągniętą koszulą. Ubiór był schludny, choć oszczędny nie pozostawiając za wiele miejsca na interpretację zawodu jego właściciela, który równie dobrze mógł od 8 do 16 każdego dnia kończyć pracę w biurowcu jakiejś korporacji. Kilkudniowy zarost znaczył doświadczone oblicze skrzętnie ukrywając delikatne zmarszczki. Wydawał się być efektem wyboru, niźli zaniedbania. Zza ramek cienkich okularów zimne oczy lustrowały najwyraźniej spodziewanych gości.

— Doktor Fostergrant! — Stwierdziły energicznie wydatne usta, choć sama wypowiedź nie nosiła śladu emocji. — W końcu cię do nas przydzielili?
— Nah. — Odparł naukowiec, wskazując na Operatora. — Ten tutaj za bardzo o mnie dba.
— A więc skończyłeś pan jako przydupas? — Dyrektor wyciągnął rękę do Operatora. W uścisku była miękka i niesamowicie zimna. — Trochę szkoda. Między nami mówiąc, liczyłem że trafisz do nas.

Nie była to groźba. Gdyby posądzić nadzorcę o jakikolwiek ślad ludzkich emocji, można by doszukiwać się w tej wypowiedzi pewnego żalu.

— No cóż… miło mi. — Skłamał zmieszany Operator.

— No, powiedz no doktorze, kto zawinił na tyle wysoko, że zjawiasz się w moich skromnych progach? — Nadzorca odwrócił się do Clyde'a, nalewając czegoś do trzech szklaneczek.
— Pułkowski. To on podpisał akcję.
— Skurwysyn.

Obaj panowie wychylili brązową zawartość. Z przyzwyczajenia ślizgając czubkiem palca po powierzchni napoju Operator udawał zainteresowanie trunkiem. Ciemne, bezduszne oczy Dyrektora przyjrzały mu się uważnie.

— No, chłopcze, jak ci się podoba Chroniona Strefa PL-63? — Zagaił ich właściciel.
— Jest… To miejsce… Fundacja…

Nie mógł wydusić z siebie zdania. Po Fundacji krążył odpowiednik miejskich legend, w których owiana złą sławą placówka wiodła swoisty prym. Oczywiście, jak przystało na legendy, z natury bycia legendą Strefa nie miała najmniejszego prawa istnieć. Oznaczało to, że teraz we trójkę nie stali na szorstkim, ciemnoczerwonym dywanie odcieniem przypominającym o czekającym na zewnątrz Puławskim.

— Tak tak, na niewtajemniczonych faktycznie robi spore wrażenie. Zapewniam cię, że wszystko co o nas słyszałeś to absolutna prawda. Jeśli masz jakieś pytania, wal śmiało.

Operator uciekł wzrokiem ku doktorowi. Powodził trochę po minimalistycznie urządzonym gabinecie. Zerknął w dół.

— Dlaczego tamten człowiek nie miał kości? — Wydusił w końcu.

Nie, żeby odpowiedź się liczyła. Musiał to wypluć, pozbyć się tego. Subtelnie wytarł wciąż lepką podeszwę w grube, syntetyczne włókna.

— Doktor twierdzi, że można ci zaufać. — Najwyraźniej Dyrektor i naukowiec mieli okazję wcześniej porozmawiać. — Jeśli naprawdę cię to interesuje, mogę oprowadzić cię po Sektorze 1.
— Dziękuję. Miałem już chyba przyjemność. — Chociaż na ogół nie kłamał zbyt dobrze, Operator zauważył że tutaj przychodziło mu to z wyjątkową łatwością.
— Skąd. To była trójka!
— Ekhm. — Przypomniał o sobie Fostergrant.
— A, racja. — Dyrektor podszedł do biurka, by pogmerać przy interkomie. — Panie Piotrku, pozwoli pan do mojego gabinetu?

W drzwiach stanął przypadkowy strażnik.

— Pomóż no temu dżentelmenowi — to słowo zabrzmiało jak obelga — z tym nieszczęsnym workiem, dobrze?

Pan Piotrek skinął na Operatora i razem znów podnieśli ciężki ładunek. W środku coś chlupnęło, pobudzając wyobraźnię do wytężonej pracy.

— I tak będziemy musieli tamtędy przejść. Proszę za mną.

