Wiatr
ocena: +7+x

Pomimo całorocznych opadów śniegu, specjalna ekipa czuwała by wyznaczona ścieżka była zawsze jak najbardziej odśnieżona. Wbite barierki owinięte taśmą w kolorze jaskrawo żółtym, i w co bardziej newralgicznych punktach chorągiewki, zapewniały bezpieczne poruszanie się wewnątrz strefy, jednak nie pomagało w estetyce. Średnio dzienne opady śniegu wynosiły około pół metra, co w tym rejonie Polski stanowiło rzecz nadzwyczajną. Tym bardziej w środku lata, bardzo upalnego.

Profesor Remus był gotowy do wyjścia na obchód. nie należało to do jego obowiązków, ale miał do tego prawo. Korzystał z niego nie dla rozrywki, nie dla nauki. Prawdopodobnie nie potrafił odpowiedzieć, dlaczego to robi. Nie czuł absolutnie nic, był neutralny w głębi duszy na wszystko, co zobaczy w Strefie. Może chodziło właśnie o to? O tą błogą obojętność i neutralność, tak rzadką w Fundacji.

Czy chodziło o sam fakt przedstawienia, jakie by nie było? Czy istnienie widowiska nie jest wystarczającym powodem, by je podziwiać?

Ciepła, biała kurtka zimowa, z typowym futerkiem przy kapturze, grube buty i niuch tabaki pozwalały mu, pomimo mrozu, wytrwale ruszyć w drogę. Padał śnieg, jak zawsze gruby, było około 15 stopni na minusie, jednak to mroźny wiatr najmocniej przekazywał chłód tego miejsca. Wiatr, przed którym nie ma schronienia, jeśli nawet nie czujesz go na swej twarzy to słyszysz, jak okrutnie wyje, wyczekując Twojej obecności. I Remus wiedział, że w końcu się doczeka. Spojrzał na zegarek Strefowy. Był to co prawda zwykły zegarek z trybikami, jednak spełniał swą funkcję. Właśnie zaczął odliczanie, a profesor razem z nim swój marsz. Znał całą procedurę na pamięć.

Idąc wysunął rękę poza taśmę bezpieczeństwa, przez co nabrał w dłoń trochę śniegu. Zaczął go ugniatać, nie starając się osiągnąć żadnego konkretnego kształtu. Po prostu czuł świadomość z pracy swojej dłoni. Usłyszał dobiegający z dość bliskiej odległości krzyk. Młoda kobieta, w pięknych, spiętych w kok włosach o kolorze wiosennej kory młodego drzewa, rozpaczliwie biegła przez śnieg, ubrana zaledwie w luźne, czy nawet miejscami porwane odzienie nocne, z przerażeniem oglądając się za siebie. Pomimo śniegu biegła w nieprzystosowanym do tego obuwiu, przez tumany wzbijanego puchu niełatwo było zauważyć, że są to zwykłe kapcie. Gdy dostrzegła Remusa, stojącego na wprost trasy jej biegu, jakby spojrzała za jego wzrokiem. Padał on na biegnącego mężczyznę, starszego ale dobrze zbudowanego. Ubrany był w proste łachmany, co tworzyło na nim obraz rolnika bądź prostego pracownika. Było jasne, jaka sytuacja ma tu miejsce Utwierdził to krzyk mężczyzny:

-Wracaj tu dziwko! Pierdolona suko!-

Wiatr zawył mocniej, kobieta przyspieszyła. Spojrzała w kierunku profesora, a jej twarz jakby chciała zawołać o pomoc. Nie zrobiła tego, prawdopodobnie z powodu braku powietrza, zmęczenia i strachu. Adrenalina nie pomaga w mówieniu. Remus spojrzał na jej twarz, czerwoną z przerażenia i szaleńczego biegu. Było jednak widać, że była to posiadaczka pięknej, bladej cery. Dla takich właśnie kobiet powstała krwistoczerwona szminka. Nie wyglądała jednak na wysportowaną biegaczkę, jak również jej ubiór i trasa nie były dopasowane do siebie. Mężczyzna w krótkim czasie ją dogonił, a będąc blisko niej pchnął ją na ziemię. Prędkość biegu wspomogła siłę tego ataku. Kobieta krzyknęła i upadła. Zaczęła się trząść, jednak nie z zimna, a z uderzenia płatem czołowym w ukryty pod śniegiem krawężnik. Wyglądało to, jakby całe ciało chciało kontynuować rozpaczliwą ucieczkę, nie mogąc zdecydować się, w którą stronę ma ruszyć. Mężczyźnie to nie przeszkadzało. Mocnym ciosem w głowę zakończył jej cierpienie, po czym spokojnie wrócił po swoich śladach.

Profesor ruszył dalej.

