Wszędzie i nigdzie

ocena: +8+x





Rozdział III

Wszędzie i nigdzie






Miejsce, do którego trafiłem, pokazało mi dla odmiany, że zarówno życie, jak i świat mogą być jeszcze piękne i pełne treści. Szedłem spokojnym krokiem przez cukierkowe morze kolorów prosto przed siebie, nic mnie w końcu nie trzymało, nawet te obskurne drzwi po prostu zniknęły. Byłem sam wraz z cukrową naturą.

Choinki z pierników uśmiechały się do mnie lukrowanymi usteczkami, a ja co? A ja, czując ten niebywały przypływ pozytywności, odwzajemniałem każdy jeden uśmiech, kłaniałem się każdemu jednemu drzewu, każdemu jednemu źdźbłu waty cukrowej, “dzień doberek” mówiłem nawet każdej pojedynczej cząsteczce cukierkowego powietrza, bo poprzysiąc bym mógł, że widziałem je wszystkie. Oh, gdybym tylko wiedział, jak znaleźć się tu na zawołanie! Gdybym wiedział, co to za miejsce! Nie wiem, chyba codziennie bym tu przychodził, potem innych tu zabrał, razem w imię budowania nowego, lepszego, wymarzonego świata ścięlibyśmy piernikowe drzewa, zbudowali piernikowe domy, a na końcu patrzyli, jak nasze przesłodzone społeczeństwo na nowo odkrywa cukierkowy ucisk i słodką niewolę, ponieważ cały sacharozowy Eden ścięliśmy w pień. A potem marzyć zaczęlibyśmy o słodkiej wolności, lukrowej równości i landrynkowym braterstwie, przypadkiem-nieprzypadkiem wrzucając na salony zamiast nas, miętówkową burżuazję, przeciw której zbuntuje się w przyszłości niedalekiej żelkowy proletariat. I tak się życie będzie toczyć, póki pozostałe po nas piankowe społeczeństwo nie postawi piernikowych wieżowców po jednej stronie słodzonego świata, a chatek z czekolady po drugiej (to, które są lepsze, nie jest, bynajmniej, sprawą oczywistą) i nie stoczy niezliczonych wojen o podziemne złoża karmelu w niekończącej się, iryskowej depresji zżerającej je doszczętnie, popychającej do autodestrukcyjnego słodziutkiego absurdu, napędzającego kręcącą się coraz szybciej spiralę nugatowego ucisku. A po wszystkim zostaną tylko pyszne, pudrowe kości.

I uśmiech w trymiga zszedł mi z ust, jak tylko myśli te w całości przeszły przez moją głowę, a obrazy zniszczonego cukierkowego krajobrazu przemknęły mi przed oczami. Na szczęście jednak żelkowe misie zobaczyły mą niedolę, przejrzały przez wewnętrzne cierpienie, po czym zaczęły mnie obściskiwać, obłazić i obskurnie pocieszać. Z każdym “będzie dobrze” naiwny uśmiech wracał mi na twarz, a po “kupisz nowe pierniczki” przytakiwałem tylko i jakąś taką błogą ulgę czułem, że aż systemowa pustka w sercu na moment zaczęła mi się podobać. Dlatego też dawałem na siebie wchodzić coraz większej hordzie misiów, coraz intensywniej pocieszać, unaiwniać i tulić. Przyszło ich dziesięć, potem sto, tysiąc, dziesięć tysięcy, sto tysięcy, z każdego piernikowego drzewa, z każdego źdźbła waty cukrowej, z każdej cząsteczki cukierkowego powietrza (wciąż widziałem każdą jedną i każdego misia na niej!), a ja topiłem się w nich coraz bardziej i bardziej, z coraz szerszym uśmiechem. Przed moimi oczami w końcu zapanowała przesłodka ciemność wszystkich smaków od zielonych jabłek, przez ananasy, truskawki, wiśnie aż po brzoskwinie.

Kolory zlepiały się w słowa, słowa w obrazy, a obrazy w nowy świat i wciąż normalniejsze było to od mojej nienormalnej codzienności. Nicość stawała się wszystkim, wszystko nicością, sens nabierał trochę bezsensu i życie wyginać się zaczęło na cztery strony świata w pokracznym, zniekształconym tańcu, przybierając w rytm Makareny (błagam, nie) coraz to inne bezkształtne kształty, formując się w końcu w wielką, nieprzebytą, dziwacznie kojącą ciszę.