Trasa dłużyła się. Dyrektor tu i ówdzie przystawał, dzieląc się z trzyosobową widownią innowacyjnymi wynikami eksperymentów poszukujących sposobu na możliwie szybkie i efektywnie odbieranie cudzego życia. W pomieszczeniu 1-144 laserem dziurawiono rdzenie przedłużone, co zostało określone mianem wyjątkowo innowatorskiej, bezbolesnej metody. Tego rodzaju nowe standardy terminacji już niedługo miały zająć miejsce zastrzyków fenolowych czy konwencjonalnych rozstrzelań ujmując temu wymaganemu czasem procesowi strachu i cierpienia. W 1-083 testowano gaz na bazie sarinu, choć nadzorca zarzekał się że ta przestarzała, średnio humanitarna metoda powoli jest już wycofywana, a w 1-056 osiągnięto niewielki przełom w kategorii mechanizmów błyskawicznie rozwijających tętniaka mózgu.

Nie była to kwestia zwyczajnej hipokryzji. Dyrektor przemawiał głosem fascynata, strażnik zaś zasłuchiwał się w nim bezgranicznie. Nie było istotne, czy ich intencje pokrywały się z prawdą. Operatora przerażało, że naprawdę w to wierzyli.

Mięśnie jęczały pod obciążeniem. Nieboszczyk jakby przeczuwając czekający go los starał się ważyć jak najwięcej w próbie odwleczenia nieuniknionego. Nieistniejące starania spełzły jednak na niczym, gdy wycieczka krajoznawcza dotarła do śluzy dzielącej wielką halę od reszty kompleksu.

Zapach był tak intensywny, że zdawał wżerać się na stałe w ubrania. Nie była to rzecz, którą można było po prostu zapomnieć, lub do której można by się przyzwyczaić. Truchła. Śmierć. Na upartego doszukać można by się w nim nuty siarki, choć równie dobrze mogło być to iluzją sensoryczną. Łzawiły od tego oczy, które może dzięki temu mogły uniknąć pojęcia postawionego przed nimi obrazu. Może piętnaście metrów niżej z podziemi wyjeżdżały dziesiątki pasów transmisyjnych pełnych mięsa. Część mięsa miała mlecznobiałe dodatki. Część miała twarze.

Podajniki łączyły się w kilka głównych ścieżek, przy których stały obrzydliwe RMT. Mechaniczne ramiona bez wytchnienia upychały zawartość, niekiedy miażdżąc bądź siekając ją by bez większych przeszkód trafiła do wnętrza ogromnych pieców. Panował przytłaczający hałas szczęku wysięgników, uginających się mechanizmów, syczenia spalanego tłuszczu i pojedynczych krzyków. Krzyków.

Część mięsa nadal żyła.

Clyde Fostergrant skrzywił się, gdy myślał że nikt go nie obserwuje. Na jego twarzy delikatnie malował się wyraz obrzydzenia.

Strażnik przerzucił worek przez barierkę. Stanisław Pułkowski, dyrektor Wydziału Wewnętrznego powoli pojechał metalowymi, czarnymi od zaschłej krwi pasami prosto do piekła.

— Przepraszam… — wyszeptał Operator. — Gdzie jest toaleta?

Zwymiotował jeszcze raz. Lodowata woda nie mogła zdrapać smrodu na zawsze wrytego w jego podrapaną twarz. Na lustrze od kolejnych uderzeń kwitła pokaźna pajęczyna. Jakimś cudem nadal się trzymało.

Pociął całą dłoń, krew zdążyła zabrudzić ładny areał kontrastując ze szpitalną bielą płytek. Mimo tego zbroja odmawiała podania morfiny. Potrzebował jej. Nie mógł przestać myśleć, nie mógł się zatrzymać. Nigdy nie był specjalnie religijny, ale teraz modlił się w duchu. Nie potrafił otworzyć ust, a kiedy już mu się to udawało, żołądek próbował wypchnąć z siebie wszystko co tylko miał.

Jak niby miał sobie wybaczyć? Sam się do tego przyczynił. Z tego miejsca dusze nie uciekały, by zaznać spokoju. Nic, co się tu znalazło nie mogło stąd uciec. Nie wystarczyło, że sam się tutaj znalazł. Przyłożył do tego rękę.

Wysłał człowieka do piekła.

Zaczął płakać.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported