W drodze

ocena: +9+x

Otworzył oczy. Półmrok i wilgoć, to go przywitało.

Otaczający bezkres płytkiego oceanu ciągnącego się po horyzonty. Delikatny wiatr przesuwający mimo wszystko dosyć prędko średnio gęstą, unoszącą się nad taflą mgiełkę. Falująca delikatnie i obmywająca go woda, na której się unosił. A niebo? Ciemne, prawie czarne, jakby nocne, ale bez gwiazd. Dysonanse uderzały go jeden po drugim. Wszystko to niosło ze sobą strach, lecz jednocześnie go koiło, przytłaczało, lecz wyswabadzało, spinało i rozluźniało, było obce, a zarazem dziwnie znajome. Nowe. To wszystko było nowe.

Jedna jedyna rzecz, jedna jedyna sprawa była na razie niezmienna. Na jak długo? Czas pokaże, choć chwilowo przestało to mieć znaczenie. Zakończyła się ucieczka.

Od czego? Od życia. Od tych wszystkich, którzy mu nie wierzyli. Od tych wszystkich, którzy twierdzili, że wszystko wiedzą lepiej. Był w innym miejscu, widział je w snach, tych dziwnych snach, które tak go męczyły. Od miesięcy nie mógł się i od nich uwolnić aż w końcu się ziściły i stało się — teraz już nie tylko w swojej głowie, ale i rzeczywiście leżał pośród tych bezkresnych wód. Tak bardzo bał się tu znaleźć, lecz życie samo go tu przyciągnęło. I, co dziwne, zamiast tego, co spodziewane, przyszły wszystkie te dysonanse. Małe, wewnętrzne niespodzianki. Razem z nimi rozterki, niby malutkie, niby, jak na nie spojrzeć, słodziutkie wewnątrz-głowowe istotki, objawy rodzącej się wolności myśli. Czemu jednak teraz zaczęły go rozrywać od środka?

Pytał się siebie: co teraz? Jak postawić krok? A jeśli to wszystko było błędem? A jeśli sny nic nie znaczyły? Jeśli wcale nie było marzeń? A może nawet nie było ucieczki? Albo wciąż uciekał? Nie, to akurat niemożliwe. Nie ma go już tam. Ucieczka zakończona, wyszedł ponad, przeniknął gdzieś indziej, to koniec. A raczej początek.

Wstał. Gramoląc się nieziemsko w osuwającym się piasku, jeszcze bardziej przemaczając przy tym ubranie, zmienił swoją oś bycia i zamiast leżeć, dając się obmywać i prowadzić nowemu nurtowi, stał teraz, obmywany przez przyjemnie ciepłe powietrze, lecz już nieprzesuwany nigdzie wbrew swej woli. Czynność ta, choć potencjalnie brak temu logicznego wyjaśnienia, zabiła część rozbestwionych w głowie rozterek. Co więcej, przyniosła nowości, głównie wizualne, lecz wciąż z gatunku tych dysonansowych. Nigdzie nie widział światła, lecz tafla jakieś odbijała. Wszystko wyglądało na martwe, lecz gdzieś w oddali majaczyły sylwetki nieznanych, kroczących istot. Mgła natomiast okazała się o wiele mniejsza niż się tego spodziewał, pomimo tego, że zachowała niezmiennie swój ogrom. Teraz wystawał jednak ponad nią, mogąc wzdłuż i wszerz wzrokiem objąć, zdawałoby się, cały ten przedziwny świat. To zrodziło nowy dysonans, lecz tym razem, wracając do tradycji — wewnętrzny: poczucie kontroli zaczęło iść pod rękę z przytłaczającą bezsilnością.

A może dopiero teraz skończyła się ucieczka? Może wraz ze zmianą perspektywy całkowicie odciął się od poprzedniego świata, chłonąc nowy łapczywie z całą jego świeżością? Może dopiero teraz, kiedy stał i wzrokiem ogarniał wodę, mgłę, istoty w oddali, rozbłyski żółtego światła i ciemne, nie, przeraźliwie ciemne niebo, był naprawdę wolny? Jednak, z drugiej strony, czy wolny człowiek myślałby tyle o wolności?

Jeśli przyjrzeć się sylwetkom, zauważyć można było kilka rzeczy. Pierwsza, oczywista: szły. Co chwila pojawiały się i znikały za horyzontem, zmierzając gdzieś, gdzie sobie to zamierzyły lub też i nie, w końcu mogły kroczyć bezmyślnie. Druga, wymagająca spostrzegawczości: każda z nich miała własne, malutkie światełko, białe, liche, przygasające nieustannie, ale wciąż było to światełko. Luksus, jeśli rozważył swoją aktualną sytuację, to światełko było luksusem! Znakiem stabilności, mimo swego rozchwiania, pewności w przytłaczającej niepewności. Tym wszystkim, czego mu, pomyślał tak przez moment, brakowało. To małe światełko w rękach było przewodnikiem każdej z tych istot, lecz, co dziwne, żadna z nich nie wyglądała pewnie. Czy na pewno wiedziały, po co idą?

Trzecia rzecz jednak była najdziwniejsza i łączyła obserwację najnowszą z jedną z najstarszych. Odbłyski na tafli nie pochodziły od małych przewodników. Te bowiem świeciły na biało i to tak blado, że nawet jeśli istot były miliardy, nie widziałby ich w ten sposób. Same odbłyski na oceanie były natomiast żółte. Intrygująco żółte, jeśli zestawić je razem z lampkami istot. Skąd się wzięły? Czy jest jakieś inne, żółte światło? One wszystkie nie zdawały się go szukać, bardziej zajmowały je ich własne, jakby się czegoś bały. Może tego, że zgubią się we mgle?

On też był zagubiony. W końcu wszystko to było nowe, w końcu wciąż nie czuł się wolny, mimo że nie było przy nim nikogo przed kim uciekał. Ucieczka była jednak zakończona, tak, była. Można uciekać od świata, ale uciec od niego nie sposób, może być w nowym miejscu, ale on sam nie jest nowy. On sam wciąż jest sobą, wszystkie te doświadczenia, tych ludzi ma też w sobie, w środku i ta świadomość przyszła do niego teraz, właśnie w tym momencie, podczas obserwowania istot tak zagubionych, jak on. Bo co je ograniczało? Czemu nie szukały żółtego światła? Bały się mgły!

A co jego ograniczało? Czemu on nie szukał żółtego światła? Bał się starego świata, mimo bycia w nowym. Bał się rozterek, mimo że są w nim. Bał się siebie. I z tą myślą, strach uciekł, a on… on wreszcie poczuł się wolny.

Przewodnik? Już go nie potrzebował. Pokonując opór płytkiej wody postawił pierwszy krok, potem drugi, trzeci, czwarty, na dobre się rozpędził, o ile w mozolności łażenia w takich warunkach można o jakimkolwiek rozpędzeniu się mówić. W przeciwieństwie do istot, on szedł wyprostowany, coraz bardziej ciekawy, wypatrując, prąc przed siebie. Szukał żółtego światła. Czy wiedział, gdzie go to poprowadzi? Nie. Czy był na wszystko gotów? Nie sposób. Czy na pewno szukał tylko tego?

A może, po tych wszystkich latach, wreszcie zaczął szukać siebie?

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported