Profesora Kamińskiego na Oddziale Intensywnej Terapii Chronionej Strefy PL-22 nie trzeba było nikomu przedstawiać. Może i nie był widoczny zbyt często, ale i tak jego obecność i nadzór czuło się w każdym centymetrze kwadratowym podłogi, centymetrze sześciennym powietrza i szklance stygnącej kawy w dyżurce. Zazwyczaj nikt nie wiedział nawet gdzie jest, lecz kiedy tylko pojawiał się jakiś wyjątkowo trudny anomalny przypadek, profesor pojawiał się niemalże znikąd wręcz wyrywając teczki mniej doświadczonym lekarzom.
Medycynie poświęcił pół swojego życia, jej anomalnej niszy poświęca drugą połowę. Po przyjęciu w szeregi Fundacji ta postać prawdziwie wybitna, ten geniusz błyskawicznie awansował na ordynatora całego oddziału. Świat anomalny nie przerażał go, wręcz przeciwnie, fascynował i to dzięki temu z niebywałą zręcznością udawało mu się wykorzystać jego dobrodziejstwa do leczenia jego największych przekleństw. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że jego niebywały talent doprowadził go wręcz do transformacji ze specjalisty chorób wewnętrznych do pierwszego na świecie specjalisty chorób anomalnych.
Pewnego dnia jednak to nie on znalazł zakłopotanego lekarzynę, lecz to tenże nieszczęśnik znalazł jego. Podczas gdy profesor Kamiński spokojnie przepisywał do systemu kolejne akapity wyprodukowanego w ciągu dnia medycznego tekstu, do gabinetu wpadł jak poparzony inny lekarz. Młody, wątły, blady, trzęsący się na samą myśl stania przed tak wielkim autorytetem świeżak poprawił szybko okulary i rzucił niczym gorącego ziemniaka teczkę na stół, obserwując w przerażeniu, jak profesor, zamiast na dokumentację, powolutku i upiornie podnosi swój zmęczony wzrok prosto na niego.
— P-pacjentka. Ś-ś-świeżo przyjęta. — Biedaczek myślał, że przechodzi do konkretów. Kamiński prychnął lekko.
— Spokojnie, panie…
— Lotek. S-stażysta.
Profesor pokiwał głową z uznaniem. Stażyści tutaj? Wybitnie rzadki widok. Kamiński wielkim szacunkiem darzył wielkie potencjały.
— Ależ proszę się tak nie stresować, przecież nie gryzę! — Spojrzenie starego lekarza od razu się ociepliło. — Choć wie pan, mam trochę pracy, dlatego niezbyt zajmuję się przy-
— N-nalegam! — przerwał stażysta tonem tak zdecydowanym, jak tylko umiał.
— Ktoś cię tu przysłał, czy…
— Nikt nie wie. J-ja to przyjęcie robiłem. Jak t-to z-z-zobaczyłem, to…
— Zaczął mnie pan szukać? — spróbował dokończyć Kamiński.
— Tak.
Zza tej warstwy speszenia, zawstydzenia i czucia się malutkim, przebijała się determinacja na tyle silna, że profesor był pod coraz większym wrażeniem. Jednocześnie, zaciekawienie całą tą sprawą rosło u niego wręcz wykładniczo. Co mogło być tak poważne i tak niezwykłe, że stażysta pokonał tak przeogromny lęk, by przyjść, bez niczyjej wiedzy, prosto do niego? Ten dreszczyk emocji fascynował, pobudzał profesorski mózg, ale jednocześnie zniechęcał do otwarcia tej, jak się domyślał, skąpej dokumentacji. Chciał usłyszeć wszystko.
— Więc opowiadaj. — Profesor rozłożył się na krześle i położył ręce na brzuchu. — Zamieniam się w słuch. Uczyłeś się przecież, jak relacjonować przypadek. Wdech… wydech… bo chcę zrozumieć.
Lotek zamknął na chwilę oczy, pooddychał przez moment, poprawił kilka razy okulary i unikając wzroku profesora, rozpoczął niepewną recytację.
— Pacjentka, 37 lat, badaczka z Ośrodka PL-55, p-przywieźli ją na oddział 40 minut temu w stanie, który ratownicy opisywali jako “ciężki, trudny do opisania, ale stabilny”. Nie udało się zmierzyć parametrów życiowych. W-w jej domu zabezpieczono pudełko po nieznanych, niedostępnych w komercyjnym obiegu “lekach”. W historii p-psychoterapia pod kątem dys… dys… dysmorfofobii, p-przepraszam.
— A cokolwiek z wywiadu? — Na czole Kamińskiego pojawiły się lekkie zmarszczki niezadowolenia.
— Też nie udało się go zebrać.
— Cholera, panie Lotek — zaczął profesor łagodnie, lecz stanowczo. — Ja doskonale rozumiem, że praca tu jest specyficzna, że się teraz stresujesz i w ogóle, że to duże emocje, ale nie tak się to relacjonuje. Przecież ja z tego nic nie mogę wyciągnąć. Zbadałeś ją w ogóle?
— Nie dało się — odparł młody lekarz smutno. — D-dlatego poszedłem po pana.
— Bo nie umiałeś zbadać pacjentki?
— Bo się nie dało! — młody lekarz podniósł głos w desperacji. Spodziewał się gniewu profesora, grozy, utraty szansy, lecz starszy kolega tylko wstał i zaczął go obserwować z coraz większym zainteresowaniem.
— A opisać ją potrafisz? Czy z tym też jest problem?
— J-jakbym spróbował, łamałoby to jej g-godność. Brzmiałoby jak żart.
— Daj spokój, nikt nas przecież nie nagrywa, a pacjentka nas nie słyszy. Mów. Jak byś ją opisał, kolego Lotek?
Profesor zrobił kilka kroków i subtelnie wziął dokumentację wraz z długopisem pod pachę. Papierologia może zaczekać.
— K-kanciasta.
Zapanowała niezręczna cisza. Lotek został prześwietlony lekko kpiącym spojrzeniem wzdłuż i wszerz, by potem bez żadnego komentarza zostać zaproszonym do wyjścia razem z Kamińskim z gabinetu. Ileż energii wstąpiło w stare ciało profesora! Młode nogi niemalże nie umiały dotrzymać mu kroku, a to przecież do obowiązków ich posiadacza należało wskazanie wielkiemu autorytetowi, gdzie właściwie ma iść.
— Leki. Mówiłeś o jakichś lekach. Cokolwiek więcej wiadomo? Macie je gdzieś? — profesor strzelał pytaniami, jak z karabinu.
— Poprosiłem, by odłożyli je dla nas przy pacjentce, panie profesorze.
— Błąd! — Ryknął energicznie stary lekarz. — Ale może nam się przysłużyć.
— Lotek, czyś ty zwariował?! — obaj usłyszeli krzyk za sobą. — Daję ci proste zadanie, a ty znikasz, zostawiasz pacjentkę bez nadzoru i jeszcze męczysz ordynatora? Chcesz stąd wylecieć?
— Nie chce wylecieć, Darek, zajmij się swoimi pacjentami. Nowo przyjętej nic nie będzie, jak zaczeka kilka minut, prawda? — rzucił profesor, paraliżując kolegę z oddziału spojrzeniem.
— P-prawda…
— Widzisz? Ufam panu Lotkowi, najwyżej to ode mnie dostanie reprymendę.
I poszli dalej, zostawiając przerażonego opiekuna stażu w tyle. Lotek, nastraszony przez niego i profesora, wpadł panicznie do sali, przeszukując wszystkie szafki, jakie tylko tam były oraz (o zgrozo, bioetycy!) torbę pacjentki. Znalazł w końcu to, czego szukał, małe, okrągłe, krwistoczerwone pudełeczko z pigułkami w środku i ozdobną, pozłacaną w rogach etykietą. Kiedy tylko profesor pojawił się w progu sali, dostał pudełko do ręki, czytając na głos:
— “Wyzwól siebie”… “Osiągnij swoje prawdziwe, upragnione “ja” i otwórz się na swoje wewnętrzne piękno. Lek prosto od cudotwórcy, anomalopaty Dominika”. To ci ustrojstwo… niech to ja na nią…
W mgnieniu oka Lotek przestał tupać nerwowo nogą, widząc, co się dzieje. Profesor stanął jak wryty, nie wiedział nawet, co powiedzieć — widok wyjątkowo rzadki i niezwykły. Kilka kroków naprzód, ubranie rękawiczek, ostrożne dotknięcie tego, co widział.
— Cóż… definitywnie żyje — powiedział w końcu po kilku minutach obserwacji w ciszy. — I definitywnie jest kanciasta.
Stary lekarz odsunął się trochę, oglądając wnikliwie szare, otwarte od przodu pudło z osłoniętymi cienką skórą wnętrznościami i wtopioną, kobiecą twarzą w środku. Jej krawędzie były ostre jak żyletki, boki — pełne kłujących nieregularności. Miało to wszystko w sobie jednak coś niepokojąco i fascynująco estetycznego, nic z tego nie wyglądało na przypadek, błąd, tylko składało się w jedną, spójną, kanciastą całość.
Ta kobieta wyglądała więc jak świetnie zaplanowana instalacja artystyczna, idealnie zgrywając się z cyniczną szarlatańską poezją na opakowaniu. Lekko otwarta, cielesna, trudna do zaakceptowania klatka, odsłaniała całkowicie wyeksponowane w bardzo dosłowny sposób wnętrze, przyprawiając je wizytówką — twarzą, ze szczelnie zamkniętymi oczami, leżącą kompletnie wbrew logice bardzo głęboko w objęciach Morfeusza.
Spała spokojnie. Chociaż tyle dobrego.