Wszystko się zatrzymało. Gonitwa myśli, gonitwa świata, gonitwa rzeczywistości, wszystkie te gonitwy goniące siebie nawzajem w wiecznej wszechgonitwie gonitw w końcu, choć na jedną, krótką chwilę, zahamowały. I mimo nieprzeniknionej czerni wokół czułem w końcu normalność, tę normalność, którą mam w sobie, a której reszcie świata po prostu brakuje. Brakuje! I tak myślałem wtedy, jak to ja nie pasuję do rzeczywistości, jak to na nią zbyt normalny jestem i jak to tutaj, w wolności od absurdu, jest moje miejsce. Bo trudno jest żyć w nieporządku, będąc od nieporządku wolnym, lepiej już zatopić się w zawieszeniu gdzieś poza rzeczywistością. Skoro życie jest zbyt bezsensowne, a śmierć zbyt przerażająca, to chyba właśnie taki stan między jednym i drugim jest moim przezna-

— Do kwadratu cię już… — usłyszałem znikąd, urwane gwałtownie, a ja wrzucony zostałem w odmęty rzeczywistości niczym wystrzelony pocisk, niemalże czując jego nadludzkie przyspieszenie spadające do zera wraz z uderzeniem muru tego wycinku wszechświata, w którym się znalazłem.

Pęd wrócił ze zdwojoną siłą i wszystko wokół gnało jak poparzone. Ludzie biegli, zlewali się z otoczeniem, rozwarstwiali i uciekali gdzieś poza horyzont zdarzeń, samochody wjeżdżały, wyjeżdżały, rozjeżdżały, przejeżdżały i czyniły wszystkie inne odmiany tej czynności, wieżowce pięły się do góry i waliły, ale zawsze po jednym i w odstępach, bo dwa naraz źle się kojarzą. Cała rzeczywistość stała się jeszcze bardziej chaotyczna niż była przed moim porwaniem, narwana, zerwana ze smyczy, urwana razem z poręczą porządku, krążyła w tę i we w tę, oplatała mnie, ściskała, porywała do biegu, gonitwy, ciągnęła mnie za każdą jedną komórkę mojego ciała, wprawiając je w każdy jeden możliwy ruch. Wyszarpywała mnie ze mnie, wciągając mnie do wszechobecnego chaosu, czyniąc mnie z nim tożsamym.

Świat wokół rozbiegał się we wszystkie strony przeganiany przez rosnącą entropię. To błędne koło, samonapędzający się nieporządek, były w tym momencie widoczne najlepiej, jak było to możliwe, ten potwór, entropijny Ouroboros systemu, pożerał siebie samego z coraz większą intensywnością, pasją i przejęciem. Mimo przerażenia, mimo wewnętrznego odrzucenia, nienawiści do całego tego konceptu, w tym rozpadzie, w tej dezintegracji, oddzielaniu się atomu od atomu, było coś hipnotyzującego. Chciałem się wyrwać za wszelką cenę, ale jednak coś mnie powstrzymywało, sam nie wiedziałem co. Czy to pęd? Czy to wrzucenie mnie w tę gonitwę? Czy to przymusowe angażowanie mnie w tego berka bez zasad pożerającego wszechświat wokół mnie?

Poddałem się. Bo i co mi zostało? Walczyć o rozpadającego się na kwarki siebie? Ubiegać się o interes zabieganej rzeczywistości? Choćbym i krzyczał, samochody rozjeżdżać będą siebie nawzajem, a ludzie wbiegać w wyrwy wszelakie, i choćbym z nie wiadomo jak niespotykanym dotychczas przejęciem to czynił, oni wszyscy temu, w czym są najlepsi, służeniu stworzonej przez nich samych entropii, oddawać się będą z tak samo niemierzalną, niezmienną pasją. Co zrobić w tej sytuacji innego niż tylko dać się porwać i zachować mój wewnętrzny sprzeciw dla samego siebie? Stworzyć dyskutanta w głowie, krytyka, stróża porządku, z którym podebatować będzie można o każdym bezsensie, jaki pojedyncza wyrzucona na drugi koniec kosmosu molekuła dostrzeże i spierać się z nim o podstawy tego, co prawdziwie prawdziwe, a co prawdziwe tylko fałszywie. Mój własny, wewnętrzny spec od jałowych dyskusji objawił się jako uniwersalne rozwiązanie mojego niemniej uniwersalnego, lecz w innym znaczeniu, rozrzucenia.

— Boziu, nieźle cię poskładało — usłyszałem gdzieś z zewnątrz lub z wewnątrz jak przez mgłę. To chyba on właśnie przemówił po raz pierwszy. Przyniósł nawet zakupy!

A kiedy już rozbiegłem się po rzeczywistości, rozbity na tryliony kawałeczków, z których każdy miał swą autonomię, w końcu oczami jednej z molekuł zobaczyłem naprawdę przezabawny widok. Debil jakiś, bo inaczej takiej osoby nazwać bym chyba nie mógł, nieświadomy niczego niewolnik absurdu, trzy razy sprawdza w swoim domu pozornie uporządkowaną listę, karteczkę pełną bezsensownie wylanego tuszu, szukając przy tym butów pośród jakiegoś niesłychanego galimatiasu. Człowiek to młody, brunet, średniego wzrostu, na oko lat dwadzieścia kilka, choć trudno powiedzieć dokładnie, gdy go tak grymas postarza. Bez niego twarz miałby nawet ładną, lecz jak tak jest wykrzywiona, to słówkiem bym do niego nie pisnął, a i z kijem podchodzić byłby strach. Szuka i szuka, znaleźć nie może, aż w końcu widzi je obok siebie nawzajem, romantycznie spędzające czas.

Chwilę przed przerwaniem ckliwych scen obuwiowej miłości, jegomość zawiesza wzrok na wiszącym na ścianie obrazie. Patrzy na niego, patrzy, ale grymas się pogłębia, on ciska w niego pogardą! Chwila, nie! Z przejęciem! Zauroczeniem (może jednak trochę ironicznym?)! Ale jednocześnie… z pustką i zawodem. Jakby zmuszał się, by coś w nim widzieć. A najsmutniejsze jest to, że przez ten grymas to oczy, nie twarz, musiałem tu czytać.

A obraz był niczego sobie, to muszę przyznać. Idealnie dopasowany do szarej ściany malunek, przedstawiający wzajemne, złożone interakcje jasnoszarych figur geometrycznych w jasnoszarej przestrzeni, w sposób szczególny komentował poziom złożoności, do jakiej doszedł świat, który to dzieło spłodził. Było co tu podziwiać, było nad czym myśleć, a osobiste modyfikacje płynące z domostwa jeszcze bardziej wzmacniały i tak potężny już wydźwięk. Nie stał on bowiem prosto tak, jak przykładny obraz powinien, oj nie, to by zbyt proste było, nadawałoby mu tej błahości i oczywistości, tu musiało dziać się coś więcej, inaczej widok ten nie byłby kompletny. Wisiało na nim bioniczne ramię. Czyje? Nie wiadomo, ale porzucone, trzymające róg obrazu w żelaznym uścisku mogło symbolizować wszystko, zmagania człowieka wobec złożoności rzeczywistości, chwytanie się tak zaawansowanej sztuki jako źródła życiowego sensu, wszystko, trzeci raz powtórzę, wszystko mogło to oznaczać i w tym wszystkim właśnie była wszelka piękność!

Nieprzesadnie rozgarniętemu niewolnikowi absurdu, któremu widocznie wewnętrznego porządku brakowało i wiele mógłby się ode mnie w tej kwestii nauczyć, skończyło się jednak miejsce w dłoniach, by sprawnie buty zawiązać, bo tak, trzeba wam wiedzieć, że nawet w 2061 roku, kiedy sny (i koszmary) o wielkiej przyszłości się spełniły, sznurówki nigdy z mody nie wyszły. Zastanówmy się, ja i wszystkie moje myśli, jak wielką zbrodnią byłoby odebranie ludziom męczarni, do których od setek lat są przyzwyczajeni? Życie traci wtedy wszelki sens, niezależnie czy jest to śmierć przez odrę za dzieciaka, czy, co gorsza, konieczność wiązania sznurówek. Dygresję tę odkładając jednak na bok, przyglądałem się wciąż oczami tej jednej molekuły, co genialnego nasz nieznajomy wymyśli, by rozwiązać swój nowopowstały, przeogromny problem, porównywalny temu, z którym mierzył się Mojżesz, gdy stopy jego stanęły na piaszczystej plaży.

I… zostawił ją! Położył swoją precyzyjnie przygotowaną, acz bezsensowną listę. Ale gdzie ją położył! Trafiła w objęcia wskazującego i środkowego palca tego urządzenia, tego, które własnym brakiem wysiłku czyniło to dzieło sztuki jeszcze bardziej wyjątkowym, A lista, która tam trafiła? Oh, jak wcześniej mogło to znaczyć wszystko, tak teraz znaczy wszystko podwójnie. Jednak czemu jegomość w ogóle nie zwrócił na to uwagi? Czemu nie skupił się na tym, co stworzył, nie zatrzymał się choć na sekundę, by zauważyć ten malutki detal, który tyle całej tej sytuacji dodał? Wziął, wybiegł i tyle po nim było. Ja natomiast zostałem sam, jako ta jedna, rozproszona molekuła, na sam z nowoczesnym obrazem rozszerzonym podwójnie w duchu domowej awangardy.

Tylko właściwie, jak tak teraz myślę, to co on właściwie oznaczał? W sumie to sam ni-

O! Kolejna moja cząstka w swojej podróży po konceptach i nierealnych realnościach namierzyła tego jegomościa! Co prawda inny był to punkt w czasie i przestrzeni, ale wciąż jego postawa była tak samo zastanawiająca. Za kogo on się uważa? Jeśli jest przekonany o swojej wyjątkowości, czeka go niezły zawód.

Głęboko zamyślony wpatrywał się z poetyckim przejęciem w oczy kobiety-drażetki, która zginała się ku niemu, słała mu czułe całuski na jego, najwidoczniej, umęczoną czymś duszę. On rozmyślał nad czymś głęboko, przeżywał tę chwilę na wielu płaszczyznach, było to wręcz dla niego, z tego, co widziałem po nim, doświadczenie metafizyczne, jakby w tej chwili odkrył jedną z tajemnic swojego istnienia lub przeżył coś, co od dekad uważane było za niemożliwe. I widziałem, jak każde wystawienie mu pod nos opakowania tych cukierków detonowało kolejną bombę pełną myśli, jak każde spojrzenie wrzucało go coraz głębiej i głębiej w świat rozważań, niczym kogoś poza wszelką rzeczywistością.

I o tym akurat nie wiedziałem, co myśleć. Przykro się na ten widok robiło, z drugiej strony jednak nadzieją napawało to rosnące zatopienie jegomościa w świecie myśli. Bo skoro tak głęboko wchodzi, skoro tak go ta rzeczywistość złamała, może w końcu zbierze się w sobie i zaakceptuje prosty fakt, że jest jej częścią? Ja bym tak na jego miejscu postąpił, uważam to za rozwiązanie racjonalne i pozwalające zaoszczędzić sobie ogromu bólu w przyszłości.

— Co ty tam bredzisz? — znowu usłyszałem ten głos, mojego wewnętrznego krytyka i dyskutanta. Nie miałem jednak ochoty na tę rozmowę, kolejna cząstka mnie wołała.

Odlatując w dal widziałem tylko, jak jegomościa ktoś zgarnia gdzieś, nie wiadomo gdzie, ale znaczenia to nie miało już absolutnie żadnego. Mam zresztą nieodparte wrażenie, że i jego samego naprawdę średnio to w tamtym momencie obchodziło. A skoro on się tym nie przejmował, tylko rozluźnił się posłusznie po szprycy w ramię, to czemu ja mam się z tego powodu spinać, zamiast, jak on, zrelaksować się troszkę i dać się pociągnąć molekule dalej?

Tak to się jakoś zdarzyło, że zabrała mnie ona akurat do ciągu dalszej tej fascynującej historii niezbyt bystrego młodego, wnioskuję po przeczuciu, kawalera. Siedział gdzieś, samotnie, z torbą na głowie. Wykrzywiał się na wszystkie strony przestrzeni i w każdym możliwym wymiarze, próbując w ten wybitnie geometryczny, lecz, paradoksalnie, nielogiczny sposób odgadnąć swoją pozycję. Podskoczył z krzesełkiem, zląkł się, nie podskoczył nigdy więcej. Grzebał palcem w bucie, wykrzywiał go, wwiercał, wkręcał, świdrował podeszwę, szorując jednocześnie dla pełniejszej sensorycznej percepcji obcas swoją piętą, a jak to nie pomogło, to próbował nawet całą nogę przekształcić w narzędzie do gmerania butem w niewątpliwych i niezaprzeczalnych, lecz jednocześnie bardzo nieefektywnych w skutkach, celach. Smutny to był widok, nie zapomnę go nigdy, jakoś tak przykro się zrobiło od tego patrzenia, ale i jednocześnie śmiesznie, tak trochę przykro i trochę śmiesznie, śmieszno-przykro, czy to ten emocjonalny paradoks cząsteczka mnie chciała mi pokazać? Powoli do takiego wniosku dochodziłem w tamtym momencie, bo skoro każda molekuła pokazywała mi coś, to czemu to coś w abstrakcyjności samej sytuacji, nie może samo w sobie być konceptem abstrakcyjnym, jak uwidacznianie i obrazowanie tego, co się normalnie czuje? W końcu łączenie tego, co z pozoru się nie łączy, jest najefektywniejszą metodą poszerzania świadomych doznań i zgłębiania wiedzy tajemnych. Ananas na pizzy, rodzynki w serniku, tu — odczuwanie emocji wzrokiem, wszystko to pogłębia swoją paradoksalnością, zatapia nas głębiej w świecie, pozwala go wchłonąć, przyjąć do siebie, poznać lepiej i z sensem przytaknąć na jego bezsens.

Kiedy jednak doszedłem do tej fundamentalnej konkluzji, wszystkie cząstki mnie, rozrzucone po zakamarkach wszystkich wszechświatów, wzburzyły się jakby, oburzyły, podburzyły przeciw mnie i ciągnąć mnie wszystkie zaczęły w jedną, tę samą stronę. To bardzo dziwne uczucie, kiedy każda molekuła twojego ciała wie, gdzie cię prowadzi, ale nie wiesz tego ty sam, czujesz jakby zaskoczenie, dreszczyk emocji, oczekiwanie na nieznane, ale z drugiej strony wiesz, że nie powinieneś. Oh, jak niepoznane są drogi niezależnych świadomości każdych fragmencików naszego ciała! Wszystko wiedzą, ale to wszystko, jak się zsumuje, daje nic, cała ta wiedza, cały ten zamiar, plan i cel, razem, wszystkie, dają niewiedzę i nawet w jednym promilu świadomie niepowzięte rzucanie się prosto w nieznane.

Wszechświat odjeżdżał ode mnie coraz szybciej, zmieniając się w wielką, nieprzebytą, składającą się na nowo pustkę. Kolejne fragmenciki mnie sklejały się ze sobą i formowały mnie z powrotem, nadawały mi kształtu, transformowały się z molekularnych obłoczków w palce, stopy, dłonie, ręce, nogi, głowę, tułów, zostawiając mnie w końcu tak odkrytego, odartego z tajemnic, pośrodku niczego. Wokół mnie pojawiały się stopniowo holograficzne kobiety drażetki, niczym drzewa wokół alei, kiwające swoimi animowanymi rękoma, zapraszając mnie, każda z nich, coraz dalej i dalej w głąb tworzącego się w nicości korytarza. Wtem na końcu otworzyło się przejście, od którego biło przyjemne, ciepłe, żółtawe światło, a dwójka rosłych, postawnych, skupiających na tym miejscu całość mojej uwagi mężczyzn, których twarze były dla mnie zamazane, rozmyte i zakryte warstewką ciemności, stanęła przy nim, wyłoniwszy się z nicości. Czułem na sobie ich spojrzenie, nakłaniające, podkreślane delikatnym ruchem rąk, zapraszającym mnie prosto do miejsca, którego strzegli.

W takiej sytuacji nie dało się postąpić inaczej niż tylko postawić krok do przodu, potem kolejny i kolejny, wszystkie w idealnej harmonii, rytmicznie zgrane z zamaszystymi ruchami drażetek i subtelnymi pociągnięciami męskich dłoni. Światłość przybliżała się, rosła z każdym krokiem, zachęty były coraz większe, a ja czułem się przyciągany jak przez magnes. Nie wiedziałem jednak, ku mojemu przerażeniu, co lub kto właściwie mnie przyciąga. Rozdarty byłem jakoś dziwacznie, wykręcony i rozciągnięty mentalnie między magnetyzmem światłości, a magnetyzmem zachęt, choć trywialne były to w rzeczywistości rozważania — te magnetyzmy, te siły przyciągające sumowały się i koncentrowały się na przejściu, które dzięki temu przysuwało wręcz mimowolnie do siebie każdą cząstkę mojego ciała, każdy aspekt mojej osobowości i każdy zakamarek mojego umysłu.

Gdy byłem już blisko, przed samą światłością, zawahałem się, wpatrzony w nią. Stałem, zastanawiałem się — wchodzić czy nie? Słyszałem drażetki wskazujące wciąż w to jedno miejsce, czułem delikatne muśnięcia powietrza od dłoni strażników tej świętej bramy, lecz nie umiałem podjąć decyzji — wchodzić czy nie? Nie wiedziałem przecież, co mnie tam czeka, nie wiedziałem przecież, czemu mam tam iść, nie wiedziałem przecież, czemu wszystkie te magnesy na ciało, duszę i umysł skupiły się akurat w tym jednym‎ ‎ m i e j s c u. Stąd dylemat, wypowiadany w głowie mojej setki, nie, tysiące razy przez tryliony wewnętrznych głosików wciąż autonomicznych, lecz tylko złożonych w jedno ciało molekuł — w c h o d z i ć‎ ‎ c z y‎ ‎ n i e?

Fala ciepła uderzyła w moje prawe ramię, potem w lewe, skupiając się na nich, lecz rozchodząc się kojąco po każdym jednym włókienku czuciowym mojego ciała. Z tą samą co wcześniej delikatnością i subtelnością obie fale leciutko popychały mnie prosto w kierunku przejścia, zatapiając mnie w światłości i burząc wszelki opór wobec kryjącego się tam wypadkowego magnetyzmu. Serce rozbiło mi się jak szalone, ale to z przerażenia, z niewiedzy i nowości, czułem, jak próbuje się wyrwać, uciec nie tylko ze mnie, ale i z całego tego koszmaru, ono nie chciało, tak bardzo nie chciało być wystawianym na coś tak nieodgadnionego. Nie było jednak odwrotu. Poddałem się falom na ramionach, bunt serca, jedynego tak nieposłusznego temu doświadczeniu organu w całym ciele, został zduszony, a ja znów powoli zrobiłem krok naprzód najpierw lewą, potem prawą, potem znów lewą nogą, dając się otoczyć wielkiej bieli.

Wziąłem głęboki wdech. Zamknąłem oczy. Rozluźniłem się. Wszystko ucichło.

Cały czas w tej samej formie stałem znowu u Wróżki. Jakby mną ktoś kierował, jakby ktoś pociągał nade mną cieniutkie sznureczki, podszedłem do stołu i usiadłem naprzeciw, wystawiając jedną rękę tak, by mogła ją chwycić. W końcu otworzyłem oczy i spojrzałem na nią, wpatrzoną we mnie, gdy wykładała tańczące karty, na których nie było już nic konkretnego. Każdy obraz przechodził w inny płynnie, łączył się, zlewał, przekształcał, zapanował prawdziwy chaos.

— Czemu znowu tu przyszedłem? — spytałem w końcu tępo z wyraźnym zmęczeniem w głosie.

— Głuptasie. Ty cały czas jesteś w tym samym miejscu. Na pewno gdziekolwiek idziesz?

I cała droga, jaką przebyłem, od cukrowej utopii, przez pędzącą dystopię, jegomościa i w końcu korytarz, ten korytarz z tymi drażetkami, tymi strażnikami i t ą światłością, przeleciała mi przed oczami. Droga! Jaką! Przebyłem! D r o g a!

— Idę. Jestem w drodze. Czemu znów dotarłem akurat tutaj? — Spojrzałem jej prosto w oczy, pytając nerwowo.

— Na to samo pytanie zawsze jest ta sama odpowiedź. Każdej wariacji odpowiada inna wariacja, lecz sens ciągle jest ten sam. Cały czas jesteś w tym samym punkcie, w którym byłeś. Ale pędź dalej w miejscu, skoro tego pragniesz. Tak mniej słychać.

Podniosła do góry dwa palce, a wokół na powrót zapanowała ciemność przerwana w końcu światłem lampki samochodu, która zapaliła się dzięki wybojowi na drodze nieremontowanej, oczywiście, od 72 lat. Obok mnie stała tylko torba z zakupami.


O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Uznanie autorstwa — na tych samych warunkach 3.0 unported