Ścieżka rozwidlała się, jedna odnoga prowadziła dookoła wioski, podczas kiedy druga przez jej środek. Remus zatrzymał się i wziął do ręki pudełko z tabaką. Ocenił jej wagę, po czym ruszył do centrum. Im bliżej był celu, tym więcej słyszał głosów dookoła, i były one tym głośniejsze. Niczym duchy szepcące do siebie, coraz śmielej i coraz częściej. Niemalże bez wstydu, jakby było im już obojętnie. Ale to nie były duchy. Od nich nie czuć agresji bądź nienawiści. Wokół Profesora rozbrzmiewała mowa kojarzona zwykle z cierpieniem i przemocą. Groźby i prośby przeplatały się w tym agonalnym koncercie, gdzie muzykował im wiatr. Doszedł do tablicy ostrzegawczej i dwóch bramek.

"UWAGA, PRZEJŚCIE DOZWOLONE JEDYNIE PO 10 MINUTACH'

Remus spojrzał na zegarek, a gdy spostrzegł że zostało mu jeszcze kilka minut, spokojnie przyszykował się do zażycia tabaki, oczekując przedstawienia. Mieszkańcy wsi zaczęli znosić drzewo i chrust na środek placu, przecinając oznaczoną część żółtej trasy Fundacji. Wszyscy kładli opał pod lub w pobliże dziwnej konstrukcji. Były to masywne bale, wbite dość niewysoko nad ziemię, na których spoczywała olbrzymia, metalowa skrzynia. Z pewnością mogło tam zmieścić się kilka osób, w dowolnej pozycji. Nawet z zachowaniem wygody i prywatności. Jedynie jedna osoba, wyglądająca na postać religijną bądź władczą, co nie musiało być rozdzielone, cierpliwie czekała na dokończenie tej części rytuału, a sama czytała książkę, pięknie oprawioną i zadbaną. Remus zawsze zwracał na nią uwagę, ponieważ była to jedyna rzecz, wliczając w to istoty żywe, która odznaczała się zadbaniem i schludnością. Domy, mieszkańcy, wszystko było zaniedbane, zniszczone, jakby opiekunowie znaleźli ważniejsze czynności, niż zaspokojenie potrzeby estetyki i zwykłej wygody. Mimo że mógł kontynuować wędrówkę, Remus postanowił pozostać do końca. Gdy skończono nosić opał, wszyscy ustawili się w oczekiwaniu, a kilku mężczyzn podeszło do pobliskiej szopy i ją otworzył. Wtedy profesora dobiegł Ten dźwięk. Wiatr zawył niczym górski szczyt rozrywający się w pół.

Okrzyki rozpaczy, wołanie o pomoc i błagalne prośby. Może czasami odgrażanie się wywołane bezsilnością, bądź wyrażanie nienawiści. Tak zinterpretował Odgłos dziesiątek miałknięć, szczeknięć i ujadań. Małe, jeszcze ślepe kotki, rozpaczliwie krzyczące resztką sił, sparaliżowane strachem i chłodem. Szczeniaki, stawiające pierwsze kroki w tym świecie, przerażone jego brutalnością. Wszelkie zwierzęta, wszystkie młode. Poznające rzeczywistość nie wiedząc, jak powinna ona wyglądać. Każdy brał ile mógł, nie bojąc się że przywiązana i okaleczona zwierzyna ucieknie. Wrzucali je skrzyni, ustępując szybko miejsca kolejnym. Dwóch mężczyzn, przy pomocy kijów pilnowało, by żadna ofiara nie uciekła. Gdy już wszystkie były w środku, rozpalono ogień. Pomimo zmarzliny i wiatru, płomień zapłonął krwistoczerwoną łuną, szybko podnoszącą temperaturę metalu. Osoba trzymająca księgę musiała poczekać kilka minut, nim zrobiło się na tyle cicho, by móc odczytać kazanie. Wiatr rozniósł zapach palonych kości i sierści po całej okolicy, w każdy kąt i w każdy nos. Nikomu to nie przeszkadzało.

Remus zakończył swoją wędrówkę trochę szybciej, niż planował. Zatrzymał się, by obejrzeć pracę kolegów, i nim się spostrzegł wiatr przestał wyć. Grupa Profesora Koźmińskiego próbowała odnaleźć schemat poruszania się ludności, by bezpiecznie zbliżyć się do księgi. Która to już próba? 20? Kilku pracowników coś liczyło, podczas kiedy personel D lawirował pomiędzy idącymi ludźmi, unikając ich ciosów, kroków lub rzucanych przez nich przedmiotów. Jednak Ci byli doświadczeni, przeszli specjalne szkolenie do takich sytuacji. Brakło im jednak czasu, po raz kolejny. Musieli uciekać przed zamiecią śnieżną, ostatnim aktem w sztuce wiatru.

Jednak przedstawienie zacznie się znów. I wszystko to stanie się jeszcze raz.

I znów.

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported